Próbowano zatuszować sprawę. W tle służba bezpieczeństwa

YouTube / raniszewski.com.pl / Na zdjęciu: moment upadku Zbigniewa Raniszewskiego
YouTube / raniszewski.com.pl / Na zdjęciu: moment upadku Zbigniewa Raniszewskiego

Kadra dostała dyspozycję, że ma jechać, choć zawodnicy widzieli, że tor jest niebezpieczny. I skończyło się śmiercią jednego z Polaków. Potem kłamano o bezpiecznych bandach. A na koniec, nie wiadomo, gdzie się podziały pieniądze z odszkodowania.

W tym artykule dowiesz się o:

[tag=19430]

Zbigniew Raniszewski[/tag] podczas żużlowych zawodów w Wiedniu wbił się impetem w betonowe schody zbudowane tuż przy torze. Od 65 lat próbowano tuszować sprawę. Prawda teraz częściowo ujrzała światło dzienne.

- Zagadkę udało się częściowo wyjaśnić. Wiemy już, że wiele dokumentów zostało sfałszowanych - opowiada nam Łukasz Borowiak, który mocno zaangażował się w odkrycie prawdy o tragicznej śmierci. - To, co otrzymała rodzina, było nieadekwatne do rzeczywistości - dodaje były poseł, a obecnie prezydent Leszna.

Schody śmierci

Dramat rozegrał się w 1956 r. na wiedeńskim Praterze, stadionie piłkarskim, który sporadycznie wykorzystywano do wyścigów motocyklowych. Tor nie miał band. Szczególną grozę wzbudzały betonowe schody, z których schodziło się z trybun na tor. Pomimo skandalicznych warunków obiekt został dopuszczony do rozgrywania oficjalnych zawodów.

ZOBACZ WIDEO Leon Madsen i jazda parą. Jest za szybki dla kolegów, a może problem leży gdzie indziej?

Reprezentanci Polski, gdy zobaczyli, w jakich warunkach przyjdzie im się ścigać, protestowali, ale bez skutku. Międzynarodowy mecz miał także wymiar polityczny. - Zawodnicy zgłaszali wiele uwag do braku właściwego zabezpieczenia toru. Niestety, jakiś telefon polityczny z Warszawy wręcz nakazał start w tych zawodach. Nie jest tajemnicą, że w tamtych czasach za reprezentantami Polski jeździli ludzie ze Służby Bezpieczeństwa. Pilnowali, żeby nikt nie uciekł i nie został zagranicą - przypomina Borowiak.

Tragedia rozegrała się w 15. wyścigu. Raniszewski został wytrącony z równowagi po starciu z występującym gościnnie w ekipie Austrii Anglikiem Bishopem. Polak z całym impetem wjechał prosto w betonowe schody. Zginął na miejscu.

Worki widmo ze słomą

Na absurd zasługują zeznania jednego z uczestników wyścigu, który w prokuraturze badającej okoliczności wypadku uważał, że Raniszewski miał czas i szansę, by ograniczyć prędkość motocykla i uniknąć zderzenia z betonowymi schodami. Zresztą wiele zeznań świadków mijało się z faktami.

Austriacy twierdzili w zaparte, że tor był odpowiednio zabezpieczony, że otaczały go worki ze słomą. Ich zeznania udostępnione w postaci skanów dokumentów z przesłuchań można znaleźć na stronie raniszewski.com.pl, gdzie zgromadzono sporo materiałów, obrazujących jak bardzo próbowano zatuszować prawdziwe przyczyny tragedii w Wiedniu.

Zeznania świadków pełne są kłamstw o rzekomym zabezpieczeniu toru i schodów workami ze słoną. Nawet austriackie gazety z kwietnia 1956 roku donosiły, że nie było widać żadnych worków.

Rodzina pewnie do dzisiaj żyłaby w przeświadczeniu, że Zbigniew Raniszewski zginął na skutek nieszczęśliwego wypadku na torze, a nie z uwagi na niedopatrzenia organizatorów. Po latach wnuk tragicznie zmarłego żużlowca natrafił w internecie na 7-sekundowy film, który przedstawiał wypadek jego dziadka.

Zeznania mijały się z prawdą na filmie

Nawet ten krótki fragment udowadniał, że tor wcale nie był zabezpieczony tak, jak zeznawali świadkowie. Po żadnych z worków ze słomą nie było śladu. - Jedno nie ulega wątpliwości. Ujawniony filmik pokazuje całkowicie coś innego od postępowania prokuratorskiego. Wówczas rodzina rozpoczęła śledztwo na własną ręką. Jak tylko mogłem, zaangażowałem się w tę sprawę. Przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych udało się zdobyć większych fragment filmu z tych zawodów z austriackich archiwów - wspomina Łukasz Borowiak.

- Wiem jeszcze jedno. Żużlowcy, którzy jeździli w tych feralnych zawodach, bali się cokolwiek mówić o tamtych wydarzeniach. Służba Bezpieczeństwa w tamtych ciężkich czasach wywierała olbrzymią presję, żeby zawodnicy nie wypowiadali się o tym, jak było naprawdę. Dopiero po latach jeden zaczął mówić o wydarzeniach z Prateru. Wiemy, że żużlowcy nie chcieli jeździć w takich warunkach. Sprzedano wtedy wiele biletów. Trybuny były pełne kibiców. Ktoś zarobił na tej tragedii duże pieniądze - uważa Borowiak.

Zdaniem prezydenta Leszna zadaniem dziennikarzy śledczych byłoby ustalenie, kto w tamtych czasach wydał polecenie naszym reprezentantom startu w zawodach. Czy było ono stricte polityczne z Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej czy też polecenie wyszło z Polskiego Związku Motorowego. Agenci Służb Bezpieczeństwa byli na miejscu w Austrii z reprezentantami naszego kraju. Żużlowcy ugięli się i pojechali. Skończyło się to dramatem.

Od tragicznych wydarzeń dziś mijają 65 lat. Prawda częściowo ujrzała światło dzienne, choć przez lata uczyniono wiele, by okoliczności śmiertelnego wypadku zatuszować. - Po rozmowie z córką Zbigniewa Raniszewskiego uznaliśmy, że najlepszym zakończeniem tej sprawy byłyby przeprosiny Polskiego Związku Motorowego. Taka była puenta tych wszystkich naszych ustaleń. Do takiego gestu nigdy nie doszło - kończy Borowiak.

I dodaje na koniec, że wciąż jeszcze pozostaje pytanie o pieniądze z odszkodowanie. - Miały one zostać przelane w dolarach. Mówi się o dużej kwocie pieniędzy, która wpłynęła na konto naszego kraju tudzież federacji. To są tylko domniemania, ale faktem jest, że pieniądze nie zostały przelane na konto rodziny tragicznie zmarłego żużlowca. Powiem więcej, kilka ładnych lat temu miałem nawet dziwne telefony z numerów zastrzeżonych, żebym tą sprawą zbyt głęboko się nie zajmował - mówi bez ogródek obecny prezydent Leszna.

Zobacz także: Poznaliśmy termin kluczowej rozprawy dla Drabika
Zobacz także: Były żużlowiec walczy o zdrowie syna

Źródło artykułu: