Najmłodsza Polka na Evereście znów rusza w Himalaje. Magdalena Gorzkowska chce zdobyć Makalu i Lhotse

Archiwum prywatne / Archiwum Magdaleny Gorzkowskiej / Na zdjęciu: Magdalena Gorzkowska na szczycie Mount Everest, jako najmłodsza Polka (17 maja 2018 r.)
Archiwum prywatne / Archiwum Magdaleny Gorzkowskiej / Na zdjęciu: Magdalena Gorzkowska na szczycie Mount Everest, jako najmłodsza Polka (17 maja 2018 r.)

W 2018 r. roku wspięła się na Mount Everest. Podczas zejścia przeżyła chwile grozy. Została trafiona kamieniem, nie mogła się poruszać. Znów ciągnie ją w góry. Magdalena Gorzkowska marzy o Koronie Himalajów i Karakorum, której nie ma żadna Polka.

W tym artykule dowiesz się o:

Kiedyś biegała w jednym teamie z Justyną Święty-Ersetic czy Małgorzatą Hołub-Kowalik. Jeszcze w czasach, gdy polska sztafeta 4x400 m nie była nazywana "Aniołkami Matusińskiego" (od nazwiska trenera Aleksandra Matusińskiego). W 2016 r. Biało-Czerwone, z Magdaleną Gorzkowską w składzie, zostały halowymi wicemistrzyniami świata w Portland.

Później sprinterka ze Śląska poszła własną drogą. Zamieniła bieżnię na górskie szlaki. Najpierw wspięła się na Mont Blanc, potem na Aconcaguę oraz Kilimandżaro. 17 maja 2018 r. Gorzkowska zdobyła Mount Everest - najwyższy szczyt Ziemi (8848 m n.p.m.) - jako najmłodsza Polka, mając 26 lat i 17 dni.

Podczas zejścia ze szczytu nie brakowało dramatycznych wydarzeń. Polka jednak tym się nie zraziła i już w niedzielę, 7 kwietnia, wyrusza na kolejną wyprawę. Tym razem jej celem będą dwa ośmiotysięczniki w Himalajach - Makalu (8481 m n.p.m.) oraz Lhotse (8516 m n.p.m.), które zamierza zdobyć w maju, w ciągu 14 dni, a być może nawet szybciej. Jej plany na kolejne lata są bardzo ambitne!

ZOBACZ WIDEO: Witold Bańka: Powinniśmy wyrzucać oszustów ze sportu

Michał Fabian, WP SportoweFakty: Znów ciągnie panią w góry.

Magdalena Gorzkowska (była sprinterka, alpinistka): Ciągnie i to bardzo! Chcę zdobyć dwa ośmiotysięczniki za jednym zamachem. Po to, żeby zaoszczędzić czas i pieniądze. A przy tym nie musieć przechodzić aklimatyzacji dwa razy.

"Dwa w jednym" - jak to wygląda pod względem logistycznym?

7 kwietnia wylatuję do Nepalu. Trzy dni później prawdopodobnie polecimy małym samolotem do Tumlingtar - to miejsce położone na wysokości 400 m n.p.m., z którego wychodzi się do bazy pod Makalu. Później rozpoczniemy trekking. Podejrzewam, że przez około tydzień będziemy szli do bazy, która znajduje się na wysokości ok. 5000 m n.p.m. Następnie mniej więcej sześć tygodni potrwa aklimatyzacja. Będziemy podchodzić, budować obozy, zanosić sprzęt, no i czekać na okno pogodowe.

Kiedy planuje pani atak szczytowy?

Prognozy są dynamiczne, ale jeśli warunki będą sprzyjające, to Makalu będę chciała zaatakować między 15 a 18 maja. Po zejściu ze szczytu zostanę przetransportowana helikopterem do bazy pod Lhotse. Plan jest następujący: dwa dni odpoczynku i 21 lub 22 maja wyjście na szczyt Lhotse. Około 25 maja chciałabym się na nim znaleźć. To wszystko jest na razie szacunkowe. Po prostu w tych dniach najczęściej się wchodzi na te szczyty. Później bowiem warunki są już bardzo trudne - pod Lhotse topi się lodowiec. 30 maja to już jest "deadline", trzeba stamtąd uciekać. Do Polski wracam 5 czerwca.

Tak przedstawia się plan wyprawy na Makalu

Jak pod względem technicznym można porównać zdobycie Mount Everestu oraz Makalu i Lhotse?

Będzie teraz zdecydowanie trudniej, szczególnie na Makalu. Czeka nas więcej pracy, poręczowania. Jeszcze nie wiadomo, kto to będzie robił, bo zawsze jest kilka zespołów, które starają się wejść na szczyt. Ważne, żeby ustalić osoby za to odpowiedzialne. Jeżeli natomiast wszyscy będą z tym zwlekać, to wiadomo, że będę musiała to zrobić ja i moja grupa.

W zeszłym roku, podczas wyprawy na Mount Everest, towarzyszyli pani Polacy Sylwia Bajek i Szczepan Brzeski. Teraz też idzie pani z rodakami?

Nie, w mojej wyprawie w ogóle nie ma Polaków. Partnerem będzie Nepalczyk, Nawang Sherpa, którego poznałam w zeszłym roku, a także kilka innych osób z Nepalu.

Podczas takiej wyprawy musi mieć pani duże zaufanie do Szerpy. Na Evereście ta współpraca pozostawiała ponoć wiele do życzenia. Trafił się pani wówczas niekompetentny partner.

Wspinaczkę rozpoczęłam z Szerpą, o którym wspomniałam i który będzie mi towarzyszyć teraz. Niestety podczas wyprawy odmroził sobie palec i został wycofany. Kiedy szliśmy do obozu trzeciego, przed atakiem szczytowym, został mi przydzielony nowy Szerpa. Okazało się, że… kompletnie niedoświadczony. Sam powiedział, że jest tutaj pierwszy raz, nie ma doświadczenia w górach, nie wie, jak wiązać raki. Tak naprawdę to nie wiem, kto kogo wprowadził na ten szczyt - on mnie, czy ja jego (śmiech).

To prawda, że przebywała pani na szczycie Mount Everest zdecydowanie zbyt długo?

Tak. Przez ponad godzinę. Nikt zwykle tam tyle nie przebywa, ale miałam na szczycie obowiązki, musiałam udokumentować wejście, zrobić zdjęcia. A że akurat wtedy nie było tam ludzi, to wykorzystałam tę chwilę.

Problemy dopiero miały się pojawić…

Wszystko zaczęło się podczas zejścia. Mój Szerpa źle nas poprowadził. Zgubiliśmy się, przez wiele godzin schodziliśmy, nie wiadomo dokąd. Skończyły się liny poręczowe, tlen był na wyczerpaniu. Byliśmy już skrajnie wycieńczeni. Kompletnie nie wiedziałam, w którą idę stronę, gdzie jest obóz czwarty… Schodziliśmy wiele godzin, byle niżej, w końcu przez przypadek zobaczyliśmy w oddali obóz czwarty. Doszliśmy do niego, ale nasza sytuacja wcale się nie poprawiła. Zdecydowaliśmy się od razu kontynuować schodzenie, mimo że już przez dobę byliśmy non stop w ruchu, bez jedzenia i picia.

Magdalena Gorzkowska podczas wyprawy na Mount Everest. Fot. Archiwum Magdaleny Gorzkowskiej
Magdalena Gorzkowska podczas wyprawy na Mount Everest. Fot. Archiwum Magdaleny Gorzkowskiej

A do tego pozbyła się pani zapasu tlenu.

Niosłam butlę z tlenem, która wystawała mi nad głowę. W pewnym momencie poczułam ogromny ból w szyi. To było spięcie mięśni, które spowodowało, że nie umiałam ruszać głową. Wyrzuciłam tę butlę z tlenem. Powiedziałam, że schodzę bez. Niestety byliśmy już w takim stanie, że nie mogliśmy schodzić dłużej. Zrobiliśmy awaryjny nocleg w obozie czwartym pod Lhotse (sąsiedni ośmiotysięcznik - przyp. red.). Był tam na szczęście jeden pusty namiot, w którym się przespaliśmy. Następnego dnia mój Szerpa dostał ślepoty śnieżnej. Nic nie widział. Pół dnia czekaliśmy, aż jego stan się poprawi i będziemy mogli wyjść. W końcu zaczęliśmy schodzić do obozu trzeciego.

Później miała pani bolesny wypadek, po którym zrobiło się naprawdę dramatycznie.

W drodze do obozu drugiego, na ścianie Lhotse, spadający kamień uderzył mnie w nogę. Tak mocno, że nie byłam w stanie chodzić. Prosiłam Szerpę, żeby wziął mnie na plecy i doniósł do obozu drugiego, ale powiedział, że nie ma siły na takie rzeczy. Wysłałam go po pomoc, wrócił po trzech godzinach, było już ciemno. Powiedział, że nie ma nikogo w obozie drugim i nie ma mi kto pomóc. Zaczęliśmy więc budować własnymi siłami coś w rodzaju sanionoszy, tworzyliśmy je z karimaty. Na szczęście nagle pojawiło się kilka osób. Profesjonalnie się mną zajęli. Zaciągnęli mnie na takiej macie do obozu drugiego.

Czy w tamtym momencie życie przeleciało pani przed oczami? Bała się pani, że może tam zostać na zawsze?

Wtedy nie miałam takiego kryzysu, ale zdaję sobie sprawę, że mogło się to zakończyć różnie. Siedziałam sama pod ścianą Lhotse, było zimno i ciemno, nikogo w pobliżu, nie mogłam się poruszać. Dziś wiem, że gdyby nie wsparcie agencji, z którą miałam podpisaną umowę, to mogłabym tam już zostać. Gdyby nie oni, to nie wiem, jak to by się skończyło. Podjęłam bardzo dobrą decyzję, że poszłam z tymi ludźmi. I kiedy mieli mi pomóc, to się zjawili.

Co nie zmienia faktu, że pani Szerpa zawiódł na całej linii. A w umowie widniał zupełnie inny zapis.

Zgadza się. Umowa została generalnie złamana. Bardzo dużymi literami było w niej napisane, że mój Szerpa jest doświadczony i był co najmniej dwa razy na szczycie Everestu. A - jak już wspomniałam - nie był ani razu.

Pomijając wspomniany wypadek, co stanowiło dla pani największy problem podczas wspinaczki na "dach świata"?

Wielkich problemów może nie miałam, ale były ciężkie chwile, gdy było mi przede wszystkim bardzo zimno. Zdarzały się momenty, że traciłam czucie w rękach, nogach. Zastanawiałam się, co ja tam robię i dlaczego nie zostałam w domu. Sam atak był pomyślny, tylko to zejście...

Krótko po naszej rozmowie w 2018 r., przed pani wyprawą na Kilimandżaro, a następnie na Everest, cała Polska żyła wydarzeniami na Nanga Parbat. Tomasz Mackiewicz został na tej górze na zawsze. Z kolei w tym roku życie stracili Daniele Nardi i Tom Ballard. Jak pani zareagowała na te tragedie?

Przede wszystkim trzeba się zastanowić, jakie były przyczyny tych wypadków. W przypadku Tomasza Mackiewicza (i towarzyszącej mu Elisabeth Revol - przyp. red.) chociażby to, że aklimatyzacja była słaba. Sami przyznali, że było jej za mało. Oni byli tylko raz na wysokości maksimum 6400 m n.p.m. Wchodząc na ponad 8000 m, to nie wystarczy. Nie wyobrażam sobie takiej aklimatyzacji. Inne wypadki w górach wiążą się z większymi wyzwaniami od moich - mówimy o wejściach zimowych, nowych drogach, dużo trudniejszych wspinaczkowo. Póki co na takie rzeczy się nie porywam. Mimo iż moje wyprawy też są obarczone ryzykiem, to ja je minimalizuję, jak tylko mogę.

Co to oznacza?

Mam dużą świadomość, jak mogę zapobiegać nieszczęściom. Staram się jak najlepiej zadbać o siebie - pamiętać, żeby pić, jeść, żeby organizm miał jak funkcjonować. Wiem, że trzeba zrobić porządną aklimatyzację i że w razie czego trzeba mieć ze sobą awaryjną butlę z tlenem, leki, telefon satelitarny, ubezpieczenia obejmujące lot helikopterem. Zabezpieczone mam w zasadzie wszystko. Oprócz tego, że zejdzie lawina.

Czy pani bliscy mówią czasami: "Magda, nie idź"?

Nie, nikt mi tak nie mówi, bo wszyscy wiedza, że ja i tak pójdę.

Niedawno głośno było o materiale poświęconym wspinaczom, którzy stracili życie na Mount Everest. Wiele ciał pozostało na zboczach na zawsze. Pani oczom ukazał się tak przykry widok?

Przez całą wyprawę nie widziałam ani jednego ciała. W zeszłym roku słyszałam, że była akcja "sprzątająca". Ciała miały zostać schowane do szczelin albo zasypane śniegiem i w ten sposób ukryte przed innymi. Teraz podobno okazało się, że tej akcji jednak nie było, a zwłoki mogły zostać naturalnie przysypane przez śnieg. Tak naprawdę więc nie wiem, jak to się zakończyło. Nie widziałam żadnych ciał, ale wiem za to, że kolega Piotr Śliwiński, który wchodził od strony Tybetu, widział ich dużo.

Makalu i Lhotse będą pani drugim i trzecim ośmiotysięcznikiem. Wszystkie 14 zdobyło tylko trzech Polaków: Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki i Piotr Pustelnik. Marzy się pani Korona Himalajów i Karakorum?

Na razie jeszcze głośno nie mówię, że to mój największy cel. Krok po kroku. Mam nadzieję zdobywać te ośmiotysięczniki i za kilka lat może uda mi się zdobyć koronę jako pierwszej Polce w historii. Kinga Baranowska ma dziewięć ośmiotysięczników, ale nie wiem, czy będzie to kontynuować. Od kilku lat nie była na żadnej wyprawie.

Wyznaczyła sobie pani jakiś przedział czasowy?

Jak widać na przykładzie Makalu i Lhotse, można to sprytnie zorganizować pod względem logistycznym, dużo gór można ze sobą "połączyć". Gdybym się strasznie uparła, to może mogłabym skompletować koronę w pięć lat, ale zakładam, że realny termin to osiem lat.

Czy poza Himalajami i Karakorum kręcą panią inne wyzwania?

Chcę doprowadzić do końca projekt pt. Korona Ziemi. Zostało mi pięć szczytów do zdobycia. Muszę "poprawić" Elbrus, bo wycofywaliśmy się z ataku szczytowego ze względu na warunki pogodowe. Oprócz tego Winston, czyli najwyższy szczyt Antarktydy, Denali, czyli najwyższy szczyt Ameryki Północnej, Góra Kościuszki w Australii oraz Piramida Carstensza, czyli najwyższy szczyt Oceanii. Chciałabym skompletować Koronę Ziemi w przeciągu najbliższych 2-3 lat. Prawdopodobnie mam szansę być najmłodszą Polką w historii.

Jednak ta Korona to dla mnie... za mało (śmiech). Chciałabym przy okazji zrobić Wielkiego Szlema (Explorers Grand Slam - przyp. red.), czyli Koronę Ziemi plus oba bieguny. Wstępnie mogę powiedzieć, że na styczeń 2020 r. planuję wyprawę na najwyższy szczyt Antarktydy, a przy okazji na biegun południowy.

Po sukcesie na Mount Everest łatwiej pozyskiwać środki na kolejne wyprawy?

Nadal jest to bardzo trudny temat. O środki na najbliższą wyprawę walczyłam od października. Firmy, które mi rok temu pomogły, nadal mnie wspierają. Moim sponsorem tytularnym jest InPost, dlatego przed rokiem na szczycie Everestu stanął paczkomat. Miniaturka ważąca kilogram. W tym roku będzie podobnie - na Makalu i Lhotse zabieram dwa półkilogramowe paczkomaty.

Oprócz wsparcia ze strony sponsorów od 1 kwietnia staram się pozyskać środki poprzez zbiórkę na portalu zrzutka.pl (TUTAJ). Na wyprawę wydałam niestety wszystko, co miałam, a po jej zakończeniu muszę jeszcze dać ogromny napiwek agencji - ponad 3500 dolarów - a także opłacić telefon satelitarny. Koszty będą za mną "szły" jeszcze długo po powrocie, stąd pomysł ze zbiórką.

Przed rokiem oszacowała pani koszt wyprawy na Mount Everest na 130 tys. zł. A w jakiej kwocie zamknie się wyprawa na Makalu i Lhotse?

Niewiele mniejszej niż za Everest. Natomiast można żartobliwie powiedzieć, że w kwocie Everestu mam dwie góry!

Z czego utrzymuje się pani na co dzień?

Pracuję jako dietetyk oraz trener personalny. Trenuję głównie biegaczy.

A propos biegania - w naszej poprzedniej rozmowie wspomniała pani, że daje sobie 15 procent szans na powrót do lekkoatletyki. Coś się zmieniło od tej pory?

Powiem szczerze, że jeszcze we wrześniu podjęłam jedną z kilku prób, żeby wrócić do biegania. Niestety, za dużo mnie to kosztowało, wiedziałam, że nie jestem w stanie już wejść na tak wysoki poziom. Zawsze jest tak, że gdy dziewczyny zdobywają medale, to przez moment chce mi się wrócić (śmiech). Później jednak zdaję sobie sprawę, że to już nie ma szansy powodzenia.

Z "Aniołkami Matusińskiego" nadal pozostaje pani w kontakcie?

Tak. Wzajemnie sobie kibicujemy. Bardzo trzymam kciuki za medal dziewczyn na igrzyskach w Tokio. Myślę, że uda im się go zdobyć.

Zobacz także: Ambitny cel Adama Bieleckiego. Chce wytyczyć nową drogę na Annapurnę

Źródło artykułu: