Magic Johnson - po prostu showtime cz. II
W stanie Michigan, podobnie jak w Indianie, koszykówka licealna traktowana jest niemal na równi z akademicką. Miejscowa prasa szeroko rozpisuje się o najbardziej utalentowanych graczach. Przydomek "Magic" Earvin Johnson junior zyskał jako piętnastolatek po fenomenalnym występie przeciwko Jackson Parkside. Everett triumfowało 86:50, a on uzbierał kosmiczne triple-double w postaci 36 punktów, 18 zbiórek i 16 asyst. - Ludzie patrzyli na to z szeroko otwartymi ustami - wspomina Fred Stabley, pracujący wówczas dla Lansing State Journal. - Nie mogli uwierzyć w to, co widzieli. Mnie to również dotyczyło. Nigdy wcześniej nie widziałem dzieciaka w tym wieku, który potrafiłby tak wiele. Po meczu Fred wszedł to szatni Wikingów, gdzie Johnson wraz z kolegami fetował zwycięstwo. Zastanawiał się jaki pseudonim nadać zawodnikowi, który pokonuje wszelkie bariery. - "Magic" może być? - zapytał chłopaka. - Ok, nie ma problemu panie Stabley - odparł piętnastolatek. Dziennikarz odczekał cały miesiąc zanim odważył się publicznie nazwać młodziutkiego koszykarza "Magikiem", ale od tamtej chwili ten przydomek stał się słynniejszy niż jego prawdziwe imię.
Pseudonim był dla Earvina jednocześnie wielkim wyróżnieniem, jak i kulą u nogi. Wszyscy przeciwnicy na pojedynki z Everett byli dwa razy bardziej zmotywowani niż normalnie, a matka Johnsona ze względu na swoje przekonania religijne zabraniała w swojej obecności nazywać go "Magikiem". Pomimo problemów, dzięki przydomkowi chłopak czuł się kimś wyjątkowym. Poprowadził swoje liceum do pierwszego wielkiego sukcesu - bilansu 27-1 oraz ćwierćfinału stanowego. Jego team dwukrotnie pokonał Sexton High, co nie miało miejsca od wielu lat. W meczu na terenie rywala, w którego barwach grało wielu jego przyjaciół, miał problemy ze skutecznością, lecz w rewanżu uzbierał 54 "oczka", co stanowiło rekord Lansing na poziomie szkół średnich.
W przedostatnim roku Johnsona w Everett Wikingowie dotarli do półfinału stanowego, a Magic wyczyniał na parkiecie prawdziwe cuda. Na początku ostatniego sezonu zdobywał natomiast średnio ponad 40 punktów na mecz, ale trener nie był z tego zadowolony. - Robisz show, a twoi kumple z zespołu tylko stoją jak słupy i cię podziwiają - strofował swojego najlepszego zawodnika. - Jeśli chcesz zdobyć mistrzostwo stanu, musisz obniżyć swoje notowania do 25 lub 30 "oczek" i sprawić, żeby inni też angażowali się w grę. Niejeden młodociany gwiazdor obraziłby się na takie słowa coacha, ale Earvin wziął je sobie do serca. - Zrobię to, trenerze - odparł.
W liceum Magic kumplował się zarówno z białymi, jak i z czarnymi chłopakami, a jego najlepszym przyjacielem był o rok starszy Reggie Chastine, z którym grał w kosza na podwórku oraz w drużynie Wikingów. Młodzieńcy jeździli wspólnie do szkoły samochodem Reggiego, a czasem również do Jackson, gdzie mieszkały ich dziewczyny. Chastine był dość niski, więc wraz z Johnsonem prezentowali się niczym Flip i Flap, lecz zupełnie im to nie przeszkadzało. W 1976 roku Reggie ukończył naukę w Everett i otrzymał koszykarskie stypendium na Eastern Michigan University. Na uczelni nie rozegrał jednak ani jednego meczu, gdyż latem zginął w wypadku samochodowym. - Przed jednym z zaplanowanych wyjazdów do Jackson coś mi wypadło i ostatecznie on pojechał sam - wspomina Earvin. - Obiecał, że się odezwie jak dotrze na miejsce. Gdy nie dzwonił, wiedziałem że stało się coś złego. Następnego poranka zatelefonował do mnie jego młodszy brat. Powiedział, że pijany kierowca nie zatrzymał się przed znakiem stopu i uderzył w samochód Reggiego.
Magikowi trudno się było pogodzić ze śmiercią najlepszego przyjaciela. Myślał o nim każdego dnia, a drużyna Wikingów wspólnie zdecydowała, że sezon zadedykuje pamięci Chastine'a. Dla Johnsona była to ostatnia szansa na mistrzostwo stanowe i została w pełni wykorzystana. Podopieczni George'a Foxa byli nie do zatrzymania, a ich mecz przeciwko Eastern High z Jayem Vincentem w składzie transmitowała telewizja. Wikingowie wywalczyli upragniony tytuł, pokonując w finale Birmingham Brother Rice po dogrywce 62:56. Mecz rozgrywano w hali Michigan State University, a Johnson w doliczonym czasie zdobył 8 punktów. Na trzy minuty przed końcem musiał opuści parkiet ze względu na limit fauli, ale na szczęście jego koledzy nie wypuścili triumfu z rąk. - To było niesamowite uczucie - wspomina. - Czegoś mi jednak brakowało w tym wszystkim. Podczas gdy moi koledzy fetowali w szatni, ja zatrzymałem się w ciemnym korytarzu, żeby przez chwilę pobyć sam. To nie było w porządku. On powinien być tam z nami lub chociaż na nas patrzeć. Gdy słyszałem triumfalne okrzyki moich kolegów, tęskniłem za nim potwornie.Koniec części drugiej. Kolejna już w najbliższy piątek.
Specjalne podziękowania dla Steve'a Lipofsky'ego, oficjalnego fotografa Boston Celtics w latach 1981-2003 oraz twórcy serwisu Basketballphoto.com, za udostępnienie zdjęć wykorzystanych w artykule.
Bibliografia: Earvin Magic Johnson with William Novak - My Life, Sports Illustrated, Los Angeles Times.
Poprzednie części:
Magic Johnson - po prostu showtime cz. I