Przed nami jeszcze cztery turnieje tegorocznego cyklu Grand Prix i teoretycznie jeszcze sporo może się wydarzyć. Tyle tylko, że dotychczas siedem rozegranych rund pokazały stabilną formę czołówki i że przy obecnej punktacji wystarczy jedno potknięcie, aby wypaść na boczny tor. Wygląda na to, że z walki o tytuł mistrza świata wypisał się już Maciej Janowski, któremu kompletnie nie wyszły zawody w Lublinie. W sobotę jego los mógł podzielić Bartosz Zmarzlik, ale Polak znów pokazał swój kunszt.
Zacznijmy od tego, że mniej więcej kwadrans przed godziną 17 w Malilli lunęło jak z cebra. Opady deszczu wpłynęły oczywiście na stan nawierzchni, którą organizatorzy i tak szybko przygotowali do jazdy, bo turniej zaczął się z raptem półgodzinnym opóźnieniem. Zwłaszcza z początku wpływ na kolejność na mecie miały pola startowe, sam start i rozegranie pierwszego łuku. Spod kół zawodników sypała się ciężka i mokra szpryca, która utrudniała widoczność i wyhamowywała tych, którzy ją zbierali.
Z dużymi problemami zmagał się choćby Leon Madsen, który pokazywał do telewizyjnej kamery zasypane gogle. Kłopoty dotknęły też Bartosza Zmarzlika. Na dzień dobry w swoim pierwszym biegu, do którego ruszał z czwartego pola, wyniósł się na szeroką na pierwszym łuku i jakby stanął w miejscu. Było po herbacie, bo o żadnej walce nie mogło być mowy. Potem Polak wygrał, ale nie w swoim "Zmarzlikowym", czyli pozbawiającym rywali złudzeń stylu. Kolejne starty tylko potwierdzały, że mistrz po prostu się męczy i szuka odpowiednich ustawień w motocyklach.
ZOBACZ WIDEO Czy Hampel i Lampart mieli pretensje do Kubery?
Tymczasem Artiom Łaguta, jakby nic sobie nie robił z warunków, w jakich przyszło wszystkim się ścigać. Jechał jak zaprogramowany robot i kolekcjonował trójki. Po czterech seriach startów mieliśmy więc sytuację taką, że główny rywal Bartosza Zmarzlika w walce o złoto jedzie jak z nut, z toru w większości wieje nudą, a nasi reprezentanci ze Zmarzlikiem na czele nie są pewni miejsca w półfinale. Perspektywa była dość nieciekawa.
Wiele zmieniło się w ostatniej serii zasadniczej części turnieju. Zmarzlik wygrał swój bieg i z ledwo ośmioma punktami awansował do półfinału. Nawierzchnia zmieniła się też na tyle, że w końcu mogliśmy oglądać ciekawe ściganie, a to mogło zwiastować duże emocje w decydujących biegach.
Półfinały i finał nie zawiodły. Przede wszystkim wrócił stary i perfekcyjny Bartosz Zmarzlik. Wreszcie znalazł to, czego szukał od początku turnieju. W 21. odsłonie pędził już jak szalony po szerokiej i po mowie ciała widać było, że sprzęt pracuje tak, jak oczekuje. Wyginał się na swojej maszynie jak kocur. Z miejsca stał się faworytem do wygrania turnieju, co zresztą kilka minut później się potwierdziło. Polak triumfował z ogromną przewagą nad dotąd wręcz bezbłędnym Łagutą.
Powiększył też przewagę nad Rosjaninem w cyklu do... trzech punktów (zobacz klasyfikację ->>). Ścisk między tą dwójką jest ogromny, dlatego tak ważny był awans do półfinału w Malilli wywalczony przez Zmarzlika. W przeciwnym razie musiałby liczyć na podobne potknięcie Łaguty w którejś z pozostałych rund, a Rosjanin nie zwykł się mylić. I choć Bartosz Zmarzlik ciągle podkreśla, że on jest dwukrotnym mistrzem globu i już nic nie musi, to jednak wystarczy spojrzeć na jego zaangażowanie w turniej na szwedzkiej ziemi. Nie odpuścił, tylko znów wyszedł z opresji obronną ręką. Tak sobie radzą wielcy mistrzowie.
Czytaj również:
-> Social Speedway 2.0. Szukał, szukał i znalazł. Pokaz polskiego mistrza