Cezary Kucharski: Środowisko Bońka i jego "cyngla" Stanowskiego mnie nie rusza

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta

Lewandowski już teraz dostał ofertę gry w chińskim klubie. Ile dawali?

- Dzwonił do mnie agent zajmujący się ściąganiem gwiazd do chińskiej ligi. Nie padła nazwa klubu, poruszyliśmy tylko kwestię możliwości finansowych. Gdyby "Lewy" zdecydował się na przejście do Chin już teraz, mógłby liczyć na pensję wyższą niż otrzymał Carlos Tevez, byłoby to grubo ponad 40 milionów euro rocznie. To oczywiste, bo "Lewy" nie dość, że jest od Teveza młodszy, to jest po prostu lepszym piłkarzem. Mówimy jednak o hipotetycznej sytuacji, teraz dla Roberta nie było w ogóle opcji przejścia w tym kierunku. Wiem, że wy, dziennikarze, lubicie o takich sprawach pisać, kreować rzeczywistość, działać na wyobraźnię czytelników. Nie ma sensu dywagować, czy Chińczycy daliby 200 czy 250 milionów na transfer, ale kwota zakręciłaby się w tych okolicach.

Gdy Bayern poleciał na tournee po Chinach, 90 procent kibiców miało tam koszulkę z nazwiskiem Lewandowski. To dlatego, że Polak jako jeden z pierwszych zawodników bardzo mocno wszedł na tamten rynek. Prowadzicie mu profile w tamtejszych portalach społecznościowych, współpracujecie z agencjami.

- To rynek, który jest młody i perspektywiczny. Dynamicznie się rozwija, więc to nic dziwnego, że podjęliśmy takie kroki.

I nie wyklucza pan, że w przyszłości Lewandowski zagra w chińskiej lidze.

- Nie można tego wykluczać. Nigdy nie mówię nigdy, życie przynosi różne rozwiązania.

Chińska piłka to poważny projekt czy wydmuszka, jak ligi w krajach arabskich?

- Nie można porównywać Chin do Emiratów. Przecież Chiny są dwa i pół razy większe od Europy. Jeśli nie dojdzie do jakiegoś wielkiego krachu finansowego, a nie zanosi się na to, chińska liga stanie się realną konkurencją dla chociażby Premier League. Największe europejskie kluby nie boją się jednak tego nacisku, bo piłkarze na odpowiednim poziomie cenią sobie komfort, możliwość życia i pracy w cywilizowanym kraju i warunkach. W Chinach drużyny są ciągle w podróży, przez ogromne odległości między miastami większość czasu spędzają w hotelach, samolotach i na lotniskach. Cierpi na tym życie rodzinne, a to przecież kluczowe, żeby piłkarz był zadowolony i się rozwijał. Trudno spędzić tam dłuższy czas.

Pewne oferty wydają się nie do odrzucenia. Dla Krychowiaka oferta z Paryża była ogromnym awansem finansowym. I o to w tym transferze chodziło. Według mnie jednak Paris Saint-Germain to klub powyżej możliwości Krychowiaka. Trudno mu będzie osiągnąć pozycję jaką miał w Sevillii. Może grać w każdym klubie w lidze angielskiej poniżej szóstego-siódmego miejsca w tabeli. To nie jest piłkarz na takie kluby jak Arsenal czy Manchester City. Zresztą rozmawiałem przecież na jego temat z dużymi klubami. Ma za mało walorów piłkarskich, technicznych.



Jednego nie jestem w stanie zrozumieć. Jest pan zamożnym człowiekiem, bywa w wielkim, piłkarskim świecie, negocjuje z gigantami europejskiego futbolu wielomilionowe kontrakty - na cholerę była panu walka ramię w ramię z Józefem Wojciechowskim o PZPN?

- Tu nie chodzi o walkę o PZPN, tylko o to, żeby w polskiej piłce nożnej działo się lepiej, aby PZPN był bardziej aktywnym zarządcą piłki w Polsce. Poza tym jestem idealistą. Walcząc o idee człowiek zawsze robi sobie wrogów. Ale taki już jestem, tak zostałem wychowany przez rodziców, czasem wchodzę w inicjatywy, które PR-owo mi nic nie dają, ale które uważam za wartościowe.

I nie uważa pan, że nie było warto w tych wyborach stawać do walki o wpływy w PZPN? Może lepiej było poczekać cztery lata, znaleźć kandydata, który byłby bardziej wiarygodny?

- Ostatnie wybory na prezesa PZPN odbieram trochę inaczej niż reszta środowiska. Gdyby nie start Wojciechowskiego, środowisko zupełnie nic by nie uzyskało. Przez pojawienie się kontrkandydata niektóre grupy uzyskały chociaż jakieś obietnice od związku. Na przykład I liga uzyskała obietnicę wsparcia finansowego, pomocy w kwestii szukania sponsora. Zaczęła się w ogóle jakaś dyskusja. Start Wojciechowskiego w wyborach był dobry dla polskiej piłki.

Czyli co, nie odbieracie październikowych wyborów jako stuprocentowej porażki?

- Nie. Widzę wiele pozytywnych rzeczy, które zadziały się jeszcze przed wyborami, w trakcie kampanii, dzięki pojawieniu się Wojciechowskiego. Mówi się na przykład o obniżeniu kosztów edukacji trenerów, które w Polsce są bardzo wysokie, przez co kształci się u nas o wiele mniej szkoleniowców niż na Zachodzie. To przekłada się na mniejszą liczbę piłkarzy. We wszystkich krajach ościennych jest więcej zawodników, Polska to 40-milionowy kraj, a jest u nas mniej uprawiających piłkę niż na przykład w Czechach. To absurdalne. PZPN monopolizuje kwestię zdobycia uprawnień, na dodatek ustala wysokie koszty. W Szwajcarii edukacja trenerów jest na koszt federacji, tylko UEFA PRO, czyli najwyższy stopień, jest płatny.

Wielokrotnie w ostatnich latach pojawiały się informacje, że to pan będzie rywalem Zbigniewa Bońka w wyborach. Pan jednak nigdy tego oficjalnie nie potwierdził i ostatecznie w wyborach nie wystartował. Dlaczego?

- Wiele osób namawiało mnie, żebym startował, poważnie się nad tym zastanawiałem. Postrzegano mnie jako potencjalnego rywala Bońka, bo jestem osobą, która mówi, co myśli, nie boi się przedstawiać poglądów. Natomiast dla mnie to było za wcześnie. Mam dużo zobowiązań wobec piłkarzy, których reprezentuję. Nagłe odsunięcie się byłoby wobec nich nie w porządku. Poza tym gdy rozmawiałem z Cezarym Kuleszą, to zrozumiałem, że on ma ambicje i chce spróbować. Wtedy ostatecznie uznałem, że mój start nie ma sensu.

A może rzeczywiście prawda była taka, że chciał pan startować, a wycofał się dopiero w momencie, gdy okazało się, że nikt nie chciał dać panu potrzebnych rekomendacji.

- Bzdura. To Boniek i środowisko dziennikarskie, które go lansuje, mówiło i pisało o tym tylko po to, żeby mnie zdyskredytować. Nie zbierałem rekomendacji.

Kiedyś rozmawiałem z czołowym reprezentantem Polski, liderem kadry, który miał w przeszłości problemy natury sportowej i w tym czasie strasznie obrywało mu się od kilku czołowych dziennikarzy. Spytałem, co sobie wtedy myślał. Padła odpowiedź, że w ogóle o tym nie myślał, bo on żyje w zupełnie innym wymiarze, na innym poziomie, na którym na takie pierdoły nie zwraca się uwagi. Z panem jest podobnie? Pytam, bo w trakcie kampanii wyborczej, ale po wyborach również, oberwało się panu nieprawdopodobnie.

- To nie była krytyka, tylko obrażanie ludzi. To nie ma dla mnie żadnego znaczenia, w ogóle mnie nie rusza. To ludzie do wynajęcia, którzy za pieniądze i układy zmanipulują wszystko. Obrzucą błotem, zdyskredytują każdego, żeby tylko zdobyć wpływy. Rusza mnie krytyka osób, które cenię w środowisku, wsłuchuję się w ich głos, wyciągam wnioski z takich uwag. Środowisko Bońka i jego "cyngla" Stanowskiego mnie nie rusza. Świat dziennikarzy sportowych znam od 25 lat, krytykę bezinteresowną przyjmuję z pokorą. Słucham ludzi, którzy są dla mnie wiarygodni, mają poważną pozycję, której nie wyrobili sobie na opluwaniu wszystkiego dookoła.

Czy Robert Lewandowski trafi w przyszłości do Realu Madryt?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×