- Czy byłem skazany na żużel? Można tak powiedzieć, aczkolwiek od najmłodszych lat ciągnęło mnie do tego sportu. Mieliśmy kontakt z motorami. Pamiętam czasy, gdy tata (w przeszłości żużlowiec, a później mechanik - przyp. red.) pracował w Iskrze Ostrów. Przychodziłem wtedy do warsztatu, który mieścił się tuż przy basenie w Ostrowie. Zapach warsztatu, zużytego oleju, to wszystko tak fajnie pachniało. Od małego miałem zajawkę na żużel - wspomina Mateusz Szczepaniak, który w czwartek świętuje urodziny.
Oczy bolą od patrzenia na wypadek
Mateusz Szczepaniak jako 18-latek uczestniczył w potwornie wyglądającym karambolu na torze w Tarnowie. Żużlowiec przeleciał przez bandę. - To był 2005 rok. Finał Srebrnego Kasku w Tarnowie. Wypadek wynikał z mojego błędu. Jechałem drugi i zahaczyłem w swoim pierwszym wyścigu o koło motocykla Mirosława Jabłońskiego. Dzwon był fatycznie dosyć mocny. Kilka dni miałem wycięte z życiorysu. Musiałem przejść kilka operacji, ale skończyło się dobrze. Pod koniec tamtego sezonu wsiadłem jeszcze na motocykl i pokręciłem kilka kółek - wspomina po latach traumatyczne przeżycia.
Obrażenia, jakich doznał po tym, jak wyleciał na pas bezpieczeństwa nad bandą tarnowskiego toru były poważne. - Miałem wstrząs mózgu, zapadnięty oczodół, pękniętą podstawę czaszki i obrzęk mózgu, więc skutki tego wypadku były naprawdę konkretne. Kilka dni byłem wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej. Później mnie z niej wybudzono. W szpitalu w Tarnowie leżałam przez dwa tygodnie, a kolejne dwa spędziłem w Krakowie, gdzie miałem operację oczodołu. Wstawiono mi wtedy płytkę pod oko. Działo się wtedy naprawdę dużo - wylicza Mateusz Szczepaniak. Skóra cierpnie od słuchania tych dramatycznych opowieści.
Ani myślał, by kończyć z żużlem
Kontuzje są niestety nieodłączną częścią sportu żużlowego. Nawet w obliczu tak potwornych obrażeń, zawodnik ani myślał o tym, by kończyć przygodę z tym sportem. - Wiadomo, że kiedy leżałem w szpitalu, to delikatne rozmowy ze strony rodziców, żebym dał sobie z tym spokój były, ale jak już mogłem wstać z łóżka, to pierwsze chciałem iść zobaczyć do busa, jak motocykl wygląda po tym dzwonie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby odpuścić i skończyć karierę - zapewnia Mateusz Szczepaniak.
Żużlowiec oglądał swój koszmarny wypadek na powtórkach telewizyjnych. Karambol wyglądał makabrycznie. Rozpędzony Szczepaniak zahaczył o tylne koło rywala i z pełnym impetem pojechał prosto w ogrodzenie. Całe szczęście, że tarnowski tor był już wtedy wyposażony w bandę pneumatyczną, która z pewnością zamortyzowała uderzenie. Żużlowiec jednak został wystrzelony niczym z katapulty, wykonał w powietrzu salta i upadł na pas bezpieczeństwa. - Nie miałem problemów z tym, by obejrzeć powtórki tego wypadku. Kamera ustawiona była bardzo wysoko. Z daleka to wszystko było pokazane, ale widać, że upadek wynikał tylko i wyłącznie z mojego błędu - wspomina po latach.
Poszedł w ślady taty i brata
Na żużlu ścigał się jego ojciec, Andrzej, a w 1999 roku przygodę z tym sportem rozpoczął starszy brat, Michał. - Na meczach Iskry byliśmy z mamą praktycznie zawsze. Siedzieliśmy na pierwszym łuku. Wszystko pamiętam bardzo dobrze. Już wtedy żużel był we mnie. Mój starszy brat Michał zaczął jeździć. Ja miałem jeszcze cztery lata do zdania licencji. Trochę czasu było, żeby to wszystko podpatrzeć i wkręcić się jeszcze bardziej - podkreśla Mateusz Szczepaniak.
Choć urodził się w Ostrowie Wielkopolskim, to w klubie z tego miasta startował tylko raz w 2015 roku. Jest wychowankiem Polonii Piła. Reprezentował barwy wielu klubów, a obecnie jest solidnym punktem Cellfast Wilków Krosno.
Jako junior Mateusz Szczepaniak zdobył i Brązowy Kask, z reprezentacją Polski sięgnął po Drużynowe Mistrzostwo Świata Juniorów. - Trochę sukcesów było. W zawodach juniorskich udało się coś tam zdobyć. Później w seniorskiej karierze też notowałem awanse do różnych finałów i fajnie powalczyć. Ambicje były na pewno większe, żeby coś jeszcze osiągnąć. Z przebiegu lat nie ma co narzekać. Trochę lat już jeżdżę i zawsze mnie to cieszyło. Czuję, że moje życie dobrze przebiegało i cieszę się, że mogę robić to, co lubię, bo nie każdy ma to szczęście - zaznacza żużlowiec Cellfast Wilków Krosno.
Mateusz Szczepaniak miewał różne sezony. Raz bywało lepiej, a raz gorzej. Szczególnie udany dla niego był rok 2017, kiedy to awansował do cyklu SEC, a także otarł się o Grand Prix. - Ten rok wspominam szczególnie miło, bo zakwalifikowałem się do finałów Mistrzostw Europy. Jechałem także w Grand Prix Challenge. W lidze szło mi też bardzo dobrze, praktycznie w każdym meczu. Awansowałem również do finału IMP, ale to już przeszłość. Lubię powspominać dobre momenty, ale żyję ambicjami przyszłości. Chciałbym jeszcze powalczyć i zdobyć kolejne trofea do mojej kolekcji - podkreśla pochodzący z Ostrowa żużlowiec.
Mógł mieć dwa kaski
W 2006 roku zdobył Brązowy Kask, w dosyć niecodziennych okolicznościach. - Pamiętam, że finał odbywał się w Opolu. Konkurencja wtedy była duża. Juniorów jeździło więcej niż obecnie. Nie było łatwo wygrać Brązowy Kask. Pięciu zawodników skończyło z taką samą liczbą punktów. Musiał być rozegrany dodatkowy mini turniej. Udało mi się wygrać ten bieg finałowy. Na pewno cieszy mnie to trofeum w kolekcji - podkreśla.
Szczepaniak przypomina także, że był bliski wygrania Srebrnego Kasku. - Finał odbywał się w Rzeszowie. W ostatnim wyścigu jechałem na drugiej pozycji. Gdybym dowiózł do mety dwa punkty, wygrałbym Srebrny Kask. Zerwał mi się łańcuszek sprzęgłowy i musiałem jechać w biegu dodatkowym o trzecie miejsce. W nim upadłem, nie ze swojej winy i skończyłem z kontuzją barku. Teraz mogę tylko żałować, że gdyby nie zerwany łańcuszek sprzęgłowy, miałbym też w kolekcji Srebrny Kask. Tak to jednak bywa w tym sporcie, że nie wszystko tylko od nas zależy - dodaje.
Tata tunerem
Andrzej Szczepaniak, ojciec żużlowych braci w przeszłości sam ścigał się na torze, a po zakończeniu kariery został mechanikiem. Potrafi przygotować silnik jak mało kto. Choćby w zeszłym roku jego syn Mateusz robił furorę na jednym z silników przygotowanych przez ojca. - Tata nadal dba o mój sprzęt, ale korzystam także w innych tunerów - nie kryje młodszy z braci.
- W zeszłym roku kupiłem silnik od Flemminga Graversena. Teraz też czekam na kolejny od Duńczyka. Zaopatrzyłem się także w silnik od jeszcze innego tunera. Tego sprzętu będę miał jeszcze więcej od różnych tunerów - dodaje Szczepaniak.
Jak przyznaje, każdy walczy o to, by być jak najszybszym, a tunerzy prześcigają się w wymyśleniu nowinek, by zyskiwać ułamki sekund. - Tata cały czas jest w moim boksie i główkuje, jak to wszystko ulepszyć. Każdy myśli właśnie na tym, co zrobić, żeby było chociaż troszeczkę szybciej - zaznacza żużlowiec.
Mateusz Szczepaniak kończy właśnie 35 lat. Kiedyś był to wiek, w którym wielu zawodników kończyło karierę żużlową. Teraz w tym wieku można przeżywać drugą młodość i sięgać po najwyższe laury. - Aktualnie PESEL nie ma większego znaczenia w żużlu. Może jedynie pod względem regulaminowym, bo jest obligatoryjne miejsce w składzie dla zawodnika do lat 24 i juniorów. Dla reszty żużlowców czas leci tak samo, ale rotacje nie są aż tak duże. Wyniki można zrobić także po czterdziestce. Klub z Ostrowa udowodnił to w zeszłym roku. Awansowali do PGE Ekstraligi, a młodzieniaszków w składzie nie mieli. Ja też wierzę, że choć jeżdżę już 20 lat, wszystko co najlepsze dopiero przede mną - kończy.
Zobacz także:
W Lublinie go uwielbiali
Stał się prawdziwą legendą Sparty Wrocław
ZOBACZ WIDEO Żużlowiec z PGE Ekstraligi zaskoczył. To nie jest obecnie popularny wybór wśród zawodników