Polscy bohaterowie zimy: Artur Waś

W siódmej już części naszego cyklu pt. "Polscy bohaterowie zimy" prezentujemy ciekawy wywiad z Arturem Wasiem, uczestnikiem igrzysk w Turynie i reprezentantem naszego kraju w łyżwiarstwie szybkim.

W tym artykule dowiesz się o:

Maciej Mikołajczyk: Sezon przedolimpijski dobiegł już końca. Czas więc na podsumowania. Jak oceniasz minioną zimę? Jesteś zadowolony z wyników, czy jednak czujesz mały niedosyt?

Artur Waś: Ten sezon był dla mnie dość ciężki. Przeszedłem niezłą "szkołę", jeśli chodzi o budowanie cierpliwości oraz rozpoznawanie problemów i podejmowanie związanych z nimi decyzji. Pierwsze próbne starty już wczesną jesienią przyniosły nieoczekiwanie dobre wyniki. Potem przyszła świetna inauguracja sezonu w postaci drugiego i piątego miejsca w Heerenveen, po których uświadomiłem sobie, że poszedłem mocno do przodu. Niestety od wyjazdu do Azji sprawy zaczęły się nieco komplikować. Nie mogłem odnaleźć tej lekkości w jeździe i czucia lodu. Byłem niesamowicie sfrustrowany, ponieważ popełniałem spore błędy, a od pozycji medalowych dzieliły mnie zaledwie setne sekundy. Nabawiłem się kontuzji pleców, która była związana z brakiem swobody w jeździe. Nowy rok nie przyniósł pozytywnej zmiany i kiedy z każdym startem wydawało się, że gorzej już być nie może, to los przynosił kolejne utrudnienia. Przez kontuzję ominąłem sporo ważnych treningów, co uniemożliwiało poprawę jazdy. W końcu jednak doszedłem do tego, w czym tkwił problem i po wprowadzeniu kilku zmian, sprawy uległy dość znacznej poprawie. W ostatnim tygodniu tego sezonu tendencja była zwyżkowa. Zacząłem poruszać się z większą swobodą, a sam czułem się o wiele lepiej niż przez ostatnie kilka tygodni. Niestety, jeden w miarę dobry tydzień nie wystarczy, aby nagle obrócić trzy miesiące ciągłych niepowodzeń w medalowe miejsce na mistrzostwach świata. Jestem jednak zadowolony ze swojego występu w Soczi, a minionej zimy wcale nie staram się zapominać. Wręcz przeciwnie - bardzo ją sobie cenię, bo dużo mnie te ostatnie miesiące nauczyły i mam teraz o wiele więcej doświadczenia.

Rozpocząłeś ostatnią edycję Pucharu Świata z wysokiego "C". W połowie listopada w Heerenveen zająłeś drugie miejsce w wyścigu na 500 metrów. Uznajesz to za swój największy sukces?

- Tak - druga lokata z Heerenveen to dla mnie jak do tej pory największe osiągnięcie. Poziom rywalizacji na 500 metrów jest naprawdę wysoki, dlatego jestem bardzo dumny z tego, że stanąłem w tych zawodach na podium. Dało mi to wiarę w siebie i wiem dziś, co trzeba zrobić, aby zwyciężać.

Tegoroczna zima była obfita w sukcesy polskich panczenistów. Czy spodziewałeś się, że Zbigniew Bródka sięgnie po kryształową kulę?

- Tego niespodziewał się nawet sam Zbyszek. Wiem, dlatego, że sporą część tego sezonu mieszkaliśmy razem na wyjazdach. Myślę, że po Pucharze Świata w Inzell, kiedy to objął prowadzenie w punktacji generalnej na 1500 metrów, sporo ludzi zdało sobię sprawę z tego, że sięgnięcie Zbyszka po trofeum jest bardzo realne. Ja osobiście po jego zwycięstwie w Erfurcie byłem już praktycznie przekonany, że ten puchar należy do niego. Spędzilem z nim sporo czasu przez ostatnie tygodnie do finału i bardzo zaimponował mi tym, jakie ma do tego podejście. Zbyszek jest bardzo mocny psychicznie i świetnie poradził sobie z tą ogromną presją, z jaką niewątpliwie wiąże się obrona pozycji lidera. Zrobił to, co dokładnie w tej sytuacji należy zrobić - nie bronił się, lecz atakował do samego końca.

Co sądzisz o masowych wyścigach w łyżwiarstwie szybkim? To dobry krok w stronę popularyzacji tego sportu?

- Myślę, że to dobry krok w tym kierunku. W zwiazku z tym, że jest to wyścig grupowy, to w rolę wchodzi trochę inna taktyka, dzięki czemu za każdym razem dzieją się ciekawe rzeczy. Dostarcza to nieco innych emocji niż klasyczny bieg w parach. Powiedziałbym, że start masowy ma spory potencjał na zarażenie łyżwiarskim "bakcylem" niezorientowanych osób.

Trenujesz obecnie ze znakomitym fachowcem, jakim bez wątpienia jest Jeremy Wotherspoon. Czego się od niego nauczyłeś?

- Dużo by tu wymieniać. Nauczyłem się od niego naprawdę bardzo wiele. Jeremy ma unikalne podejście do sportu. To dzięki niemu zdałem sobię sprawę, że 90 procent tego, jak dobrym jest się zawodnikiem, zależy od "głowy". Jest on dla mnie ogromnym autorytetem. To właśnie jego wyjątkowa mentalność tworzyła go jednym z najwybitniejzych zawodników w historii łyżwiarstwa szybkiego. [nextpage]Próbujesz swoich sił na dłuższych dystansach? Czym różni się trening sprintera od tego, jaki przeprowadza panczenista-maratończyk?

- Ciekawe pytanie! Sporo ludzi bagatelizuje sprint, twierdząc, że nasze przygotowania są łatwe i nie wymagają za dużego wysiłku. Istnieje odwieczny konflikt pomiędzy sprinterami, a długodystansowcami, w którym ci drudzy mają tych pierwszych za zwykłych leni. To jest oczywiście takie żartobliwe przekomarzanie się, bo problem polega na tym, że trening sprintera opiera się na zupełnie innym systemie energetycznym w ciele człowieka. Łatwo jest odczuć zmęczenie, wykonując jakiś wysiłek przez dłuższy czas. Trudniej zaś poczuć efekt w dziesięć, czy dwadzieścia sekund - do tego trzeba mieć odpowiednie predyspozycje. Faktem jest jednak to, że nasze treningi są lżejsze mentalnie. Znoszenie bólu przez kilka minut po podbiegach pod górę, a walczenie z nim przez kilkadziesiąt podczas podjazdów rowerowych robi róznicę. Z reguły treningi sprinterów i "długasów" są bardzo podobne z początkiem wiosny, ale im bliżej sezonu, to tym bardziej są one wyspecjalizowane. Ja już dawno przestalem scigać się na dystansach dłuższych niż 1000 metrów. Znaczna część moich znajomych żartuje sobie ze mnie, że chętnie zobaczyliby mnie, jadącego na trzy kilometry. W łyżwiarstwie oglądanie gasnących z wyczerpania sprinterów to dość humorystyczna sprawa.

Jak dostałeś się do niemieckiej akademii łyżwiarstwa szybkiego? Nie jeden panczenista z pewnością może ci tego pozazdrościć.

- Nie było to łatwe. Kiedy w 2010 roku podjąłem decyzę o powrocie do łyżwiarstwa, znajdowałem się w kiepskiej sytuacji finansowej. Sam musiałem szukać środków na to, aby dalej trenować. Skontaktowałem się wówczas ze swoim obecnym sponsorem, Marnixem Wieberdink'em, a on zaoferował mi pracę nad surowym budynkiem, który pózniej zamienił się w akademię. W tym okresie złapałem również kontakt z Wotherspoon'em. Dzięki pomocy obu udało mi się zakwalifikować do kadry na sezon 2010/11. Moje wyniki nie były jednak wystarczająco dobre, aby otrzymać finansowanie na kolejny sezon i tak oto rok po powrocie znów byłem w tej samej sytuacji - bez pieniędzy i bez wsparcia. Kiedy akademia ruszyła, Marnix nie planował w niej mojego uczestnictwa. Czułem się pominięty i jakby wszystko odwracało się przeciwko mnie. Napisałem do Marnixa długiego i szczerego aż do bólu e-maila. Nie miałem nic do stracenia. Chyba zadziałało, dlatego, że w końcu dostałem odpowiedź, aby wstawić się w Inzell w przeciągu trzech dni. Nic nie ma jednak za darmo i aby mieć możliwość trenowania w akademii musiałem zaciągnąć ogromny, jak dla mnie dług u Marnixa. 15 tysięcy euro wydawało się być wtedy samobójstwem i potwierdzały to reakcje moich znajomych, kiedy im o tym opowiadałem. W lutym 2013 roku, czyli po dwóch latach, udało mi się go wreszcie spłacić, z czego jestem bardzo dumny. Postawiłem wszystko na jedną kartę i mam ogromną satysfakcję z podjętego ryzyka. Opłaciło się.

Na początku swojej kariery otarłeś się o podium mistrzostw świata juniorów, potem wziąłeś udział w igrzyskach olimpijskich w Turynie, a następnie słuch całkowicie o tobie zaginął. Co działo się wtedy z Arturem Wasiem?

- Był to okres, w którym szukałem sam siebie. W końcu mi się udało, za co jestem dziś pewnym osobom bardzo wdzięczny.

Jaką przyszłość wróżysz polskim panczenom? Wygląda na to, że Soczi w przyszłym roku może być dla nas wyjątkowo szczęśliwe.

- Czy będzie szczęśliwe, to się okaże. To jest sport i nieważne, jak dobrze idzie, to nie da się w nim niczego wywróżyć, a szczególnie w tak dalekiej perspektywie. Ten sezon był bardzo udany i jest dowodem na to, że w polskim łyżwiarstwie tkwi ogromna energia, z której rodzą się wspaniałe wyniki. Każdy z nas będzie pracował na to, aby kolejny sezon był jeszcze lepszy, a głównym celem są oczywiście igrzyska.

Jakie wyniki zagwarantują ci prawo startu w Soczi?

  - Moje ambicje sięgają nieco wyżej niż samo prawo udziału w igrzyskach olimpijskich, ale jeśli będę scigał się przynajmniej na takim poziomie, jak dotychczas, to nie będę miał problemów z wypełnieniem minimum.

Jakie plany ma Artur Waś na najbliższe miesiące? Kiedy przewidujesz swój powrót do treningów?

- Już za dwa tygodnie wznawiam przygotowania. Jest kilka elementów, na które muszę zwrócić szczególną uwagę i im wcześniej zacznę nad tym pracować, to tym lepiej dla mnie. Po dość ciężkim sezonie mam w sobie ogromną motywację do pracy. Obecnie nie skupiam się na samych igrzyskach, lecz bardziej nad tym, aby być ogólnie lepszym zawodnikiem.

Zapraszamy do zapoznania się z poprzednimi częściami naszego cyklu:

Część 1: Patrycja Maliszewska
Część 2: Maciej Bydliński
Część 3: Jan Szymański
Część 4: Krystyna Pałka
Część 5: Adam Cieślar
Część 6: Karolina Sztokfisz

Komentarze (0)