Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Lubi pan Pawła Janasa?
Tomasz Frankowski, były reprezentant Polski w piłce nożnej: W jakimś sensie to zasługa właśnie tego trenera, że po długiej przerwie znów pojawiłem się w kadrze. Gdyby był jeszcze bardziej uparty, niż był w rzeczywistości, mógł zamknąć temat i nie miałbym nawet fajnych eliminacji do mundialu w Niemczech. Wspomnienia z reprezentacji mam dobre, może nie była to najdłuższa przygoda mojego życia, może nie była pełna sukcesów, ale trochę radości mi dała. To, że w ostatniej chwili nie znalazłem się w grupie piłkarzy powołanych na mistrzostwa świata obok Jurka Dudka, Tomka Kłosa i Tomka Rząsy, to taka łyżeczka dziegciu w beczce miodu.
Raczej łycha.
Tak, to było olbrzymie rozczarowanie.
Rozmawiał pan o tym z Janasem po latach?
A o czym tu rozmawiać? Zrobił, co uważał za stosowne.
Dowiedział się pan, że nie jedzie na mundial, oglądając transmisję z ogłoszenia kadry?
Nie miałem Polsatu, niczego nie oglądałem. Spokojnie kąpałem dzieci, tylko telefon jakoś niespokojnie brzęczał. Nie odbierałem, bo miałem mokre ręce. Zresztą, nie przejmowałem się za bardzo, bo sądziłem, że znajomi z gratulacjami dzwonią, a przecież nie było czego gratulować, bo jeszcze mistrzostwa świata nie zdobyłem. Sprawa wydawała się zaklepana po mojej ostatniej wizycie na zgrupowaniu we Wronkach. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z problemów, wiedziałem, że po pół roku w Anglii nie jestem w najlepszej dyspozycji, ale po spotkaniu z Janasem i rozmowach z Maciejem Skorżą otrzymałem jasny komunikat: "Doprowadzimy cię do odpowiedniej dyspozycji. Nawet jeśli nie na pierwszy skład, to na ostanie pół godziny meczu".
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: karne pompki piłkarzy Barcelony
To kiedy dotarło do pana, że na mundial jednak nie pojedzie?
Zacząłem czytać wiadomości na telefonie. Jak dwie pierwsze zaczynały się od przekleństw, to zrozumiałem, że coś jest nie tak. Ruszyła lawina zdarzeń, duża była we mnie złość. Po latach każdy selekcjoner - od Jerzego Engela, przez Franciszka Smudę po Adama Nawałkę - przyznaje, że zawirowania w składzie tuż przed wyjazdem na wielką imprezę wpływają negatywnie na zespół. Zamiast dawać bodziec młodym wilkom, raczej rozbijają drużynę.
Na Euro 2012 też zrobił pan miejsce młodym wilkom, godząc się pomagać Smudzie, jako trener napastników.
Też myślę, że ta propozycja selekcjonera tak naprawdę miała uciąć spekulacje, czy powoływać do kadry na Euro 38-letniego zawodnika. Smuda zagrał sprytnie, a ja doszedłem do wniosku, że skoro już nie mogę zmienić Roberta Lewandowskiego na ostatni kwadrans na boisku, to może chociaż przydam się drużynie w jakiś inny sposób. To też była satysfakcja, ale może po prostu się poddałem? Sztab szkoleniowy mocno się powiększył, trener zrobił oddzielne treningi dla każdej formacji, cieszę się, że w tamtym czasie Lewandowski zaczął wreszcie strzelać dla reprezentacji. Nie przypisuję sobie oczywiście żadnych zasług, ale pamiętajmy też, że to nie był ten Robert, jaki jest teraz.
Przy Smudzie asystenci mieli w ogóle coś do powiedzenia?
Trener szukał raczej u nas potwierdzenia swoich wyborów. Jeśli się nie zgadzaliśmy, pojawiała się jakaś polemika, ale decyzje Smuda pozostawiał sobie. Może wziął pod uwagę 10 procent naszych wniosków, nie jest to człowiek, który dzieli się władzą. Nie spodziewaliśmy się przecież, że powie: "Tak, macie rację, wszystko zmieniam".
Dużo by pan zmienił?
Niewiele, pamiętajmy, że po Smudzie przyszedł Waldemar Fornalik i dalej grał niemalże tym samym składem. Rewolucji nie było, dopiero Adam Nawałka trochę pozmieniał. Piłkarze na Euro 2012 nie grali ani bardzo dobrze, ani fatalnie. Wszystkie plany przekreślił jeden przegrany mecz - z Czechami. Mieliśmy wygrać, mieliśmy kilka dobrych okazji, ale Lewandowski, Sebastian Boenisch po rzucie rożnym czy Damien Perquis nie potrafili ich wykorzystać. Nie wygraliśmy w grupie nawet jednego meczu, a na takich turniejach nie ma przebacz.
Cała wina za nieudane Euro spadła na Smudę, a o pana odpowiedzialności jakoś tak cicho.
Nie uciekałem, nie chowałem się za plecami trenera. Pewnie 10 procent winy należy mi przypisać, ale to takie samo małe 10 procent, jakie należałoby do mnie, gdybyśmy odnieśli sukces. Odpowiadałem za ofensywę - Lewandowski strzelił pięknego gola z Grecją, Kuba Błaszczykowski - z Rosją. Ale już stałych fragmentów nie u mieliśmy zamienić na gole.
Kiedy kadrę obejmował Adam Nawałka, był pan jednym z tych, którzy wątpili najgłośniej.
Nie wydaje mi się, bo jestem człowiekiem, który optymistycznie patrzy w przyszłość, ale faktycznie po Smudzie i Fornaliku miałem pewne obawy. Nie wierzyłem, że Nawałka przyjdzie i wszystko odmieni. Marzenia przecież nie były wielkie, chodziło nam o to, żeby być w pierwszej trzydziestce rankingu i żeby z silniejszymi rywalami nie grać głęboką defensywą, ale żeby pamiętać, że można też pograć trochę w piłkę. Wątpiłem, że Adam razem z Bogdanem Zającem, zresztą ojcem chrzestnym mojego najmłodszego syna, dźwigną ten zespół, tym bardziej że pierwszy rok ich pracy też można było spisać na straty. Kliknęło nagle wbrew wszystkim zasadom.
To, że w ostatniej chwili nie znalazłem się w grupie piłkarzy powołanych na mistrzostwa świata obok Jurka Dudka, Tomka Kłosa i Tomka Rząsy, to taka łyżeczka dziegciu w beczce miodu.
To znaczy?
Jeden mecz nie powinien decydować o takiej odmianie całego zespołu. A tak się przecież stało. Polski najnowszy futbol reprezentacyjny można podzielić na okres przed zwycięstwem z Niemcami i po zwycięstwie z Niemcami.
Ostrzegał pan, że piłkarze nie przyzwyczają się do Nawałki i jego miłości do detali.
Ale przecież w kadrze Nawałki byli i są piłkarze, którzy w pewnym momencie mieli tych metod dość. Nie chcieli się godzić na zwyczaje, które trener przeniósł z ekstraklasy.
Jakie zwyczaje?
Przychodzenia przed restaurację na posiłek i czekanie, aż trener wejdzie, wstawania od stołu po posiłku, dopiero jak trener wstanie. W tej kadrze, która daje nam teraz tak wiele radości i którą tak kochają kibice, były zgrzyty. Paru piłkarzy opowiadało mi swoje historie i sytuacja wcale nie była taka różowa. Wszystko skończyło się po mecz z Niemcami, teraz albo nikomu już Nawałka nie przeszkadza, albo sam trener stał się bardziej elastyczny. Może na początku chciał zarządzać twardą ręką, żeby pokazać, że będzie inaczej niż za Smudy czy Fornalika, a teraz, po sukcesie, trochę pofolgował.
Bał się pan, że Nawałka nie ma wystarczającej charyzmy, żeby pracować z piłkarzami z zagranicznych klubów.
Nawałka dwa razy prowadził mnie jako trener i widocznie przez ten czas się zmienił. 15 lat temu to był raczej sztywny trener. Teraz jest mądrzejszy. Kupił piłkarzy swoim podejściem do pracy, a później przyszły wyniki. Jak się awansuje na Euro, a na turnieju dochodzi do najlepszej ósemki, to sukcesy niosą zespół.
Kiedy pisało się o konflikcie Lewandowski - Błaszczykowski przypominał pan sobie czasy, kiedy w ataku Wisły grał pan z Maciejem Żurawskim?
Ale ja nie miałem z Maćkiem żadnego zatargu poza tym, że obaj byliśmy strasznie pazerni na bramki i sobie nawzajem zazdrościliśmy. Ja Maćkowi dynamiki, szybkości, strzału z dystansu, on mi pewnie czegoś innego. Ale to nie była zła zazdrość, nie doprowadziła do spięcia.
To nie jest tajemnica, że za sobą nie przepadaliście.
Co nie przeszkadzało nam świetnie rozumieć się ze sobą na boisku. Z Maćkiem to nawet ciężko się było pokłócić, bo mówił trzy słowa na krzyż przed treningiem i dwa po treningu. Raczej mruczał. Zdziwiłem się, kiedy próbował zostać politykiem i zobaczyłem go na jakimś spotkaniu. Nie odpuścił mikrofonu przez 45 minut, przecierałem oczy ze zdumienia. Zastanawiałem się, czym się żywi, że przeszedł taką odmianę. W szatni był bardzo spokojny. W przypadku Lewandowskiego i Kuby dużą rolę odegrały media, które teraz są wszędzie i wyszukują problemy. Z obozu któregoś z piłkarzy wypłynęły nieprawdziwe informacje. To był niepotrzebny, wewnętrzny konflikt, z którego zwycięsko mógł wyjść tylko Robert, bo jego piłkarska wartość ciągle rosła. To, że obaj panowie nie pałali do siebie miłością, wiadomo było jeszcze za czasów mojej pracy w sztabie Smudy. Mówili, że Cezary Kucharski kazał Lewandowskiemu zaprzyjaźnić się w Dortmundzie z Niemcami, o co Błaszczykowski i Łukasz Piszczek mieli pretensje, bo na początku pobytu Roberta w Niemczech bardzo mu pomogli. Później oliwy do ognia dolał jeszcze sam Nawałka - sprawa przekazania opaski reprezentacji najpierw pojawiła się w mediach, a dopiero później selekcjoner pojechał poinformować o swojej decyzji Kubę. Najważniejsze że Kuba, mimo początkowej niechęci, wrócił do kadry i dalej świetnie wykonuje swoją pracę.
Pan w ogóle pasował do świata piłki? Pamiętam, że unikał pan mediów, zawsze trzymał się trochę z boku.
Nie trzymałem się z boku, ale jak się ma 25 lat, to nie wypada się zachowywać jak nastolatek. Wróciłem do Polski po kilku latach we Francji i wypadało prezentować jakiś poziom kultury. Nie należałem do grupy rozrywkowej w Wiśle Kraków - Żurawski, Kamil Kosowski czy Mirek Szymkowiak chodzili swoimi drogami. To byli kawalerowie, po zwycięstwach mogli sobie pozwolić na wyjazd na imprezę do Katowic i powrót o piątej rano. Moje towarzystwo było spokojniejsze. Trzymałem się z Bogdanem Zającem, Kazkiem Węgrzynem, oni mieli już dzieci, a ja planowałem mieć.
Bez problemu tolerowaliście grupę imprezową?
W Krakowie były dwa obozy i ładnie się wszystko spinało, dopóki drużyna wygrywała. Trochę przymykaliśmy oko na zabawy chłopaków, bo wiedzieliśmy, że im to służy i na boisku wszystko działa bardzo dobrze. Chociaż teraz wiem, już po fakcie, że w europejskich pucharach raz i drugi można było lepiej pograć. Po meczach spotykaliśmy się na integracjach wszyscy, ale potem część z żonami wracała do domu, a oni o drugiej w nocy szukali jakiegoś lokalu, żeby się rozwinąć. Nie byłem jednak ani molem książkowym, ani kawalerem na froncie robienia żartów. Koledzy mieli raczej pretensje o mój ostry język, czasem dogryzałem, jak ktoś mi nie podał piłki, jak zmarnował jakąś sytuację. To czasami siedzi w człowieku dłużej, niż może się panu wydawać.
Na przykład?
Namawiałem Damiana Gorawskiego, by prowadził treningi w mojej szkółce piłkarskiej w Krakowie. Odpowiedział, że dopóki jest tam Szymkowiak, jego noga nie stanie na boisku. Dlaczego? Bo Szymkowiak niszczył go za złe podania podczas gry w Wiśle. A tyle lat minęło.
Czyli w Wiśle nie wszyscy się lubili?
Wszyscy się szanowali. Z Kosowskim, Szymkowiakiem rozumiałem się świetnie, chociaż mieliśmy inny sposób spędzania wolnego czasu. Z Ryśkiem Czerwcem i Kalu Uche też miałem kontakt, chociaż w domu się raczej nie spotykaliśmy, mimo że zapraszałem. Sobotę organizowali sobie samemu, u mnie było bardziej rodzinnie. Na wielotygodniowych zgrupowaniach nie było jakichś większych zgrzytów, nikt nikomu w zęby nie dał. Nie mieliśmy agresywnych zawodników, Kosowski wszystko rozładowywał uśmiechem.
A z szatni po porażce z Panathinaikosem w walce o Ligę Mistrzów nie wyszedł pan z podbitym okiem?
W Atenach okropnie przegraliśmy. Sędzia nie uznał nam gola, Anglik, który w Premiership nawet nie sięgnąłby po gwizdek. W trakcie meczu zderzyłem się z obrońcą, kamery tego nie pokazały, a kiedy wracaliśmy do Polski jak zbite psy, ktoś zrobił mi na lotnisku zdjęcie sugerując, że dostałem po twarzy od Radka Sobolewskiego.
[nextpage]Brak awansu do Ligi Mistrzów otwierał panu drzwi do transferu zagranicę.
Bzdura. Liga Mistrzów to była jedyna rzecz, jakiej mi brakowało. Nie marzyłem o szóstym mistrzostwie Polski czy o piątej koronie króla strzelców, chciałem awansu do europejskiej elity. Kilka tygodni wcześniej byliśmy z Szymkowiakiem i Żurawskim u właściciela klubu Bogusława Cupiała i ustaliliśmy priorytety: Szymkowiak i Żurawski są na sprzedaż, Frankowski ma zostać w Wiśle do końca kariery. - "Franek, ty potem będziesz tu prezesem, dyrektorem, trenerem, kim tylko będziesz chciał" - zapewniał mnie Cupiał. Więc o odejściu z Wisły w ogóle nie myślałem. Radek Sobolewski nie mógłby mnie uderzyć. To kolega z Białegostoku, z młodszego rocznika, poza tym należał mi się szacunek, byłem kapitanem. Zresztą, z jakiego powodu miałby ktoś podbić mi oko? Słabszej gry? To prawda, w dogrywce w Atenach zgasły mi jupitery. Poprosiłem trenera Engela o zmianę, a on pokazał mi, że muszę grać do końca, bo trzy zmiany już były. Nie zauważyłem, to była oznaka bezsilności. Panathinaikos u siebie, w upale, w dogrywce po prostu nas rozniósł.
W Wiśle grali wtedy najlepsi polscy piłkarze. Jest szansa, że jakiś polski klub pójdzie jeszcze tą drogą?
Najlepszy w Wiśle był Kosowski. Miał luźne podejście do życia i do gry, luźne, to znaczy niekonwencjonalne. Miał zdrowie, drybling, szybkość, szybko się uczył języków, nie wiem dlaczego nie zrobił międzynarodowej kariery. Wisła nie bała się wyłożyć dużych pieniędzy za najlepszego polskiego zawodnika, który grał w Lechu czy Górniku Zabrze. Coś, co teraz potrafi zrobić Legia, która może kupić sobie Krzyśka Mączyńskiego z Wisły czy Michała Pazdana z Jagiellonii, a jak będzie chciała Macieja Makuszewskiego z Lecha, to też sobie go weźmie. W Warszawie mają piękny stadion, kibiców, wszystko, co potrzebne do zwycięstw. Tylko chemii jakoś nie ma. Cupiał chyba by nas rozniósł, gdybyśmy mieli taki początek ligi jak Legia w tym sezonie.
Koledzy mieli raczej pretensje o mój ostry język, czasem dogryzałem, jak ktoś mi nie podał piłki, jak zmarnował jakąś sytuację.
Teraz piłkarze mogą za to, nawet w Polsce, dużo więcej zarobić.
Ale ja też liznąłem i dobrych pieniędzy, i nowych stadionów w naszym kraju. Wydaje mi się, że większy problem mają tacy Tomaszewscy czy Dziekanowscy, którzy w swoich czasach byli najlepsi, a fortuny się nie dorobili. W latach siedemdziesiątych nasi piłkarze pokazywali się światu na wielkich turniejach, a później nie mogli wyjechać zagranicę. Ile razy słyszeliśmy: "Gdybyśmy mogli grać na takich równych boiskach, gdybyśmy dostali zgodę na transfer". Myśli pan, że im chodzi o sławę i prestiż? Nie. O pieniądze. Sławę to może mieli i większą, bo Stadion X-lecia był większy od Narodowego.
A pan osiągnął wszystko na miarę talentu?
Przy swoich umiejętnościach technicznych - tak. Ale przecież miałem braki wydolnościowe. Moi byli trenerzy powiedzą, że z takich parametrów wycisnąłem maksimum. Na początku kariery nasłuchałem się przecież, że do niczego się nie nadaję. Później trenerzy rywali głośno instruowali swoich zawodników, by mnie nie kryli, bo nie ma po co. Inni sugerowali jakąś zrzutkę na dożywianie Frankowskiego. Zazwyczaj byłem najmniejszym i najskromniej zbudowanym piłkarzem w swoich drużynach.
To przeszkadzało czy mobilizowało?
To, że byłem piłkarzem, jest zasługą trenera Ryszarda Karalusa. Całe pokolenie zdolnych chłopaków z Białegostoku i okolic znalazł Mirosław Mojsjuszko, ale później robotę przejął Karalus i był dla nas jak ojciec. Był na każdym treningu, nie odpuścił żadnych zajęć. Miał fajną grupę, dobre oko i był tak surowy, jak obecnie trener nie ma już prawa. Jak trzeba było, to uderzył klapkiem i wytargał za włosy. Traktował nas jednak jak synów i odwdzięczaliśmy mu się na zajęciach. Mieliśmy po 12 lat, zadziałała chemia i tak jechaliśmy na jednym wózku przez siedem lat.
Karalus musiał was pilnować?
Do szesnastych urodzin chodziliśmy jak w zegarku. Potem trochę nam pofolgował i rozeszliśmy się po białostockich lokalach. Zostali najsilniejsi, słabsi się pożegnali, bo seniorska Jagiellonia też nie mogła przyjąć wszystkich. Sześciu się przebiło, reszta się pogubiła. Białystok wciąga. Taki Darek Czykier na przykład gubi się nieprzerwanie. Nikt nie ma na niego wpływu. Mimo że chcemy mu pomóc w problemie z alkoholem, to jego wewnętrzny diabeł jest silniejszy. Nawet najbliżsi koledzy rozłożyli ręce, bo widzą, że nie dadzą rady wyprowadzić go zwycięsko z jego walki…
Wspominał pan, że pana ojciec był taksówkarzem i widział pana na treningu może trzy razy. Ktoś pana dodatkowo zapędzał do pracy, mobilizował, wierzył w sukces?
Trzydzieści lat temu mieszkało się w blokach, w każdym po czternaście klatek. W domu były albo szkolne zeszyty i książki, albo dwa kanały w telewizji, w których puszczano dziesięć minut bajek dziennie. Wszyscy siedzieliśmy na boisku i graliśmy w piłkę, albo na betonie w koszykówkę. Oczywiście nie chcę bagatelizować swojej drogi, bo w klasie miałem 30 osób, wszyscy w tych blokach mieszkali, a jakoś nikt nie został piłkarzem. Ponieważ byłem mały, to mój styl gry opierał się zwyczajnie na chęci przeżycia między większymi, Białystok nauczył mnie inteligentnie myśleć na boisku. Później jako dzieciak trafiłem do Strasbourga i przez trzy lata Francja ukształtowała mnie piłkarsko. Jako 19-latka brali mnie do pierwszego zespołu. Pod względem siłowym nadal wyglądałem słabo, ale trenerzy coś we mnie dostrzegali, bo pod bramką umiałem się ustawić.
Francja w latach dziewięćdziesiątych nie przygniotła chłopaka z Białegostoku?
Rzuciło mnie na głęboką wodę, ale nie utonąłem. Z domem miałem kontakt raz na tydzień, w poniedziałki, dwie godziny przez telefon stacjonarny na kablu. Musiałem pogodzić się z tym, że na początku wszyscy się ze mnie śmiali. Zauważyłem, że nie wypada chodzić w dżinsach i adidasach. Adidasy do dresów, a do dżinsów to tylko mokasyny. Dostałem codzienną lekcję savoir-vivre'u. Michal Nehoda, syn słynnego Zdenka, mieszkał ze mną w pokoju i po słowiańskiej znajomości mnie przyuczał do życia. Tłumaczył na przykład, na czym polega różnica w kontrakcie netto i brutto. W 1993 roku w Polsce nikt o tym nie miał pojęcia, bo płacili do ręki. Nie wiedziałem, co to jest książeczka czekowa, konto w banku. Po trzech latach wyjechałem stamtąd jako inny człowiek.
Michał Żewłakow wspominał, że kiedy wyjechał do Belgii, zdarzały się dni, które po prostu przepłakał.
U mnie było trochę inaczej, bo od początku czułem się potrzebny. Po miesiącu od mojego przyjazdu do Francji ruszały rozgrywki i od razu zacząłem strzelać gole w drugiej drużynie. Nie znałem języka, ale po meczu było przybijanie piątek i uśmiechy. To podstawa dobrej chemii, znalezienia się w nowym otoczeniu. Mogli się śmiać, że przyjechało z Polski dziwnie ubrane chucherko, ale w sobotę to chucherko dawało zwycięstwo drużynie. Dzięki temu szybciej nawiązywałem znajomości. Jak organizowali grilla, to jakoś nie zapominali mnie zaprosić. Kiedy jesteś piłkarzem sympatycznym, ale miernym na boisku, to się zagubisz. Wiele lat później trafiłem do angielskiego Wolverhampton, gdzie zarabiałem niemal najwięcej w drużynie, trenowałem dużo, a w meczach ligowych byłem jednak bezpłciowy. Jedna czy dwie asysty w piętnastu meczach - patrzyli na mnie jak na chłopa za dwa miliony funtów, który miał strzelać gole, a nie strzela.
Czemu wyjechał pan z Francji aż do Japonii?
Miałem zgrzyt z trenerem. Na początku prowadził juniorów i przedstawiał mnie jako wzór swoim piłkarzom. "Patrzcie, przyjechał do obcego kraju, nie zna języka, a zacisnął zęby, trenuje i strzela gole. Nie musicie szukać kogoś, kogo warto naśladować, w telewizji. Macie u siebie w klubie" - powtarzał do Francuzów. Nawet go wtedy nie rozumiałem, Nehoda mi tłumaczył. Później jednak trenerowi nie spodobało się, że po roku gry kupiłem sobie nowe BMW i że zakumplowałem się z Brazylijczykiem, który na boisku bywał agresywny. Twierdził, że to ja mu każę grać w ten sposób, a przecież we mnie nigdy nie było agresji. Przesunął mnie do drugiego zespołu. Wcześniej pokłóciliśmy się jeszcze o rybę.
O rybę?
No ryby to ja nigdy nie lubiłem. Karpia na święta nie jadłem. Ości nie znosiłem, a nikt wtedy nie serwował filetów.
No i?
We Francji w klubie mieliśmy w piątki rybę na obiad. Poprosiłem grzecznie kelnerkę, żeby mi dała coś innego, a ona poskarżyła się trenerowi. Kiedy ten dowiedział się, że to ja chciałbym coś innego, zaczął z tym swoim "u la la" i wiedziałem, że będą kłopoty. Stwierdził, że wybrzydzam, chociaż w Polsce nie ma co jeść. Mimo że Francję lubię i język znam bardzo dobrze, to wtedy chyba pierwszy raz zobaczyłem Francuza z najgorszej strony. Zrobiło się nieprzyjemnie, bardzo mnie zdenerwował.
Mogli się śmiać, że przyjechało z Polski dziwnie ubrane chucherko, ale w sobotę to chucherko dawało zwycięstwo drużynie.
Jak to się stało, że nauczył się pan języka, a taki Ireneusz Jeleń mimo tylu lat we Francji był w stanie powiedzieć tylko "bonjour"?
Nie mam zielonego pojęcia, dla mnie to jakaś abstrakcja. Prowadziłem Irka w reprezentacji, nie byłem w stanie zrozumieć, dlaczego nie chce nauczyć się francuskiego, mimo że w Auxerre był gwiazdą. Mógł codziennie udzielać wywiadów, widocznie mu na tym nie zależało, ale przecież bez języka czynił swoje życie zagranicą dwa razy trudniejszym. Ja pierwszego wywiadu udzieliłem po pół roku, nie powiedziałem chyba jednego zdania bez błędu, ale byłem z siebie bardzo dumny. Jako junior musiałem w Strasbourgu chodzić codziennie na dwie, trzy godziny do szkoły, to ułatwiło mi zadanie. Później za Henryka Kasperczaka w Wiśle często jeździliśmy do Francji na zgrupowania i chcąc nie chcąc robiłem chłopakom za tłumacza. Bardzo mi to odpowiadało.
Niedawno zdawał pan z francuskiego maturę.
Z pięć lat temu. Z pisemnego 93 procent, z ustnego 100. Nieźle, co?
Znajomość języka przydała się w czasie pobytu w Nagoi, gdzie trenerem był Arsene Wenger?
On mnie tam sprowadził. Coś z Nawałki było w nim wtedy, wypracował sobie taki porządek w klubie. Po dwóch miesiącach wracałem do Francji, a on szedł do jakiegoś Arsenalu. "Jakiegoś" - tak uznawali Japończycy, którzy podsunęli mu czek in blanco, żeby sobie wpisał dowolną kwotę i został, bo byli bardzo zadowoleni z jego pracy. Nie wyobrażali sobie jego odejścia, w Anglii przecież jest zimno, a w Nagoi zdobył wicemistrzostwo kraju z przeciętnymi zawodnikami i zadbał o powstanie takiej bazy treningowej, jakiej teraz w Polsce nie ma połowa drużyn. W Arsenalu zbudował wielki klub na nowo od podstaw. Moim zdaniem tego lata mógł już ustąpić, ale uparty jest.
Nie myślał pan o tym, że ten czas w Nagoi pod skrzydłami Wengera mógł być dla pana kluczowy?
Raz na pięć lat ta myśl wracała. W 2004 roku Wenger komentował mecz Francja - Polska na Saint Denis i spotkałem się z nim na korytarzu. "Ty wiesz, że ja ciebie obserwowałem, śledziłem twoją karierę? Jakbyś był trochę szybszy, to bym cię sprowadził do Arsenalu" - mówił mi i do dziś nie wiem, czy żartował. Ale wiem, że dynamiki mi zabrakło, by wejść na wyższy poziom. Kto jak kto, ale Wenger lubił takich piłkarzy jak ja - niekoniecznie siłowych, ale grających w piłkę.
Kilka innych wielkich nazwisk też pan na swojej drodze spotkał. Z takim Franckiem Leboeufem albo Paulem Incem utrzymujecie kontakt?
Z Leboeufem raz się spotkaliśmy i tyle. Mieszka w Los Angeles i gra w golfa. Mam go na Facebooku. A Ince to by pewnie mnie nie poznał. Dzieliliśmy szatnię raptem na piętnastu meczach w Wolverhampton, z czego raz zadzwonił mi telefon i musiałem mu wpłacić pięćset funtów kary. Z tych pieniędzy po sezonie organizowana była impreza dla całej drużyny. W Anglii ciężko mi było odnaleźć się w zespole, bo trafiłem w złe miejsce w złym czasie. Ince czy Darren Anderton kończyli kariery i liczyli na to, że będę za nich biegał, a to przecież ja byłem napastnikiem, który korzystał z szybkich skrzydłowych. Taki Kamil Grosicki, albo wcześniej Żurawski to były dla mnie skarby. Umieli się uwolnić, minąć przeciwnika i dograć, a ja miałem tylko przyjąć i strzelić. W Anglii to jednak do mnie rzucali piłkę i liczyli na to, że będę się ścigał, a ja miałem 32 lata i inny styl gry. Podobnie było w Chicago Fire, gdzie słynny Cuauhtemoc Blanco tez dreptał po boisku i chciał bym za niego wracał do obrony.
[nextpage]To prawda, że Blanco w hotelach meldował się, jako John Smith, żeby kibice mu nie przeszkadzali?
Tak, Meksykanie mają fioła na punkcie futbolu, a że Blanco w reprezentacji zagrał ze sto razy, to był dla nich bogiem. Tak naprawdę to nie wiedziałem, kim jest Cuauhtemoc, zanim nie poleciałem do Stanów. Na YouTube oglądałem jego akcje z ligi meksykańskiej, bo w Europie kariery nie zrobił. W Chicago też nie chciał się uczyć angielskiego. Był jak nasz Irek Jeleń, powtarzał, że jak chcą z nim pogadać, to niech się uczą hiszpańskiego. Wydawało mi się, że w Fire już odcinał kupony, żartowałem z niego i mówiłem: "Blanco, ty już lepiej skończ, nie przedłużą z tobą kontraktu, skoro nie chce ci się biegać". Blanco zapewniał jednak, że wróci jeszcze do reprezentacji. Jaśko, znaczy taki John, co mnie do Stanów sprowadzał zawsze mi mówił, że bozia kocha Blanco i okazało się, że miał rację. Kiedy ze mną liga MLS nie przedłużyła kontraktu, Blanco został na kolejny sezon z podwyżką z 2,6 miliona do 3 milionów dolarów. Później wrócił do Meksyku, do reprezentacji też i to jako kapitan z dychą na plecach. Zazdrościłem mu, podziwiałem. Jak w 2010 roku leżałem na plaży na Majorce i zobaczyłem, że Cuauhtemoc strzelił gola dla reprezentacji na mundialu w RPA zadzwoniłem do Jaśka, znaczy Johna, i zapytałem go czy widzi, jak bozia kocha Blanco.
Mówił pan, że Blanco w Fire odcinał kupony. A pan po co poleciał do Stanów?
Zawsze wybierałem kluby, myśląc nie tylko o pieniądzach, ale także o tym, by mi się dobrze żyło. Jak odchodziłem do Wisły, to chwile wcześniej miałem propozycję ze Stomilu, ale Olsztyn specjalnie mnie nie ciągnął. W Chicago wpadli na pomysł sprowadzenia z Polaka, żeby odświeżyć tę piękną historię napisaną przez Piotra Nowaka, Jerzego Podbrożnego i Romana Koseckiego i żeby trzy tysiące kibiców więcej było na każdym meczu. Znowu chciałem strzelić kilkanaście goli, ale znowu miałem nie po drodze z trenerem. Zdobyłem dwie bramki w pierwszym meczu w pierwszej połowie, a w przerwie trener zdjął mnie z boiska. Dziwny to był czas, później policzyłem, że w 30 kolejkach Denis Hamlett zrobił 90 zmian i ani razu piłkarz wchodzący na boisko nie strzelił gola. Jakiś niefartowny ten trener był.
Myśli pan, że napastnik z pana charakterystyką znajdzie jeszcze miejsce we współczesnym futbolu?
Wiem, że w Barcelonie grają świetni wydolnościowo i szybcy, wyselekcjonowani zawodnicy, ale gabarytowo to nie są konie. Leo Messi, Andres Iniesta czy ci, którzy z Barcelony odeszli - Neymar, Xavi, albo Pedro to zawodnicy ważący po 60 kilogramów, mojego wzrostu. Piłka zawsze będzie takich potrzebowała. Każdy ma szansę. Teraz w Polsce jest wiele akademii dla dzieciaków, ale nic wielkiego nie powstanie bez pasji. Warunki są świetne, rodzice przez internet mogą kontaktować się z trenerem, przywozić i odwozić swoje dzieci i kupować im najnowsze korki, ale przecież ja jeździłem na treningi w Białymstoku autobusem, a butów do gry nie zmieniałem zbyt często. Anglicy tak bardzo czekali na mistrza Wimbledonu, że za miliony funtów zbudowali tenisistom fantastyczną bazę, a i tak przez lata nie doczekali się nikogo wartego takiego zachodu. Tenisem rządzili Rosjanie wychowani na starej mączce.
Podobno poza prowadzeniem szkółki dla dzieci zajmuje się pan teraz także robieniem dżemów.
No kilka słoików zrobiłem, ale nie da się tak spłycić dwóch lat od zakończenia kariery. Mam taką naturę, chyba po mamie, że nie potrafię w spokoju posiedzieć i filmu obejrzeć. Cały czas muszę coś robić, wyjść porozmawiać przez telefon. Nawet na meczu nie potrafię się skupić. Koledzy czasami pytają mnie, jak ktoś zagrał, a ja nie wiem. Wynik znam, dwóch zawodników ocenię, ale wszystkich nie dam rady. Kiedy ma się trójkę dzieci i chce się czynnie uczestniczyć w ich wychowaniu, zamiast zostawić wszystko żonie, to czasami ciężko znaleźć chwilę dla siebie.
Zawsze tak było?
Tak. W Wiśle niektórzy koledzy, którzy zostali ojcami, spali w innych pomieszczeniach niż żona i niemowlę. Może nie osiągnąłem tyle, co mogłem, bo poza grą w piłkę byłem tatą i kiedy w nocy słyszałem płacz, to wstawałem. Wydawało mi się, że nie ma to wpływu na moją formę, ciągle przecież byłem skuteczny. Może gdybym się wysypiał, zamiast dwudziestu bramek strzelałbym trzydzieści?
Żałuje pan?
Nigdy nie będę żałował. Starszy syn ma piętnaście lat, córka - trzynaście. Mają już swoje życie i widzę nawet, jak zaczynają się interesować płcią przeciwną. Uczestniczę w ich życiu, staramy się być blisko siebie. Nie jestem ani surowy, ani rozpieszczający. Nie stosuję żadnych kar, zakazów, obostrzeń, stawiam na rozmowę.
Chciałby pan, żeby pana synowie byli piłkarzami?
Tylko, jeśli mieliby predyspozycje do gry na wysokim poziomie. Obaj trenują, a młodszy ma przecież dopiero pięć lat. Na pewno im nie zaszkodzi, jeśli będą mieli rywalizację, obowiązkowość i pracowitość we krwi. Oczywiście wiele rzeczy we współczesnym futbolu mi się nie podoba. Na pewno teraz wyróżniałbym się na boisku także brakiem tatuaży.
Co to znaczy, że mają mieć predyspozycje do gry na wysokim poziomie?
Żeby nie starali się zostać piłkarzami, tylko dlatego, że ich tata był piłkarzem. Futbol to piękny sport, ale tylko wtedy, gdy poparty jest sukcesami. Nie chciałbym, żeby moi piłkarze grali w czwartej lidze w Pcimiu Dolnym dla trzystu osób. Pewnie przez pryzmat mojej kariery ciężko byłoby mi im kibicować.
Poczuł pan kiedyś ból głowy od sławy?
Jakieś tam chwile szaleństwa we Francji miałem, ale to była mała zabawa. Nie zarabiałem kokosów, na auto starczyło, jednak nie szedłem po szerokości, jak piłkarze z Afryki. Jayowi Bothroydowi ukradziono kiedyś kolczyk w szatni. Kosztował 40 tysięcy funtów, nie znalazł się. Następnego dnia w uchu tego piłkarza był kolczyk za 80 tysięcy funtów. Po co? Żeby jak ktoś ukradnie, zarobił dwa razy więcej. Prawdę mówić to nie wiem jednak, czy gdybym jako gówniarz dostał takie pieniądze, jak teraz mają Arek Milik czy Piotrek Zieliński, to nie przytrafiłby mi się gorszy okres na boisku.
Oczywiście wiele rzeczy we współczesnym futbolu mi się nie podoba. Na pewno teraz wyróżniałbym się na boisku także brakiem tatuaży.
Jest pan bogaty?
Tata był taksówkarzem, mama kelnerką, ja żyję racjonalnie. Jak coś jest na koncie, to myślę, co zrobić, żeby to pomnożyć. Raz pomnożę, trzy razy stracę. Żyjemy z rodziną na dobrym poziomie, niczego nie brakuje.
Żona pana pilnowała przez całą karierę?
Sam się pilnowałem. Wychodziłem z założenia, żeby jeść małą łyżeczką, ale często, a nie chochlą raz na ruski rok. Żona mnie zawsze wspierała, a że nigdy nie miałem podstaw, by o niej sądzić źle, to trwamy do dzisiaj.
A ona miała podstawy, by o panu sądzić źle?
Bardziej. Zdarzały się jakieś momenty, kiedy nadinterpretowała zachowanie krakowskich kibiców płci żeńskiej, ale że miała dobre koleżanki - żony moich kolegów z Wisły, to szybko się z nimi zgadała i dochodziła do wniosku, że nie jestem tym, za kogo czasami mnie uważała. To może głupie, ale ja myślałem, że gram tylko dlatego, bo strzelam gole. Bardzo się na tym skupiałem i pilnowałem, żeby passa trwała. Ktoś wymyślił "Franek, łowca bramek", ale ja naprawdę po hat-tricku w sobotę myślałem o następnym za tydzień.
Pomyślał pan kiedyś o sobie, że naprawdę jest świetnym piłkarzem?
Miałem swoich ulubionych bramkarzy. Często strzelałem gole Maćkowi Szczęsnemu, aż w końcu sprawił mi przyjemność żartując, że po to podpisał kontrakt z Wisłą, żeby się ode mnie uwolnić. Ale pamiętam taki mecz reprezentacji - graliśmy z Anglią w Manchesterze, bo Wembley było w przebudowie. 70 tysięcy na Old Trafford, Anglicy musieli wygrać, sto procent zaangażowania. Zacząłem na ławce rezerwowych, ale wszedłem na boisko jeszcze w pierwszej połowie za kontuzjowanego Żurawskiego. Pięć minut później strzeliłem gola na 1:1. W obronie grali Rio Ferdinand i John Terry. Przegraliśmy 1:2, ale to był ten jeden raz, kiedy pomyślałem, że jednak jestem kot.