"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.
***
Zerknąłem na transmisję ostatniego spotkania Cellfast Wilków Krosno z Abramczyk Polonią Bydgoszcz, posłuchałem zawodników i miałem już pewność, że weszli w nieswoje buty, by storpedować rozegranie meczu. Krótko mówiąc - solidarnie uznali tor za zbyt niebezpieczny i nie chcieli się ścigać. Choć niektórzy okazali się na tyle uczciwi, że po udanych zawodach przyznali, iż byli w błędzie. Tyle dobrego. Doceniam.
W tym meczu było niemal wszystko, gdy chodzi o kontrowersje. Zawodnicy w roli sędziego - to raz. Czy mieli rację? No nie mieli, co pokazała rzeczywistość i rywalizacja na torze.
ZOBACZ WIDEO Żużel. Czy Tomasz Bajerski mimo porażek ma powody do uśmiechu?
Najpierw, by zawodowcy się nie pobrudzili, puszczono na próbę toru małolatów: Curzytka, Rydlewskiego, Błażykowskiego i Sajdullina. A po próbie dość szybko, jak zauważyłem, zarządzono rozpoczęcie bitwy właściwej. I wtedy konsekwencje swojej opieszałości ponieśli zawodnicy. Dokładniej rzecz biorąc - Wadim Tarasienko. Otóż do pierwszego biegu wyjechał bez... deflektora, za co został wykluczony. Można się tylko domyślać, skąd ta gafa. Gdy się nie chce jechać i jest się przekonanym o swojej sile sprawczej, to i sprzęt nie stoi do końca poskładany. I później trzeba go klecić naprędce. Przypomnę jednak, że zielone światło włącza - lub nie - sędzia. Nie zawodnicy. Natomiast jeśli ci zielone światło zignorują, to klubom grozi obustronny walkower.
Tytułem wyjaśnienia - absolutnie nie jestem wyznawcą teorii, że kiedyś to było. Że ścigali się w deszczu, śniegu, błocie i nikomu ten piękny, romantyczny żużel nie przeszkadzał. Guzik prawda, nie miało to nic wspólnego ani z romantycznym żużlem, ani ze sportem w ogóle. O czystości sportu, w tak paskudnych warunkach, nie wspominając. To wystarczająco niebezpieczna i brutalna zabawa, że tak powiem, w sterylnych warunkach. Poza tym speedway ma to do siebie, że jednak sezon nie trwa tu w nieskończoność, bo ledwie pół roku, a nie np. dziesięć miesięcy. Zatem trzeba spiąć pośladki i być najlepiej okazem zdrowia, by zarobić i na dziś, i na jutro. Tym bardziej, że w Polsce najlepsi żużlowcy, mający status gwiazd, niespecjalnie lubią sobie brudzić ręce dorywczą pracą w martwym sezonie. Jakoś im to zgrzyta.
Mam też pełną świadomość, jak się speedway na przestrzeni dziejów zmienił. Jak żużlowcy przestali być etatowymi pracownikami klubu, bo pozakładali własne, kilkuosobowe biznesy, których dochody uzależnione są nie od mechanika, psychologa lub księgowej, lecz od zawodnika właśnie. Od tego, czy jest zdrowy i od tego czy jeździ. Ubezpieczenia? No są jakimś kołem ratunkowym, ale nie żartujmy, wszystkich z jednego się nie wyżywi. Zresztą, nie o to chodzi, by się łamać i cierpieć. Tak się kariery ani przyszłości nie zbuduje.
W żużlu, jak w życiu, niezmiennie obowiązuje ta sama zasada - masz tyle władzy, ile jej sobie zagarniesz, przywłaszczysz lub wywalczysz. Jak wszędzie, są jednak granice przywłaszczania. Owszem, to żużlowcy wyjeżdżają na tor, to oni są głównymi aktorami, zatem z ich zdaniem należy się liczyć. Również z uwagi na koronny argument, który brzmi - "co ty możesz wiedzieć, jak ty nigdy na motocyklu nie siedziałeś". No ale 2 maja w Krośnie ta słynna maksyma, wytrącająca teoretykom wszystkie atuty z ręki, legła w gruzach. Stała się nieaktualna. No bo racji nie mieli zawodnicy, a mieli ją laicy. Co, rzecz jasna, nie znaczy, że tak będzie zawsze. Bo następnym razem może się pomylić arbiter.
Osobiście nie mam nic przeciwko, by, wzorem Szwecji, prawdziwe ściganie rozpoczynać nie w kwietniu, a bliżej maja. Bo jaka to przyjemność marznąć i tupać z zimna nogami. Dla mnie prawdziwy żużel to słońce, zapach smażonej giętej i najlepiej krótkie spodenki. No ale sprawa jest zmienna jak pogoda w naszej strefie. I za rok kwiecień może być już piękny oraz ciepły. A wtedy szybko ruszy zmasowana krytyka głodnych i mądrych po szkodzie.
Dla bezpieczeństwa żużla zrobiono w ostatnich latach sporo. Wygłaskano i wypieszczono tory, zamontowano pneumatyczne ogrodzenia. Jednak nie zawsze i wszędzie będzie świeciło słońce. Skoczkowie narciarscy fruwają czasem w deszczu lub śniegu i zawsze przy wietrze - większym lub mniejszym. W speedwayu natomiast trzeba czasem pojechać na trudniejszym torze. A czasem zawody odwołać. Czy naprawdę są tacy optymiści, którzy twierdzą, że remedium na wszystko okażą się plandeki? A niby w czym mają one pomóc, gdy pada w porze meczu i warunki stają się nieznośne? Co to ma wspólnego z uczciwą rywalizacją i jaką ma z tego przyjemność przemoczony kibic?
A więc z jednej strony, jak pokazało Krosno, żużlowcy nie chcą już ryzykować w warunkach akceptowalnych lub nawet bezpiecznych. A z drugiej - nauczyli się pozorować niebezpieczne kraksy z własnym udziałem. Patrz Przemysław Pawlicki, który - wyprzedzany ostatnio przez Pawła Przedpełskiego - mógł bezpiecznie odjechać na drugi krąg, jednak wolał pojechać na dupie w kierunku desek. No właśnie - w kierunku desek? No nie, w kierunku mięciutkiej poduszki, którą dostarczył Tony Briggs. A więc to Nowozelandczyk, paradoksalnie, przyczynił się do utrwalenia tej paskudnej mody na aktorskie upadanie. Człowiek, który uratował mnóstwo gnatów i zaoszczędził ludzkich cierpień. Bo tam, gdzie poduszek nie ma, bliżej prostych, już tak chętnie zawodnicy nie spadają z siodła.
Żużel jest, potrafię to sobie wyobrazić, mocno stresującym hobby. Jedziesz na zawody jak na wojnę, nie wiesz, czy przeżyjesz, a jeszcze musisz przywieźć jakiś łup, by przeżyła rodzina twoja i twoich pracowników. To wcale nie jest żadna strefa komfortu. Taki Mikkel Michelsen, który ostatnio w Zielonej Górze defektował trzykrotnie, musiał być wściekły do kwadratu. Bo przecież tych spotkań jest w sezonie, bez play-offów, ledwie czternaście. Zatem każdy jeden mecz to niemały procent całorocznego zarobku. Lub poważne straty, nie do odrobienia. A więc emocje generuje dyscyplina ogromne. Niekiedy potrzeba sporo czasu, by się przestawić z trybu wojennego na cywilny. Nabrać dystansu, perspektywy, zrozumieć innych. No ale, taka uwaga, nikt nikogo siłą na ten poligon nie zaciąga. Dlatego niekiedy trzeba się poddać temu, co powzięli decyzyjni. Tym bardziej, że zgodność u członków obu ekip nie jest zjawiskiem codziennym.
Jak wspomniałem, 2 maja w Krośnie działo się wiele. Hulał też wiatr, co sprawiało, że nie zawodnicy dotykali taśmy, lecz... taśma zawodników. W efekcie Paweł Słupski, jak zauważyłem, możliwie szybko zaczął zwalniać maszynę startową, by nie prowokować niepotrzebnie spornych i dwuznacznych zdarzeń. Słusznie. Choć efektem tego było zerwanie taśmy przez Tobiasza Musielaka... dzień później. Bo tak się przyzwyczaił, że nazajutrz, przy okazji spotkania z Orłem Łódź, na dzień dobry wystrzelił szybciej niż arbiter. Bo arbiter już był inny. I pogoda również. Bezwietrzna.
No i wybuchła też aferka wokół miejscowego lekarza, którzy orzekł niezdolność po drugim wypadku przyjezdnego kolegi Błażykowskiego. Też sądziłem, że może niesłusznie i pochopnie, skoro chłopak chciał jeszcze biec po punkty. No ale wiadomo, że w wirze walki, przy adrenalinie, i bez nogi można próbować pobiec przed siebie, gdy tego wymaga regionalna racja stanu i głosy dobiegające z parku maszyn. No ale skoro później Błażykowski sam powiedział facetowi w białym fartuchu z napisem "doctor", że ma dosyć, to ten nie miał problemów z postawieniem diagnozy. Chyba rzeczywiście dość szybko próbowano zrobić z niego ozdrowieńca.
Choć zawsze będę twierdził, że w sporcie zawodowym obowiązują inne reguły gry. I tutaj lepiej nie dopuszczać do obsługi zawodów przypadkowych lekarzy rodzinnych pierwszego kontaktu, którzy w pierwszej kolejności wypisują na recepcie - dużo leżeć i dużo odpoczywać. Bo w sporcie zawodowym - czy komuś to się podoba czy nie - sportowiec jest gotów poświęcić dla swojego sukcesu ileś zdrowia. Stąd też w pięściarstwie sędzia nie przerywa walki po nokdaunie, lecz czeka aż gość wstanie. Bo taki cyrograf podpisał on przy wyborze życiowego zajęcia. I w speedwayu jest podobnie. Czasem trzeba zacisnąć też zęby, nie tylko pośladki. Powalczyć z rywalami i z bólem.
Gdyby Doyle'owi jakiś internista zakazał jeździć ze złamaną nogą, nie napisałby Australijczyk swojej historii. Nie spełniłby marzenia, nie został mistrzem świata, nie nakarmił ego i nie zabezpieczył przyszłości. Zatem powtórzę swoje zdanie - otóż samo wpisanie zawodnikowi zdolności, nawet po groźnie wyglądającym upadku, nie jest niczym zdrożnym i nieodpowiedzialnym. Bo trudno orzec, co się będzie działo z człowiekiem za pół godziny - może się pogorszy, a może wrócą siły. Nieodpowiedzialne jest dopiero sadzanie na motocykl kogoś, kto do tego się nie nadaje. A jak zważyć, czy się nadaje? To zawsze jest sprawa indywidualna.
Betard Sparta pojechała ostatnio do Grudziądza bez swojego lekarza. I przez chwilę się wydawało, z uwagi na okoliczności przyrody, że będzie z tego wielka draka. Jednak sprawa jakoś przycichła.
A co jeszcze można zrobić w kwestii poprawy bezpieczeństwa na torze? Wiele w rękach samych zawodników. Powtórzę - przestańcie markować faule rywali i fingować swoje nieszczęścia, bo zrobiło się to niesmaczne. A przy okazji też ryzykowne.
Choć wiem, że korci, bo gra idzie też o korzyści, że tak to ujmę, policzalne.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Nowy termin zaległych meczów PGE Ekstraligi
- Legenda Stali nie daje szans Falubazowi w derbach. Mówi też o trudnym wyborze Chomskiego [WYWIAD]