[b]
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Rok temu zjechałeś na nartach z Broad Peaku i Gaszerbrumu II, a kilkanaście dni temu z Annapurny i Dhaulagiri. Masz jeszcze jakieś marzenia?[/b]
Bartosz Ziemski (polski skialpinista): Idealnym celem byłaby Kanczendzonga, czyli ostatnia góra, z której jeszcze nikt nie zjechał na nartach. Podchodzę do tego zupełnie na spokojnie, bo dla mnie wyjazdy w Himalaje, to po prostu fajny sposób na spędzenie corocznych wakacji. Jedni jeżdżą na plaże, a ja wolę zjechać z ośmiotysięczników.
Na co dzień pracujesz jako programista.
BZ: Dokładnie. Może dlatego potrzebuję dodatkowych wrażeń. Kocham góry, a dzięki temu, że wróciliśmy z Himalajów tydzień wcześniej niż zakładaliśmy, zdążę wykorzystać jeszcze końcówkę sezonu w Alpach.
Oswald, ty z kolei dla wypraw w góry zrezygnowałeś z rozwijającej się kariery w TVP.
Oswald Rodrigo Pereira (były dziennikarz, obecnie himalaista): Byłem choćby reporterem na piłkarskich mistrzostwach świata, ale w pewnym momencie odkryłem coś, w czym czuję się bardzo silny, a moje umiejętności są unikatowe. Ktoś może powiedzieć, że włączenie kamery na wysokości nie jest żadnym szczególnym osiągnięciem. Ja uważam, że mało jest takich ludzi, którzy potrafią z tego zrobić coś porządnego. Odkryłem niszę, w której czuję się dobrze i realizuję się w niej w stu procentach. Nie tęsknię za stabilną pracą w TVP.
ZOBACZ WIDEO:Rozmawiał z Lewandowskim w Barcelonie. "Ta decyzja była słuszna"
Kiedy zdałeś sobie sprawę, że to właśnie wysokie góry są twoim powołaniem?
ORP: Himalaizmem zacząłem interesować się w 2013 roku, a w 2018 roku relacjonowałem dla TVP zimową wyprawę Polaków na K2. Potem uczestniczyłem w trzech wyprawach na Nanda Devi East, Lhotse i Batura Sar. W 2020/2021 wróciłem pod K2, po raz pierwszy z bliska zetknąłem się ze śmiercią w górach, ale także zdobyłem Broad Peak bez wspomagania się dodatkowym tlenem.
Z nagrywania filmów z podróży po wysokich górach da się utrzymać?
ORP: Nie zawsze. Moja w tym głowa, by materiałem zainteresować media i dystrybutorów. To praca freelancera, podczas której praktycznie nigdy nie śpi się spokojnie. Raz na jakiś czas trafi się na projekt, który jest finansowo opłacalny. Najczęściej żyje się jednak po to, by realizować takie projekty i czerpać z tego radość.
Bartek zjeżdża ze szczytów na nartach, a Oswald schodzi. Kto ma trudniejsze zadanie?
ORP: Na szczyt idziemy razem, jest adrenalina, a potem euforia. Bartek zjeżdża, ja to nagrywam i po chwili zostaję zupełnie sam. Umówiliśmy się, że Bartek za każdym razem zjeżdża tylko do obozu trzeciego i tam na mnie czeka. Dopiero, gdy nabiera pewności, że żadna ewakuacja nie będzie potrzebna, rusza w drogę do bazy. Z Annapurny schodziłem 15 godzin, a cały atak szczytowy trwał 25 godzin. Na Dhaulagiri trwało to nieco krócej, bo cały atak zajął mi 19 godzin.
BZ: Sam zjazd nie jest szczególnie trudny, a bardziej niż siła mięśni liczy się wytrzymałość psychiczna.
Polskim środowiskiem alpinistycznym wstrząsnęła niedawno informacja o śmierci Kacpra Tekielego. Kiedy dostaliście sygnał, że stało się coś złego?
ORP: Dopiero po powrocie do Katmandu po akcji ratunkowej. Znałem Kacpra i wiele razy mieliśmy okazję do rozmowy. Pamiętam, jak on sam mówił, że wysokie góry dają takie doznania, że czasem idzie za tym wysoka cena. Idąc w góry zawsze wydaje nam się, że nic nas nie dotknie, ale groźba śmierci zawsze wisi w powietrzu. Nie ma sensu porównywać tego do ryzyka w innych sportach. Reakcja środowiska pokazuje jednak, że Kacper był bardzo serdeczną i lubianą osobą. Niestety lawiny i góry nie wybierają ludzi, a na takie zdarzenia nigdy nie da się przygotować.
Wasza wyprawa też nie należała do najłatwiejszych. W ciągu 50 dni aż dwukrotnie uczestniczyliście w akcjach ratunkowych.
BZ: Wracając z Annapurny dostaliśmy wiadomość, że do szczeliny wpadł jeden z Hindusów. Schodząc, zbieraliśmy liny potrzebne do akcji ratunkowej, ale udało nam się znaleźć zaledwie kilkadziesiąt metrów. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że feralna szczelina jest pod największym źlebem i praktycznie non stop spadają tam lawiny. Mieliśmy za mało liny, a akcja była zbyt niebezpieczna. Dodatkowo z poszkodowanym nie było żadnego kontaktu, a był w szczelinie już ponad dwie godziny. Mieliśmy do siebie duże pretensje, gdy dwa dni później okazało się, że Adam Bielecki i Mariusz Hatala wyjęli go żywego. Miałem z tym duży problem.
ORP: Gdy schodziłem z góry, widziałem, jak kolejne lawiny suną dokładnie w tym samym miejscu, w którym leżał Anurag Maloo. My musielibyśmy połączyć trzy liny, co wciąż byłoby niewystarczające i dawać sobie znać, w którym momencie można tam podejść, by uniknąć kolejnych lawin. Byliśmy przekonani, że Anurag nie miał szans tego przeżyć. Zresztą dwie osoby, które widziały jego upadek, też już zeszły, bo nie widziały nadziei. Gdy dowiedzieliśmy się, że on jednak żyje, pojawił się dodatkowy ból, bo nagle zdaliśmy sobie sprawę, że dało się pomóc mu wcześniej.
Za drugim razem udało się uratować rannego wspinacza?
ORP: Szykowaliśmy się już w Katmandu do powrotu do Polski, ale o godz. 6.30 obudził nas niespodziewany telefon. To było wezwanie na akcję ratunkową. Wydawało się, że wszystko zajmie maksymalnie kilka godzin, a skończyło się na ponad 24-godzinnym pobycie w wysokich górach w trudnych warunkach. To było nagłe wyrwanie ze strefy komfortu.
Co konkretnie się stało?
BZ: Okazało się, że 84-letni himalaista z Hiszpanii Carlos Soria uległ wypadkowi w ataku szczytowym, powyżej trzeciego obozu.
ORP: Początkowo mieliśmy tylko informację, że szerpa spadł na znanego hiszpańskiego wspinacza Carlosa Sorię na wysokości 7600 m. Wyposażono nas w specjalistyczny sprzęt i wyruszyliśmy helikopterem na poziom obozu drugiego. Dodatkową trudnością był fakt, że na miejsce trafiliśmy wieczorem i wiedzieliśmy, że cała akcja ratunkowa będzie odbywała się w nocy.
Sytuacja poszkodowanych faktycznie była aż tak trudna?
ORP: Bartek dotarł na miejsce jako pierwszy i zastał poszkodowanego Hiszpana wraz z jego partnerem wspinaczkowym. Obaj w kiepskim stanie, bardzo wyczerpani. Soria nie jest w stanie chodzić, a dopiero później okazało się, że jego piszczel był złamany w kilku miejscach. Przetransportowaliśmy go w noszach do poziomu 6600 m, my zeszliśmy na noc 200 metrów niżej.
BZ: Teren był dość stromy, a dodatkowo miejscami pokryty lodem. Co chwilę musieliśmy zakładać nowe stanowiska, a przez to poruszaliśmy się bardzo wolno. Dochodził także strach o życie Carlosa. Na szczęście nie miał hipotermii, cały czas był świadomy, więc poradził sobie z tym bardzo dobrze. Na końcu okazało się, że pilotem śmigłowca ratunkowego był słynny himalaista Simone Moro. Po całej akcji dostaliśmy wiele wiadomości z Hiszpanii.
Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
To tam poznał Kowalczyk. Piękne wspomnienia Kacpra Tekielego
Wyprawa na Antarktydę droższa niż wejście na Mont Everest