"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.
***
Ostatnio dużo i ciepło pisałem o Betard Sparcie, co, rzecz jasna, wielu się nie spodobało. A teraz napiszę nieco chłodniej, co też się wielu nie spodoba. Choć, w zasadzie, dalej by można chwalić, po sprowadzeniu Aniołów na ziemię w ich królestwie. Nie bardzo jednak rozumiem to poruszenie w klubowych strukturach od PR-u, które emocjonalnie zareagowały na medialne doniesienia o anlasach i rzucanie na te gumy cienia podejrzeń. Nikt przecież nie oskarżył personalnie o nic żadnego wrocławskiego jeźdźca. Otóż z anlasów korzystają zawodnicy wszystkich klubów PGE Ekstraligi, a obruszyła się tylko, ciekawostka, Betard Sparta.
Twitterowy profil klubowy, wspierając rzecznika prasowego, napisał tak: "Hmmm, dodamy w temacie tyle - szkoda, że przed tymi publikacjami w mediach nikt nas o zdanie nie zapytał. Przynajmniej dowiedziałby się kto u nas jeździ na Anlasach, a kto nie, i od kiedy...".
ZOBACZ WIDEO To nie sprzęt był problemem Kacpra Woryny. Żużlowiec tłumaczy skąd wzięły się jego słabe wyniki
No więc zainspirowany do działania, zapytałem. Tym samym kanałem. I tak jak przypuszczałem - odzew był zerowy. A więc tego tweeta uznaję za drobną demagogię i niepotrzebne zawracanie głowy. Krótko mówiąc, byłoby to wystąpienie przeciw własnym pracownikom, bo przecież żużlowcy to dziś autonomiczne firmy zewnętrzne na usługach klubu. A w cyklu Grand Prix - rywale, mimo że na co dzień przywdziewający te same barwy. Trudno zatem, by własny klub zdradzał całemu światu, w szczegółach, pilnie strzeżone tajemnice swoich zawodników, skoro oni sami nie bardzo chcą się nimi dzielić. Choć, oczywiście, środowisko wie, kto co zakłada sobie na koło.
Zbadajmy po prostu najszybciej te anlasy i tyle. Będziemy wiedzieli, czy to miękiszony jakieś.
Co do wydarzeń torowych, fajny meczyk mieliśmy w Lesznie. To, że w 14. biegu Sajfutdinow nie zszedł z obranej ścieżki, tylko z wiarą piłował po szerokiej wokół Smyka, to jego kunszt i dusza wojownika. Sześć razy się nie udało, aż w końcu za siódmym zamknął rywala. Gdyby wcześniej zwątpił i choć raz spróbował zejść do małej, pewnie byłby klops.
Wspominałem ostatnio, że w Grudziądzu również będzie łokciowanie. Bo jak ma nie być, gdy gra idzie o tak wielką stawkę. No i szły iskry, par excellence. A Pedersenowi to się nawet, ewidentnie, kierownica zablokowała w ostatniej gonitwie. I nie był w stanie skręcić w lewo po starcie, mając po prawicy Zagara. To nie Słoweńca właśnie chciały media wyrzucić ze składu na Grudziądz? Mnie jednak zaimponował Matej Zagar nie tylko prędkością na torze, ale też jajami na wysokim stołku, podczas wywiadu dla tv. Otóż pan Matej uznał, że sędzia słusznie powtórzył ostatni wyścig w pełnym składzie. Nawet się nie zająknął o tym, że został ostro potraktowany przez Pedersena. Jakby miał po prostu świadomość, że w pierwszym łuku żużel jest sportem walki, w dosłownym słowa znaczeniu. A w powtórce wygrał sport i tak też było tydzień wcześniej w Zielonej Górze, gdzie niektórzy domagali się wykluczeń w starciu Tuffta z Żupińskim.
Tak, Zagar pokazał, że komandosem nie został z przypadku. I że ma świadomość, iż żużel o taką stawkę to nic innego jak wyprawa na wojnę. Nie zrozumcie mnie źle - nie domagam się rozlewu krwi i walk gladiatorów. To nie ja sprawiłem, że w tle szeleszczą grube miliony złotych. Po prostu - jak jest gruba forsa, to muszą też być namiętności i ryzyko. Zresztą, ten zawodnik od zawsze poszukiwał w speedwayu mocnych wrażeń. Dawno, dawno temu, gdzieś w okolicach 2002 roku, wybrałem się na eliminację Grand Prix do czeskiego Msena. I pamiętam jak młodziutki Matej pomógł wysłać w deski schyłkowego Roberta Nagya. W efekcie Węgier złamał obie nogi. A wykluczony, niepogodzony z taką decyzją Zagar, telefonował na oczach kibiców z murawy na wieżyczkę. I nie był to dla sędziego miły telefon.
Natomiast iskry poszły u Pawlickiego, podobnie jak szprychy, po starciu w pierwszym łuku w ferworze walki. Trudno mu się dziwić, że pozostawił zdewastowany motocykl na środku toru. Tylko w ten sposób mógł pomóc swojemu szczęściu i pokazać, że nie buja, lecz faktycznie los go skrzywdził. Nie bardzo zatem rozumiem obawy Mirosława Jabłońskiego, który stwierdził, że to niebezpieczny precedens, bo teraz każdy będzie mógł postępować podobnie. Ja tu zagrożenia żadnego nie widzę, otóż sprawa jest klarowna - jeśli szprychy są wyłamane lub też motocykl stał się niesprawny z jakiegoś innego powodu, należy powtórzyć wyścig w pełnym składzie. Natomiast gdy zawodnik zostawi sprawny motor na torze, bo ma taki kaprys i takie widzimisię, to z miejsca należy się czerwona kartka. I po sprawie.
Najprościej zrzucić odpowiedzialność na sędziego, który wzrokiem musi objąć nie tylko uszkodzonego Pawlickiego, ale też pozostałą trójkę znajdującą się już w zupełnie innej części toru. A to jednak trochę awykonalne. Stąd też uwagi, że sędzia zbyt późno przerwał rywalizację, to przywilej eksperta przy sitku, który może być mądry po czasie i po szkodzie. Tym bardziej, że nie słyszałem, by w trakcie tego okrążenia ekspert domagał się przerwania biegu i wskazywał na ułomności w sprzęcie wspomnianego jeźdźca.
Sport na żywo i telewizja na żywo to nie zawsze jest bułka z masłem. I czasem to dziennikarze oraz eksperci oceniają innych, a czasem my, z kanapy, oceniamy tych przy sitku, których życie może zaskoczyć. Tak właśnie się zadziało przy okazji transmisji ze spotkanie Dania - Finlandia w ramach EURO 2020/21. Nie wszystkie słowa i nie wszystkie tezy, które padły i zostały postawione w studiu, możemy uznać za trafne. Ale to też nie powód, by samemu stawać się patologicznym i szczuć nieszczęśników, którym przyszło się z tą sytuacją na żywo zmagać.
Dziś możemy uznać, że było to szczęście w nieszczęściu, iż Christian Eriksen zasłabł w tym czasie i w takim miejscu. Bo dzięki temu pomoc otrzymał natychmiastową. I wygrał życie. A biorąc to pod uwagę, wznowienie spotkania, jakkolwiek cholernie trudne dla kolegów z boiska, nie było w moich oczach nietaktem. Choć, rzecz jasna, zrozumiałbym i uszanował decyzję tych, którzy tego wieczoru mieli już dosyć biegania po boisku za piłką.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Ranking juniorów PGE Ekstraligi. Włókniarz przekroczył granicę 100 punktów
- PGE IMME jak Grand Prix. Creme de la creme w każdym wyścigu