Mattia Binotto został szefem Ferrari w roku 2019 i przeszedł drogę z piekła do nieba. Pierwsze miesiące jego pracy w Maranello były trudne, a oskarżenia o stosowanie nielegalnych rozwiązań w silniku doprowadziły do zapaści formy ekipy, która przez ponad dwa lata nie mogła osiągnąć zwycięstwa w Formule 1.
Pomimo krytyki mediów, Binotto zachował stanowisko i robił wszystko, by zespół przygotował się jak najlepiej do rewolucji technicznej w F1. To zadanie udało mu się zrealizować, bo nowe rozdanie w sezonie 2022 przyniosło dotąd dwa wygrane wyścigi i pozycję lidera mistrzostw. To daje nadzieję na wywalczenie pierwszego mistrzostwa od roku 2007.
Część kibiców Ferrari przeżywa właśnie deja vu, bo podobną drogę przeszedł zespół za czasów Michaela Schumachera. Niemiec trafił do Maranello w roku 1996, podczas gdy zespół ostatni tytuł mistrzowski święcił w sezonie 1979. "Schumi" rozwijał ekipę, w której już wówczas pracował Binotto, by ostatecznie w roku 2000 przywrócić Ferrari na szczyt F1.
ZOBACZ WIDEO: "Trafiony, zatopiony". Nieprawdopodobna skuteczność mistrzyni olimpijskiej
- To był fantastyczny czas. Jestem dumny z tego, że mogłem być częścią Ferrari za czasów Schumachera. Wiele się nauczyłem od Michaela. Przyjąłem jego mentalność, umiejętność bycia liderem. To jest coś, czego nigdy nie zapomnę - wyjawił Binotto w rozmowie z "Bildem".
Szef Ferrari wyjaśnił, że powrót na szczyt F1 można porównać do przebiegnięcia maratonu, dlatego też kluczowe było rozpisanie rozwoju zespołu na kilka lat do przodu i trzymanie się planu, pomimo różnych problemów i krytyki. - Tak duży projekt zajmuje lata. To była długa podróż, ona właściwie trwa nadal. Mamy ciągle wiele do zrobienia i poprawy - ocenił Binotto.
- Chcemy przywrócić odpowiednią kulturę i mentalność Ferrari. To nas definiuje. Jesteśmy jedynym zespołem, który od zawsze jest w F1. Mamy najwięcej sukcesów w dziejach tej dyscypliny. Dlatego musimy nadal walczyć. Tak rozumiemy nasze motto "essere Ferrrari" ("jesteśmy Ferrari" - dop. aut.) - dodał Włoch.
Obecnie liderem F1 jest Charles Leclerc z Ferrari. Monakijczyk ma aż 34 punkty przewagi nad drugim w klasyfikacji Georgem Russellem. Dlatego też 24-latek jest na najlepszej drodze, by zostać pierwszym mistrzem świata w czerwonym kombinezonie od czasów Kimiego Raikkonena i sezonu 2007.
Czytaj także:
Przyjaciel Putina ma problemy. Może stracić mnóstwo pieniędzy
"Nie ma szans". Nadzieje Rosjanina na powrót do F1 rozwiane