Był czwartym w niesamowitej talii asów żużla, nazywanych często "muszkieterami z Rybnika". Joachim Maj, Stanisław Tkocz, Antoni Woryna i Andrzej Wyglenda to czwórka niezwykłych wychowanków tego samego klubu Górnika, przemianowanego potem na KS ROW. Co ci ludzie wyprawiali na swych motocyklach, ścigając się po wysypanym żużlem torze, to przechodziło ludzkie pojęcie.
Zaczęło się od Joachima Maja. Był elegancki w każdym calu, tak w życiu prywatnym, jak i na stadionie, gdzie w skórzanym, nieskazitelnie czystym uniformie żużlowca, na swym błyszczącym motocyklu budził podziw i respekt. Miał atomowe starty, przez co wygrywał większość biegów, co przez długie lata dawało mu pierwszeństwo w rankingach ligowych. Indywidualnie mniej odporny psychicznie, ale też dość pechowy. Wielokrotny medalista IMP, ale bez złotego tytułu. Za to jako pierwszy z rybniczan zdobył w 1963 roku prestiżowy "Złoty Kask" (po nim rok po roku owe trofeum zgarniali po kolei: Wyglenda, Tkocz i Woryna). Chimek Maj miał też w kolekcji medal mistrzostw świata (DMŚ 1963). Ciężki wypadek w Bydgoszczy przerwał jego piękną karierę i skazał do końca życia na niepełnosprawność.
Stanisław Tkocz to był nieulękniony żużlowy fighter. Mocny psychicznie twardziel nie pękał dosłownie przed nikim, co często udowadniał nie tylko na krajowych torach, ale także choćby podczas spotkań kontrolnych klubowych czy reprezentacyjnych na Wyspach Brytyjskich, gdzie ogrywał tamtejszych asów niczym dzieci. Szefowie polskiej kadry wiedzieli, komu zaufać, stawiali na Staszka Tkocza i ten robił, co należy - dwukrotnie w ten sposób zdobył złoty medal DMŚ. Był też dwukrotnym IMP i pobił rekord wszech czasów w tytułach DMP. Zawsze z ogromnym wkładem własnym jedenaście razy przyjmował z klubem rybnickim ligowe złoto. To rekord trudny do pobicia, niezależnie od dyscypliny sportu. Stanisław Tkocz mógł mieć wszystkie dwanaście DMP, wywalczone przez Rybnik, bo w 1972 roku jeszcze nieźle zasuwał po szlace, ale wtedy już zniechęcony odszedł do Opola.
Antoniego Worynę wspominaliśmy w lutym, jako że, gdyby żył, obchodziłby wtedy osiemdziesiąte urodziny. On też był dwukrotnym mistrzem świata z polską reprezentacją, mistrzem Polski, dwukrotnym zdobywca Złotego Kasku. Ale przede wszystkim Antek dwukrotnie stanął na podium IMŚ, co nie udało się nikomu z pozostałych rybniczan i niewielu Polakom w historii. Woryna przetarł ponadto Polakom szlak do zawodowych kontraktów na Wyspach, z czego później skorzystali między innymi Zenon Plech i Edward Jancarz.
Andrzej Wyglenda długo traktowany był po macoszemu w górniczym klubie. Był wprawdzie świetnie wysportowany, bo wcześniej trenował gimnastykę, a dzięki bratu Frankowi z motocyklem zapoznał się wcześnie i... boleśnie. W klubie jednak znikał w tłumie kilkudziesięciu adeptów, był pomijany, bo nie miał ani wzrostu, ani wagi, co wówczas więcej szkodziło, niż było atutem - jak dziś. Dopiero intuicja Tadeusza Trawińskiego zadecydowała. "Tego małego proszę mi zostawić" - miał powiedzieć legendarny prezes, "wyczuwając pismo (swoim długim) nosem".
Łatwo jednak nie szło młodemu, lepsi wydawali się być Janek Tkocz, Waldek Motyka, Antek Woryna, Lojzik Norek, jednak zadziora Andrzej się nie poddawał. Po debiucie w Lesznie, gdzie zaliczył glebę, czasem skromnie punktował, czasem się przykładnie wywalał, ale trener Józef Wieczorek już wiedział, że ma w składzie brylant i uparcie wstawiał ambitnego młodzieńca. Tak mijały miesiące i… lata. Nadszedł wreszcie rok 1964, przed którym Andrzej Wyglenda, raz lepszy, raz gorszy, nie dorównywał jeszcze trójce liderów, Maj, Tkocz i Woryna, wśród których był tym czwartym i to pod każdym względem, wieku, wzrostu, wagi, wyników na torze, a nawet gdy wziąć banalną kolejność alfabetyczną. Antek był już w reprezentacji, więc denerwował, ale i zarazem dopingował Andrzeja. Tak to bywa, że dwójka rówieśników w jednym miejscu nawzajem się napędza, a jest na to multum przykładów.
Po niezłym roku 1963 Wyglenda wreszcie dostał się do kadry narodowej i to był moment przełomowy w jego karierze. Wszyscy przecierali oczy ze zdumienia na widok tego "małego wzrostem, ale wielkiego sercem" - jak mawiał red. Jan Ciszewski, wojownika. W lidze już nie był tym czwartym w rybnickiej mistrzowskiej talii, ale często tym pierwszym. To szokowało. Stylem więcej przypominał Staszka Tkocza, niż Maja czy Worynę, gdyż starty nie były jego najmocniejszą stroną, za to walczył na całej szerokości i długości toru, nękając rywali aż do skutecznego końca.
Tak wygrywał setki biegów i tym porywał kibiców. Do historii przeszedł czwórmecz najlepszych polskich klubów w ramach tzw. "Pucharu PZMot" rozegrany we Wrocławiu, gdzie Górnik Rybnik wygrał wszystkie szesnaście wyścigów, a dokonali tego właśnie Maj, Tkocz, Woryna i Wyglenda. Świetnie spisywał się Wyglenda w walce o Złoty Kask, wygrywając cały cykl tego roku dla siebie przełomowego. Na finale IMP 1964 Andrzej Wyglenda wymazał sześcioletnią górniczą niemoc i przywiózł wreszcie dla Rybnika tytuł, bijąc w końcówce, po kapitalnej walce, prowadzącego stawkę Joachima Maja. Ozdobą wielu turniejów były wewnętrzne pojedynki ”na noże” rybnickich muszkieterów pomiędzy sobą. Wyglenda, zmagając się głównie z klubowymi kolegami, jeszcze trzykrotnie wywalczył złoto IMP.
W finale DMŚ 1964 w Abensbergu tylko on jeden, Wyglenda, walczył jak równy z rywalami, zdobywając osiem punktów (tyle samo co cała reszta rodaków) przy jednym upadku w trakcie ułańskiej szarży na prowadzącego Knutssona. Obok Podleckiego Wyglenda awansował też do finału IMŚ 1964, ale po straszliwej ulewie na torze w Goeteborgu nic nie wskórał, podobnie jak kolega z Gdańska.
Andrzej Wyglenda ma miejsce w historii światowego speedwaya. Przez wiele lat należał do najściślejszej czołówki światowej, zdobył wiele laurów w imprezach międzynarodowych, zwłaszcza w kwalifikacjach IMŚ, a sukcesem szczególnie przez siebie cenionym był wywalczony przez niego we Wrocławiu w 1967 roku tytuł mistrza Europy. Kilkukrotne porywy na medal IMŚ, z wielu powodów, nie przyniosły spełnienia marzeń rybniczanina.
W 1969 roku w plebiscycie ogłoszonym przez regionalne struktury GKKFiT Andrzej Wyglenda został "Sportowcem 25-lecia", wyprzedzając trójkę swoich kolegów, Antoniego Worynę, Joachima Maja i Stanisława Tkocza, a na piątym miejscu znalazł się znany wówczas kolarz Józef Gawliczek, uczestnik Wyścigów Pokoju. To był hołd oddany przez społeczeństwo regionu czwórce żużlowych muszkieterów.
Mistrzem świata w czwórmeczach z polską reprezentacją Wyglenda zostawał w sumie trzy razy, przebijając w tym względzie Tkocza i Worynę, ale przede wszystkim za każdym razem był liderem złotej ekipy Biało-Czerwonych, każdorazowo tracąc tylko po jednym punkcie na rzecz rywali - to swoisty "rekord świata", godny podkreślenia. Rzeczywisty rekord, odnotowany w Księdze Guinnessa, ustanowił Andrzej Wyglenda na rybnickim torze podczas finału mistrzostw świata najlepszych na świecie żużlowych par. Dnia 11 lipca 1971 roku Polacy po raz pierwszy w świecie zdobyli wszystkie możliwe do zdobycia punkty w imprezie najwyższej rangi światowej.
Wygrywając w każdym wyścigu po 5:1, Wyglenda i Szczakiel zdruzgotali elitę światową z takimi tuzami, jak Mauger i Briggs. Po tym tryumfie Andrzej Wyglenda w żartach wspominał, że był tym wszystkim tak oszołomiony, iż reszty sezonu 1971 za bardzo nie pamięta. Pomijając wszystkie inne zasługi, nie znajdziemy wśród rybniczan drugiego sportowca, który byłby czterokrotnym mistrzem Polski (indywidualnie), czterokrotnym mistrzem świata (drużynowo), mistrzem Europy, nie mówiąc o bogactwie laurów klubowych, w których miał decydujący udział.
Nie żyje już trzech z czwórki rybnickich żużlowych asów, którym zawdzięczamy cudowne spektakle na stadionie przy Gliwickiej. Najwcześniej odszedł do wieczności Antoni Woryna, w 2001 roku, dużopóźniej Stanisław Tkocz - w 2016 i Joachim Maj - w 2019. Przy okazji warto przypomnieć fanom speedwaya, iż wciąż egzystują i bez wątpienia wymagają atencji pierwsi mistrzowie Polski z Rybnika. Nie możemy o nich zapominać. Chodzi o Erwina Maja i Bogdana Berlińskiego - współautorów pierwszej trzyletniej rybnickiej dominacji w polskim żużlu z lat 1956-1958.
Ta para przemiłych równolatków (rocznik 1937) wiele lat temu opuściła Rybnik, ale sercem pozostała przy swojej sportowej kolebce. Pamiętajmy o naszych nestorach! Tym bardziej, że niedawno zmarł jeden z nich, świetny mechanik, śp. Konrad Kuśka, też mający udział w pierwszych zwycięstwach ligowych rybniczan po wojnie. Bogdan Berliński, co prawda zaszczepiony, ale zmaga się teraz z COVID-19, natomiast Erwin Maj jest po pierwszej dawce szczepionki i ma się nieźle. Niech ich dobre Anioły strzegą!
Radujmy się z Andrzeja Wyglendy, naszej żywej legendy. Niech tak zostanie. To wyjątkowo inteligentny, pełen dowcipu, a przy tym niezwykle skromny człowiek, któremu nigdy łatwo nie było. Ale się nie poddawał - takim był sportowcem i takim pozostał wobec życiowych wyzwań. W naszej pamięci na zawsze już będzie wielkim mistrzem w wymiarze ponadczasowym. Bądź nam zdrów, Mistrzu! Szczęść Ci Boże każdego dnia i w każdej godzinie!
Stefan Smołka
Zobacz także:
- W Krośnie czekali na to blisko 30 lat. Miejscowy klub w końcu liderem tabeli zaplecza najwyższej ligi w Polsce
- Mistrz świata uczcił Dzień Flagi z przytupem. Zdjęcie, które robi wrażenie