Tomasz Frankowski: Brak powołania na MŚ był olbrzymim rozczarowaniem

- Zacząłem czytać wiadomości na telefonie. Jak dwie pierwsze zaczynały się od przekleństw, to zrozumiałem, że coś jest nie tak. Ruszyła lawina zdarzeń, duża była we mnie złość. - opowiada Tomasz Frankowski, były reprezentant Polski.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Tomasz Frankowski rozegrał w reprezentacji 22 mecze, strzelił 10 goli / Tomasz Frankowski rozegrał w reprezentacji 22 mecze, strzelił 10 goli.

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Lubi pan Pawła Janasa?

Tomasz Frankowski, były reprezentant Polski w piłce nożnej: W jakimś sensie to zasługa właśnie tego trenera, że po długiej przerwie znów pojawiłem się w kadrze. Gdyby był jeszcze bardziej uparty, niż był w rzeczywistości, mógł zamknąć temat i nie miałbym nawet fajnych eliminacji do mundialu w Niemczech. Wspomnienia z reprezentacji mam dobre, może nie była to najdłuższa przygoda mojego życia, może nie była pełna sukcesów, ale trochę radości mi dała. To, że w ostatniej chwili nie znalazłem się w grupie piłkarzy powołanych na mistrzostwa świata obok Jurka Dudka, Tomka Kłosa i Tomka Rząsy, to taka łyżeczka dziegciu w beczce miodu.

Raczej łycha.

Tak, to było olbrzymie rozczarowanie.

Rozmawiał pan o tym z Janasem po latach?

A o czym tu rozmawiać? Zrobił, co uważał za stosowne.

Dowiedział się pan, że nie jedzie na mundial, oglądając transmisję z ogłoszenia kadry?

Nie miałem Polsatu, niczego nie oglądałem. Spokojnie kąpałem dzieci, tylko telefon jakoś niespokojnie brzęczał. Nie odbierałem, bo miałem mokre ręce. Zresztą, nie przejmowałem się za bardzo, bo sądziłem, że znajomi z gratulacjami dzwonią, a przecież nie było czego gratulować, bo jeszcze mistrzostwa świata nie zdobyłem. Sprawa wydawała się zaklepana po mojej ostatniej wizycie na zgrupowaniu we Wronkach. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z problemów, wiedziałem, że po pół roku w Anglii nie jestem w najlepszej dyspozycji, ale po spotkaniu z Janasem i rozmowach z Maciejem Skorżą otrzymałem jasny komunikat: "Doprowadzimy cię do odpowiedniej dyspozycji. Nawet jeśli nie na pierwszy skład, to na ostanie pół godziny meczu".

ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: karne pompki piłkarzy Barcelony

To kiedy dotarło do pana, że na mundial jednak nie pojedzie?

Zacząłem czytać wiadomości na telefonie. Jak dwie pierwsze zaczynały się od przekleństw, to zrozumiałem, że coś jest nie tak. Ruszyła lawina zdarzeń, duża była we mnie złość. Po latach każdy selekcjoner - od Jerzego Engela, przez Franciszka Smudę po Adama Nawałkę - przyznaje, że zawirowania w składzie tuż przed wyjazdem na wielką imprezę wpływają negatywnie na zespół. Zamiast dawać bodziec młodym wilkom, raczej rozbijają drużynę.

Na Euro 2012 też zrobił pan miejsce młodym wilkom, godząc się pomagać Smudzie, jako trener napastników.

Też myślę, że ta propozycja selekcjonera tak naprawdę miała uciąć spekulacje, czy powoływać do kadry na Euro 38-letniego zawodnika. Smuda zagrał sprytnie, a ja doszedłem do wniosku, że skoro już nie mogę zmienić Roberta Lewandowskiego na ostatni kwadrans na boisku, to może chociaż przydam się drużynie w jakiś inny sposób. To też była satysfakcja, ale może po prostu się poddałem? Sztab szkoleniowy mocno się powiększył, trener zrobił oddzielne treningi dla każdej formacji, cieszę się, że w tamtym czasie Lewandowski zaczął wreszcie strzelać dla reprezentacji. Nie przypisuję sobie oczywiście żadnych zasług, ale pamiętajmy też, że to nie był ten Robert, jaki jest teraz.

Przy Smudzie asystenci mieli w ogóle coś do powiedzenia?

Trener szukał raczej u nas potwierdzenia swoich wyborów. Jeśli się nie zgadzaliśmy, pojawiała się jakaś polemika, ale decyzje Smuda pozostawiał sobie. Może wziął pod uwagę 10 procent naszych wniosków, nie jest to człowiek, który dzieli się władzą. Nie spodziewaliśmy się przecież, że powie: "Tak, macie rację, wszystko zmieniam".

Dużo by pan zmienił?

Niewiele, pamiętajmy, że po Smudzie przyszedł Waldemar Fornalik i dalej grał niemalże tym samym składem. Rewolucji nie było, dopiero Adam Nawałka trochę pozmieniał. Piłkarze na Euro 2012 nie grali ani bardzo dobrze, ani fatalnie. Wszystkie plany przekreślił jeden przegrany mecz - z Czechami. Mieliśmy wygrać, mieliśmy kilka dobrych okazji, ale Lewandowski, Sebastian Boenisch po rzucie rożnym czy Damien Perquis nie potrafili ich wykorzystać. Nie wygraliśmy w grupie nawet jednego meczu, a na takich turniejach nie ma przebacz.

Cała wina za nieudane Euro spadła na Smudę, a o pana odpowiedzialności jakoś tak cicho.

Nie uciekałem, nie chowałem się za plecami trenera. Pewnie 10 procent winy należy mi przypisać, ale to takie samo małe 10 procent, jakie należałoby do mnie, gdybyśmy odnieśli sukces. Odpowiadałem za ofensywę - Lewandowski strzelił pięknego gola z Grecją, Kuba Błaszczykowski - z Rosją. Ale już stałych fragmentów nie u mieliśmy zamienić na gole.

Kiedy kadrę obejmował Adam Nawałka, był pan jednym z tych, którzy wątpili najgłośniej.

Nie wydaje mi się, bo jestem człowiekiem, który optymistycznie patrzy w przyszłość, ale faktycznie po Smudzie i Fornaliku miałem pewne obawy. Nie wierzyłem, że Nawałka przyjdzie i wszystko odmieni. Marzenia przecież nie były wielkie, chodziło nam o to, żeby być w pierwszej trzydziestce rankingu i żeby z silniejszymi rywalami nie grać głęboką defensywą, ale żeby pamiętać, że można też pograć trochę w piłkę. Wątpiłem, że Adam razem z Bogdanem Zającem, zresztą ojcem chrzestnym mojego najmłodszego syna, dźwigną ten zespół, tym bardziej że pierwszy rok ich pracy też można było spisać na straty. Kliknęło nagle wbrew wszystkim zasadom.

To, że w ostatniej chwili nie znalazłem się w grupie piłkarzy powołanych na mistrzostwa świata obok Jurka Dudka, Tomka Kłosa i Tomka Rząsy, to taka łyżeczka dziegciu w beczce miodu.


To znaczy?

Jeden mecz nie powinien decydować o takiej odmianie całego zespołu. A tak się przecież stało. Polski najnowszy futbol reprezentacyjny można podzielić na okres przed zwycięstwem z Niemcami i po zwycięstwie z Niemcami.

Ostrzegał pan, że piłkarze nie przyzwyczają się do Nawałki i jego miłości do detali.

Ale przecież w kadrze Nawałki byli i są piłkarze, którzy w pewnym momencie mieli tych metod dość. Nie chcieli się godzić na zwyczaje, które trener przeniósł z ekstraklasy.

Jakie zwyczaje?

Przychodzenia przed restaurację na posiłek i czekanie, aż trener wejdzie, wstawania od stołu po posiłku, dopiero jak trener wstanie. W tej kadrze, która daje nam teraz tak wiele radości i którą tak kochają kibice, były zgrzyty. Paru piłkarzy opowiadało mi swoje historie i sytuacja wcale nie była taka różowa. Wszystko skończyło się po mecz z Niemcami, teraz albo nikomu już Nawałka nie przeszkadza, albo sam trener stał się bardziej elastyczny. Może na początku chciał zarządzać twardą ręką, żeby pokazać, że będzie inaczej niż za Smudy czy Fornalika, a teraz, po sukcesie, trochę pofolgował.

Bał się pan, że Nawałka nie ma wystarczającej charyzmy, żeby pracować z piłkarzami z zagranicznych klubów.

Nawałka dwa razy prowadził mnie jako trener i widocznie przez ten czas się zmienił. 15 lat temu to był raczej sztywny trener. Teraz jest mądrzejszy. Kupił piłkarzy swoim podejściem do pracy, a później przyszły wyniki. Jak się awansuje na Euro, a na turnieju dochodzi do najlepszej ósemki, to sukcesy niosą zespół.

Kiedy pisało się o konflikcie Lewandowski - Błaszczykowski przypominał pan sobie czasy, kiedy w ataku Wisły grał pan z Maciejem Żurawskim?

Ale ja nie miałem z Maćkiem żadnego zatargu poza tym, że obaj byliśmy strasznie pazerni na bramki i sobie nawzajem zazdrościliśmy. Ja Maćkowi dynamiki, szybkości, strzału z dystansu, on mi pewnie czegoś innego. Ale to nie była zła zazdrość, nie doprowadziła do spięcia.

To nie jest tajemnica, że za sobą nie przepadaliście.

Co nie przeszkadzało nam świetnie rozumieć się ze sobą na boisku. Z Maćkiem to nawet ciężko się było pokłócić, bo mówił trzy słowa na krzyż przed treningiem i dwa po treningu. Raczej mruczał. Zdziwiłem się, kiedy próbował zostać politykiem i zobaczyłem go na jakimś spotkaniu. Nie odpuścił mikrofonu przez 45 minut, przecierałem oczy ze zdumienia. Zastanawiałem się, czym się żywi, że przeszedł taką odmianę. W szatni był bardzo spokojny. W przypadku Lewandowskiego i Kuby dużą rolę odegrały media, które teraz są wszędzie i wyszukują problemy. Z obozu któregoś z piłkarzy wypłynęły nieprawdziwe informacje. To był niepotrzebny, wewnętrzny konflikt, z którego zwycięsko mógł wyjść tylko Robert, bo jego piłkarska wartość ciągle rosła. To, że obaj panowie nie pałali do siebie miłością, wiadomo było jeszcze za czasów mojej pracy w sztabie Smudy. Mówili, że Cezary Kucharski kazał Lewandowskiemu zaprzyjaźnić się w Dortmundzie z Niemcami, o co Błaszczykowski i Łukasz Piszczek mieli pretensje, bo na początku pobytu Roberta w Niemczech bardzo mu pomogli. Później oliwy do ognia dolał jeszcze sam Nawałka - sprawa przekazania opaski reprezentacji najpierw pojawiła się w mediach, a dopiero później selekcjoner pojechał poinformować o swojej decyzji Kubę. Najważniejsze że Kuba, mimo początkowej niechęci, wrócił do kadry i dalej świetnie wykonuje swoją pracę.

Pan w ogóle pasował do świata piłki? Pamiętam, że unikał pan mediów, zawsze trzymał się trochę z boku.

Nie trzymałem się z boku, ale jak się ma 25 lat, to nie wypada się zachowywać jak nastolatek. Wróciłem do Polski po kilku latach we Francji i wypadało prezentować jakiś poziom kultury. Nie należałem do grupy rozrywkowej w Wiśle Kraków - Żurawski, Kamil Kosowski czy Mirek Szymkowiak chodzili swoimi drogami. To byli kawalerowie, po zwycięstwach mogli sobie pozwolić na wyjazd na imprezę do Katowic i powrót o piątej rano. Moje towarzystwo było spokojniejsze. Trzymałem się z Bogdanem Zającem, Kazkiem Węgrzynem, oni mieli już dzieci, a ja planowałem mieć.

Bez problemu tolerowaliście grupę imprezową?

W Krakowie były dwa obozy i ładnie się wszystko spinało, dopóki drużyna wygrywała. Trochę przymykaliśmy oko na zabawy chłopaków, bo wiedzieliśmy, że im to służy i na boisku wszystko działa bardzo dobrze. Chociaż teraz wiem, już po fakcie, że w europejskich pucharach raz i drugi można było lepiej pograć. Po meczach spotykaliśmy się na integracjach wszyscy, ale potem część z żonami wracała do domu, a oni o drugiej w nocy szukali jakiegoś lokalu, żeby się rozwinąć. Nie byłem jednak ani molem książkowym, ani kawalerem na froncie robienia żartów. Koledzy mieli raczej pretensje o mój ostry język, czasem dogryzałem, jak ktoś mi nie podał piłki, jak zmarnował jakąś sytuację. To czasami siedzi w człowieku dłużej, niż może się panu wydawać.

Na przykład?

Namawiałem Damiana Gorawskiego, by prowadził treningi w mojej szkółce piłkarskiej w Krakowie. Odpowiedział, że dopóki jest tam Szymkowiak, jego noga nie stanie na boisku. Dlaczego? Bo Szymkowiak niszczył go za złe podania podczas gry w Wiśle. A tyle lat minęło.

Czyli w Wiśle nie wszyscy się lubili?

Wszyscy się szanowali. Z Kosowskim, Szymkowiakiem rozumiałem się świetnie, chociaż mieliśmy inny sposób spędzania wolnego czasu. Z Ryśkiem Czerwcem i Kalu Uche też miałem kontakt, chociaż w domu się raczej nie spotykaliśmy, mimo że zapraszałem. Sobotę organizowali sobie samemu, u mnie było bardziej rodzinnie. Na wielotygodniowych zgrupowaniach nie było jakichś większych zgrzytów, nikt nikomu w zęby nie dał. Nie mieliśmy agresywnych zawodników, Kosowski wszystko rozładowywał uśmiechem.

A z szatni po porażce z Panathinaikosem w walce o Ligę Mistrzów nie wyszedł pan z podbitym okiem?

W Atenach okropnie przegraliśmy. Sędzia nie uznał nam gola, Anglik, który w Premiership nawet nie sięgnąłby po gwizdek. W trakcie meczu zderzyłem się z obrońcą, kamery tego nie pokazały, a kiedy wracaliśmy do Polski jak zbite psy, ktoś zrobił mi na lotnisku zdjęcie sugerując, że dostałem po twarzy od Radka Sobolewskiego.

Czy Tomasz Frankowski mógł wycisnąć ze swojej kariery jeszcze więcej?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×