Łukasz Kolenda: Bardzo mały margines błędu. Ale to dobrze! [WYWIAD]

WP SportoweFakty / Artur Lawrenc / Na zdjęciu: Kolenda i Frazier
WP SportoweFakty / Artur Lawrenc / Na zdjęciu: Kolenda i Frazier

- Na swojej drodze nie miałem jeszcze takiej osoby, która... sprowadzi mnie na ziemię. Nie obrażam się, przyjmuje te krytyczne uwagi, staram się je analizować. Trener jest tutaj po to, by mi pomóc i mnie rozwinąć - mówi nam Łukasz Kolenda.

[b]

Karol Wasiek, WP SportoweFakty: Nie będę ukrywał, że mocno mnie pan latem zaskoczył...[/b]

Łukasz Kolenda, zawodnik WKS-u Śląska Wrocław i reprezentacji Polski: Czym? Wyborem klubu?

Tak. Bo gdy wcześniej mieliśmy okazję rozmawiać, to wydawało mi się, że wykaże pan więcej cierpliwości ws. wyjazdu zagranicznego.

To prawda. Gdy w wakacje rozmawialiśmy, to faktycznie byłem bardzo cierpliwy i grę w klubie zagranicznym traktowałem jako priorytet. Ale w pewnym momencie, po dłuższym przemyśleniu sprawy, zdałem sobie sprawę, że dobrym testem będzie dla mnie przede wszystkim odnalezienie się w nowym miejscu, z nowymi ludźmi. Nie ukrywam, że miałem bardzo ciekawą ofertę ze Śląska Wrocław. Czułem to, że klubowi bardzo zależy na tym transferze. Też nie jest tajemnicą, że zwlekałem z decyzją o przenosinach do Wrocławia, ale po głębszych przemyśleniach stwierdziłem, że będzie to idealny ruch, by sprawdzić samego siebie w nowym miejscu.

Czy w momencie podejmowania decyzji były opcje zagraniczne?

Nie było konkretnych ofert, były jedynie zapytania z różnych klubów. Ja też nie chciałem czekać w nieskończoność, zależało mi na tym, by wiedzieć, na czym stoję. Postawiłem na Śląsk i jestem bardzo zadowolony z tej decyzji.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: co tam się stało?! Po trzech sekundach prowadzili 1:0

Czy faktycznie jest tak, że trzeba wykazać się anielską cierpliwością, by móc wyjechać do klubu zagranicznego? Kiedyś jeden z koszykarzy mówił mi, że jest dużo zapytań, telefonów, ale brakuje konkretów. Potwierdza pan?

Tak. Ja - co powtarzałem w rozmowach z agentem - wiedziałem, że moja sytuacja nie jest prosta. Po pierwsze, nie miałem możliwości gry na innym poziomie niż PLK, po drugie, byłem w kadrze, ale nie odgrywałem tam wielkiej roli. To były jedynie epizody. Mała liczba minut raczej nikogo nie rzucała na kolana, dlatego wiedziałem, że moi agenci będą mieli trudną pracę w wakacje.

Jak wyglądał sam proces decyzji? Agenci zachęcali do wyboru Śląska?

Nie wyglądało to w taki sposób, że mnie na coś namawiali. Przedstawili mi to, co jest realne, a sama decyzja należała już do mnie. Nie było żadnej presji i rozmów na zasadzie: "lepiej tam nie idź, poczekaj, może coś się uda". Myślę, że to jest fajne, bo po tak długim okresie pobytu w Sopocie to ja sam musiałem podjąć tę decyzję, a nie ktoś za mnie.

I jak wygląda życie poza Trójmiastem?

Nie będę ukrywał, że w Trójmieście jest klimat, do którego chce się wracać. Nawet jak przyjechałem jednego dnia na 2-3 godziny, to czułem, że przyjeżdżam do wyjątkowego miejsca. Trójmiasto jest wspaniałe, człowiek czuje się tu jak w domu. Ale Wrocław też ma swój urok, to też piękne miejsce.

Pierwsze dni w nowym miejscu były trudne?

Nie, bo byłem już na to mentalnie przygotowany. Wcześniej wielokrotnie wyjeżdżałem z Sopotu na zgrupowania kadr narodowych i wiedziałem, jak wygląda życie w nowym miejscu, z nowymi ludźmi. Nie było takiego momentu, w którym mówiłem: "ale mi brakuje Trójmiasta, po co to brałem". Wiadomo, że Trójmiasto jest super, ale we Wrocławiu żyje się naprawdę dobrze.

Wybrał pan Śląsk Wrocław, bo jest EuroCup?

Tak. To był główny powód, dla którego wybrałem ten klub. Za wszelką cenę dążyłem do tego, by rozgrywać dwa mecze w tygodniu. Nie ma co ukrywać, że EuroCup to renomowane rozgrywki i dlatego uważam, że tylko niemądra osoba odmówiłaby takiej propozycji.

Miał pan inne oferty z Polski? Dużo mówiło się o Zastalu.

Nie było żadnych rozmów z Zastalem. To była plotka. Inne oferty? Były dwie: Śląsk i Trefl.

Dobrze rozumiem, że oferta z Sopotu cały czas leżała w szufladzie?

Tak. W Sopocie wiedzieli, że chcę zmienić klub. Podeszli do tego bardzo zdroworozsądkowo. Nie było deadline, do którego musiałem się określić. Pożegnaliśmy się w świetnych relacjach.

Śląsk Wrocław po pięciu meczach ma bilans 2:3. To nikogo nie rzuca na kolana, na dodatek gra zespołu mocno kuleje. Dlaczego tak jest? Jak pan uważa?

Jesteśmy już trochę ze sobą i myśleliśmy, że ten proces adaptacji będzie wyglądał znacznie płynnej. Nie ma co ukrywać, że będąc drużyną, która zagra w fazie grupowej EuroCup, oczekiwaliśmy czegoś więcej. I mówię tutaj z perspektywy zawodnika, ale podobnie pewnie twierdzą działacze i kibice. Zawiedliśmy po całości na początku, ale też zdajemy sobie sprawę z tego, że czeka nas bardzo długi sezon. Czeka nas mnóstwo spotkań, będziemy mieli dużo czasu na to, by tę grę poprawić. Jestem spokojny. Wyniki przyjdą. Może teraz to nie wygląda najlepiej, ale wierzę w to, że osiągniemy poziom drużyny, która będzie budzić respekt nie tylko w Polsce, ale też w EuroCupie.

Mecz z Enea Astorią był meczem o życie?

Tak i zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że w momencie porażki wiele złych rzeczy mogłoby się zadziać, a tego nie chcieliśmy. Fajnie, że wygraliśmy, jak i kolejne spotkanie w Gdyni. Musimy się rozpędzić i wskoczyć na właściwe tory.

Jak wyglądają pana początki w Śląsku? Jest trudniej niż się pan spodziewał? Nie ukrywałem, że liczyłem na to, że od samego początku będzie pan jedną z wiodących postaci w zespole.

Trzeba zacząć od tego, że w Sopocie miałem większą rolę i więcej minut. Zdawałem sobie sprawę z tego, że w Śląsku tak to nie będzie wyglądało. Nie byłem tym mocno zaskoczony, że tych minut wcale dużo nie było. Myślę, że to przyjdzie z czasem. Sezon jest długi, będzie sporo meczów.

Nie ma frustracji?

Nie ma. Trzeba pamiętać, że to ode mnie w głównej mierze zależy, ile będę grał minut. Bo jeżeli będę grał dobrze, to minut będzie więcej, jeśli nie, to będę siedział na ławce. Trener ma w kim wybierać, mamy bardzo szeroki skład.

Eksperci zastanawiają się, czy Śląsk to zespół Jovanovicia, czy jednak Kolendy. To na was wpływa? Rywalizujecie pod tym kątem?

Nie dochodzą do mnie takie głosy, więc trudno mi się do tego odnieść. Przyszedłem do Śląska po to, by rozwinąć się koszykarsko, chce poprawiać swoje mankamenty. Wiem, że jestem w dobrym miejscu. Tutaj zrobię kolejny krok do przodu. Nasze treningi wyglądają... mocno! Jest intensywnie. Bardzo dużo i ciężko pracujemy. I najbardziej nas chyba irytuje fakt, że to nie przekłada się na grę w meczach.

Jaki trener Petar Mijović?

To jest trener, który mocno zwraca uwagę na detale, szczegóły. Te mogą się wydawać błahe dla kibiców, nawet czasami dla zawodników, ale to wszystko jest przemyślane i się ze sobą wiąże. Na treningach - tak jak mówiłem - jest mocno, trener dużo daje z siebie. Poza treningami jest otwarty, można się z nim umówić na rozmowę i podyskutować o wielu sprawach.

Takiego trenera pan potrzebował?

Możliwe, że tak. Na swojej koszykarskiej drodze nie miałem jeszcze takiego trenera, który... sprowadzi mnie na ziemię. To zaprocentuje w przyszłości. Trener bardzo często zwraca mi uwagę na pewne kwestie, czasami może się to wydawać, że jest tego za dużo albo że trener mnie nie lubi, ale to nie jest prawda. Ja tego też tak nie odbieram. Nie obrażam się, przyjmuje te krytyczne uwagi, staram się je analizować. Trener jest tutaj po to, by mi pomóc i mnie rozwinąć. Po rozmowach z nim wiedziałem, że margines błędu będzie zdecydowanie mniejszy niż w Sopocie. Początki pod tym względem nie są łatwe, ale wierzę, że to jest proces. Trener często powtarza: ten sezon to nie jest sprint na 100 metrów, a to jest maraton.

Zobacz także:
Kamil Chanas: koszykarz-dziennikarz. Marzy o rozmowie z Griszczukiem [WYWIAD]
Droga przez mękę, czyli tak budowano Anwil. Trener z ważnym apelem: nie wieszajcie medali!
Ponad 5 mln w budżecie i walka o pierwszą czwórkę. W Sopocie mierzą wysoko [WYWIAD]
Maciej Bojanowski: Anwil? To spełnienie marzeń! [WYWIAD]

Źródło artykułu: