Robert Lewandowski zakończył małżeństwo z rozsądku, jakim był jego ośmioletni związek z Bayernem. Rzucił, jakby wszedł w kryzys wieku średniego, poukładane życie i ruszył w pościg za uczuciem. Może nie za pierwszą miłością, bo wtedy wylądowałby w Madrycie, ale w stolicy Katalonii znów czuje motyle w brzuchu.
Dopiął swego. Zagra w LaLidze i został bohaterem spektakularnego transferu. Podjął też wielkie wyzwanie: będzie główną postacią pierwszego okresu ery po Messim na Camp Nou. Większego we współczesnej piłce nie było. Nikt nie zarzuci mu przy tym, że przeszedł do Barcy dla pieniędzy, bo będzie zarabiał mniej niż w Monachium.
Duma Katalonii wysłała natomiast głośny sygnał: "Jesteśmy! Żyjemy! Znów się liczymy!". Joan Laporta zapisał się w historii jako pierwszy prezydent Barcy, któremu udało się sprowadzić zawodnika o statusie Piłkarza Roku. Więcej TUTAJ. Transfer Polaka ma przywrócić wszystkim cules nadzieje na lepsze jutro.
ZOBACZ WIDEO: Mocne słowa o agencie Lewandowskiego. "Znam go osobiście, to szczwany lis"
Problem w tym, że to tylko potencjalne korzyści. "Lewy" na razie tylko hipotetycznie jest godnym następcą Messiego, a historia zna wielu, których presja Camp Nou przytłoczyła. Jedynie zwiększa szanse Dumy Katalonii na odzyskanie mistrzostwa, ale nie gwarantuje tytułu. Podobnie jak triumfu w Lidze Mistrzów. Na oba te sukcesy Camp Nou czeka (nie bez przyczyny) najdłużej w XXI wieku.
A Bayern świętuje tu i teraz. Oliver Kahn, Hasan Salihamidzić i Uli Hoeness twierdzili, że za żadne skarby świata nie sprzedadzą Lewandowskiego. Po pierwsze, dlatego że nie znaleźliby nikogo na jego miejsce. Po drugie, zapewniali, że żaden piłkarz nie będzie im mówił, co mają robić. Dziś wiemy, że to była tylko poza. Element gry, w którą Bayern okazał się najlepszy.
Prawda jest taka, że przy Saebener Strasse już od kilku miesięcy mrozili szampany na okoliczność odejścia Lewandowskiego, a w nocy z 14 na 15 lipca, gdy kluby doszły do porozumienia, korki wystrzeliły z wielką mocą. "Lewy" mógł się cieszyć, Pini Zahavi mieć wrażenie, że potwierdził opinię agenta od zadań specjalnych, ale tak naprawdę to Bayern ograł wszystkich, choć wszystkim się wydaje, że stracił najwięcej.
Dziś wszystkie puzzle trafiają na swoje miejsce. Bawarczycy niby byli urażeni, że zadłużony na pół miliarda euro klub chce odkupić od nich najlepszego napastnika świata, ale bezwzględnie to wykorzystali. Wiedzieli, że po medialnej szarży Zahaviego i "Lewego" Laporta nie ma wyjścia i musi sfinalizować transfer, więc poprowadzili to tak, by odbył się na ich zasadach.
Przecież mistrz Niemiec za rekordową kwotę 45 mln euro sprzedał 34-letniego, najlepiej zarabiającego w klubie piłkarza na rok przed końcem kontraktu, którego i tak nie chciał z nim przedłużać. W takich okolicznościach wynegocjowane przez Bayern warunki transferu to majstersztyk. Pragnienie "Lewego" i potrzeba Barcelony były dla Kahna i spółki jak gwiazdka w lipcu.
Niemcy potrafią liczyć. Na Polaku nie tylko zarobili 45 mln euro, ale i zaoszczędzili 25 mln euro z tytułu jego pensji. Jeszcze tego samego dnia Bayern zainwestował te pieniądze w młodszego o dekadę Matthijsa de Ligta. Utalentowany obrońca powinien wychodzić na mecze z banerem: "Sfinansowany ze środków pozyskanych ze sprzedaży Roberta Lewandowskiego".
Sam "Lewy" publicznie grał urażonego zachowaniem Bayernu, co też Niemcy wykorzystali przeciwko niemu. Klubowi udało się narzucić narrację, że to Polak uznał, że Monachium nie jest już jego wymarzonym miejscem na ziemi. W takiej rzeczywistości łatwiej wyjaśnią kibicom, że największa gwiazda odeszła.
A przecież i tak chcieli przeprowadzić wymianę pokoleniową. Zamierzali sprowadzić Erlinga Haalanda, więc los "Lewego" był z góry przesądzony. Bayern to nie jest klub, w którym przechodzi się na emeryturę, o czym brutalnie przekonali się niedawno Arjen Robben i Franck Ribery.
Julian Nagelsmann wręcz z ulgą przyjął informację o odejściu Polaka. Lubi grać bez klasycznej "9", a w ofensywie ma robiących tornado piłkarzy: Serge'a Gnabry'ego, Leroya Sane, Sadio Mane, Alphonso Daviesa czy Kingsleya Comana. Nie mówię, że "Lewy" byłby w wizji futbolu wg Nagelsmanna hamulcowym, ale gracz o takiej charakterystyce nie jest w niej niezbędny.
Trener Bayernu uniknie tym samym niezręcznej sytuacji, w której posadziłby na ławce Lewandowskiego. Nie będzie też musiał rozstrzygać wewnętrznego sporu i wybierać między pojmowanym według niego dobrem zespołu a zadowoleniem "Lewego", który chciał grać zawsze.
Wystarczy zwrócić uwagę, jak Nagelsmann wypowiada się po odejściu Polaka. - Czasem, kiedy graliśmy z Lewandowskim, łatwiej nas było rozszyfrować. Grając bez niego, będziemy bardziej elastyczni w ataku - przyznał w rozmowie z "Bildem". Te słowa nie odbiły się wielkim echem, ale trener Bayernu powiedział nimi właściwie wszystko.
Zresztą, w podobnym tonie mówi Lewandowski: - Zespół może grać elastyczniej, rozwinąć nową tożsamość. Myślę, że Julian Nagelsmann ma wiele pomysłów. Nie potrzebuje klasycznego środkowego napastnika.
"Lewy" czuł, że w Bayernie przestaje być centralną postacią, a środkowy napastnik z natury jest egoistyczny, więc kierunek, w którym ewoluował Bayern Nagelsmanna mógł pchnąć go do podjęcia decyzji o zmianie klubu.
W Barcelonie znów jest najważniejszy, choć to, jak mu się powiedzie, jest wielką niewiadomą. Jest, jak chciał, w centrum uwagi, ale bolesna prawda jest taka, że na razie Bayern i Bundesliga ładniej go żegnają, niż Barca wita. Oby nie była to czerwona flaga ostrzegająca, że po chwilowym zauroczeniu jego związek z Barcą dotknie proza życia.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty
Kibicuj "Lewemu" i FC Barcelonie na Eleven Sports w Pilocie WP (link sponsorowany)