Piotr Małachowski: Kiedy Ciechanów jest Nowym Jorkiem

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

Pana syn Henio ma cztery lata. Jego narodziny pomogły panu zejść na ziemię?

W roli ojca spisuję się pewnie kiepsko. Oczywiście, fajnie, że mogę synowi pokazać sport. Kocha ruch - jeździ na rowerze, na hulajnodze. Sam mnie wyciąga na dwór, żeby grać w piłkę, próbuje innych dyscyplin. Ale nie wiem, czy mogę siebie traktować jako wychowawcę.

Dlaczego?

No bo jeżeli mnie nie ma w domu przez sześć, siedem miesięcy w domu, albo wprost - byłem w nim gościem, to gdy widziałem syna, zajmowałem się głównie jego rozpieszczaniem. Teraz, jak siedzę drugi miesiąc w domu, widzę tego skutki. Okazuje się, że to nie jest takie dobre, że tata wpadał na chwilę i rozpieszczał, a później zostawiał wszystko matce i babci. Teraz odbywa się walka, żeby wrócił do normalności.

Dużo strachu mieliście, kiedy Henio się urodził.

Był blisko śmierci. Miał podejrzenie urosepsy, pobierano mu płyn rdzeniowo-mózgowy, przechodził mnóstwo badań.

Był pan twardy?

Sport uczy wielu rzeczy, a charakteru na pewno. Pojechaliśmy do szpitala, Henio miał problem z nerkami, ale jak zobaczyłem wyniki jego badań i wpisałem w internet, to zastanawiałem się, dlaczego jeszcze żyje. Odradzam rodzicom doktora Google’a. Naczytałem się, że "moja córeczka zmarła", "mój syn odszedł", a te dzieci miały takie same wyniki jak mój Henio. Został mi kościół, poszedłem się modlić o czwartej nad ranem. Ktoś zadzwonił po straż miejską, bo przecież duży, łysy facet w środku nocy nie pojawia się raczej w kościele. Przeszedłem swoje piekło wewnątrz, ale trafiliśmy na świetnych lekarzy.

Teraz jest już wszystko w porządku?

Nie jest, bo jedna nerka jest zniszczona i miąższ nie przyjmuje tyle mocy, co powinien. Nerka ma jednak zachowane podstawowe funkcje, a Henio biega, skacze i krzyczy. Jakby ktoś zobaczył go, jak miał półtora roku, i porównał z tym, jak wygląda teraz, to by nie uwierzył, że to jest to samo dziecko. Chorował, był warzywkiem, a teraz to zdecydowanie na chorego nie wygląda.

Przez to, że pan szybko stracił ojca, próbuje pan dać synowi coś, czego sam nie otrzymał?

Czasy się zmieniły, okoliczności także. Jesteśmy innymi rodzicami. Więcej jest miłości, mówienia o niej, więcej tego, czego nie miałem będąc dzieckiem. Uważam, że później gdzieś w dorosłym życiu takie emocjonalne deficyty wyszły u mnie na wierzch. Nie, że mama nie mówiła mi, że mnie kocha, jednak mam problem z bliskością. Oczywiście, powiem Heniowi, że go kocham, ale to tylko słowa, a powinno chyba być więcej jej okazywania, więcej głaskania i przytulania. Kiedy wróciłem po kilku miesiącach do domu, poczułem niesamowite ciepło, cieszę się, że mam z młodym taki kontakt, bo przecież wiem, że jak będzie miał 15 lat, to już nie będzie potrzebował tyle czułości, a może powie "do widzenia" i się wyprowadzi do jakiegoś internatu, wyjedzie do szkoły.

Kiedyś wstawiłem się w słusznej sprawie i miałem nieprzyjemności. Wychodziłem z knajpy i zobaczyłem, jak facet bije żonę. Dałem mu kilka razy po twarzy, nie za mocno, bo już duży byłem i wiedziałem, że mogę zrobić krzywdę. Kobieta jednak zaczęła wyzywać mnie od bandytów

O jakich deficytach emocjonalnych pan mówi?

Pewnie moje kłótnie z Kaśką wynikają z tego, że po prostu ja czegoś nie miałem. Nie potrafiłem okazywać miłości, miałem problem z przytulaniem. To przecież nie jest tak, że duży łysy facet musi być twardzielem i bić żonę, ale odnosiłem wrażenie, że ja po prostu przytulania nie potrzebuję. I nie potrafiłem postawić się na jej miejscu, a ona akurat ma odwrotnie. Mówiłem: "No już, dobra, daj spokój".

Ale przecież mówią o panu: "olbrzym o gołębim sercu". Medale wystawia pan na aukcje charytatywne.

Tak zostałem nauczony przez babcię. Mama też zawsze mówiła mi, żebym był dobry i uczciwy. Zawsze taki byłem. W ósmej klasie wychowawca chciał, żebym został przewodniczącym klasy. Nie chciałem, bo jakoś nikt w klasie mnie nie lubił. Było trzech kandydatów i nie dostałem żadnego głosu. Wychowawca nie wierzył, że nawet sam na siebie nie zagłosowałem. Nie chciałem, mieli mnie wybrać koledzy i koleżanki. Zostałem pochwalony za dobrą postawę.

Pana medal z Rio kupili Dominika i Sebastian Kulczykowie.

Tak. Dałem na licytację także statuetki za wygranie Diamentowej Ligi, ale pierwszą sam wylicytowałem, bo żal mi było, żeby szła za tak małe pieniądze. Pozbywałem się też koszulek, innych trofeów - nie jestem gadżeciarzem, co miałem zrobić, to zrobiłem, już to osiągnąłem. Zdobyłem medale, a skoro efekt mojej ciężkiej pracy mógł pomóc jeszcze komuś innemu, robiłem to z przyjemnością. Dzieci są bezbronne.

Problemy ze zdrowiem Henia przyspieszały takie decyzje?

Historia jego choroby zmusiła mnie nawet do deklaracji, że jeśli zdobędę medal w Rio, to natychmiast się go pozbędę. Zbyt często bywałem w szpitalach i się napatrzyłem.

Na co?

Na rodziców tych dzieciaków. To były mocne przeżycia. Do szpitala wpada ekipa, jeden lekarz trzyma dziecko za nogi, drugi za ręce, a pani doktor wkłada mu rurki do nosa, gardła. Wszędzie jest krew. Ciężko było nawet na to patrzeć. A co mogli zrobić rodzice? Pieniądze z mojego medalu komuś pomogły, ale nie jestem w stanie pomóc wszystkim, odpowiedzieć na mejle, zwłaszcza, że większość to oszuści. Pieniądze też przelewam na konkretne przypadki, a nie na fundacje. Kiedy fundacja zbiera milion, a zbierze sto milionów, to 99 zostawia dla siebie. Cieszę się, kiedy widzę, że dzieci, którym pomogłem, normalnie żyją. Że gałka oczna została usunięta, ale nowotwór nie poszedł dalej, do mózgu. Rozmawiam z rodzicami tych dzieciaków, którzy opowiadają, jak są szczęśliwi. To też jest dla mnie ważne - radość rodziców. Widok uśmiechniętego ojca, matki, która chce się wreszcie umalować. Tak jakbym pomagał wrócić do normalności.

Pewnie pan dobrze sypia.

Właśnie nie. Materac mam słaby. Poza tym żona i dziecko zajmują tyle łóżka, że ledwo się mieszczę. Henio śpi z nami, bo muszę mu teraz wykończyć pokój. Poza tym, jak łapał bezdech i chrapał, to przeszedł operację wycięcia migdałków. I zrobiło się tak cicho, że kilka razy w nocy chodziłem sprawdzać, czy w ogóle oddycha. Teraz mam go przy sobie.

Myśli pan o tym, że skoro za dużą kwotę udało się sprzedać srebrny medal olimpijski, to złoty kosztowałby jeszcze więcej?

Nie odbieram drugiego miejsca jako porażki. Oczywiście fajnie jest wygrać i być najlepszym na świecie, ale jako dzieciak miałem mniejsze marzenia. Założyć dres z orzełkiem - założyłem, wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego - też zdarzyło się parę razy. Kiedy zdobywam srebrny medal na igrzyskach, to nadal przecież jestem reprezentantem Polski - kraju, który pewnie zmieściłby się w jednym stanie Stanów Zjednoczonych, których reprezentanci ukończyli zawody z gorszymi wynikami. Jakby był czwarty, to byłbym wściekły, pewnie dziewiąte i trzynaste miejsce by mnie bolały, bo nie dawałyby awansu do kolejnej rundy, ale gniewać się na medal? Nie rozumiem.

Ale przecież olimpijskie złoto się panu marzy.

Patrzę na to trochę inaczej. Mam wielu znajomych, którzy złapali króliczka, czyli spełnili swoje marzenia. I jak to w życiu bywa - stracili sens, nie wiedzieli, co dalej. Może tak miało być, że w Rio złota jeszcze nie wywalczyłem. Może ze złotem powiedziałbym już "do widzenia", a pisane mi było co innego. Na igrzyskach w Tokio będę miał 37 lat, a rzut dyskiem to konkurencja, gdzie liczy się doświadczenie. Igrzyska to stres, trzeba się z nim jeszcze dodatkowo oswoić. Wygrywają najsilniejsi.

Czy Piotr Małachowski zdobędzie upragnione złoto w Tokio?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×