Paweł Paczkowski: Zostaję w Kielcach, choć byłem dogadany z Hiszpanami [WYWIAD]

PAP / Marcin Gadomski / Na zdjęciu: Paweł Paczkowski
PAP / Marcin Gadomski / Na zdjęciu: Paweł Paczkowski

- Cieszę, że zostaję. Zrobię wszystko, by być lepszym skrzydłowym - śmieje się Paweł Paczkowski po podpisaniu umowy z Łomża Vive Kielce do 2024 roku. "Paczas" zapowiada także finał Pucharu Polski - "Święta Wojna" jest jak mecze Nadala z Djokoviciem.

W przekrojowej rozmowie Paweł Paczkowski wyjaśnia, czym wyróżnia się "Święta Wojna" na tle pozostałych europejskich derbów i co ma wspólnego z rywalizacją Rafaela Nadala z Novakiem Djokoviciem. Oprócz tego opowiada, co łączy życie zawodowych sportowców oraz "Biegunów" Olgi Tokarczuk, kto i kiedy zaoferował mu dziesięcioletni kontrakt oraz dlaczego zostaje w drużynie Łomża Vive Kielce do 2024 roku.
Maciej Szarek
, WP SportoweFakty: Choć nie posiadłeś zdolności bilokacji, w ubiegłym tygodniu formalnie zdobyłeś dwa tytuły mistrzowskie: w Polsce wraz z drużyną Łomża Vive Kielce oraz na Białorusi wraz z Mieszkowem Brześć.



Paweł Paczkowski, rozgrywający Łomża Vive Kielce
: Faktycznie (śmiech)! To bardzo fajna ciekawostka. Nie wiem, czy ktokolwiek dokonał tego przede mną, więc jest to pewne osiągnięcie. Co prawda nie jestem przekonany, czy na Białorusi wezmą mnie pod uwagę przy wysyłaniu medali, ale ja równomiernie czuję się mistrzem obu krajów, bo nawet więcej meczów w lidze rozegrałem w Brześciu.

ZOBACZ WIDEO: Legenda polskiego kolarstwa przestrzega przed Rosjanami! "Będzie wielka tragedia"

Na początku marca poinformowałeś o zerwaniu kontraktu z Mieszkowem Brześć po rosyjskiej agresji na Ukrainę. Niedługo potem ogłoszono, że dokończysz bieżący sezon w barwach drużyny Łomża Vive Kielce. To był naturalny krok?

Nie do końca. W marcu mówiłem, że podejmując decyzję o opuszczeniu Brześcia, nie myślałem o sprawach sportowych i to była prawda. Przyznam, że byłem nieco zaskoczony obrotem spraw i na początku w ogóle nie spodziewałem się, że dokończę sezon w Kielcach. Gdy prezes Bertus Servaas zadzwonił do mnie, by powiedzieć, że chce, abym dołączył do drużyny, byłem już dogadany z jednym z hiszpańskich klubów. Po tej informacji musiałem jednak zmienić plany. Podziękowałem Hiszpanom i cieszę się, że mogę znów grać w Hali Legionów.

Wszystko wskazuje na to, że nie skończy się na czterech miesiącach. Zostajesz w Kielcach na kolejny sezon?

Uzgodniliśmy z prezesem warunki aneksu do kontraktu, który już posiadałem i faktycznie wiele wskazuje na to, że na najbliższy sezon pozostanę w Kielcach. Mogę żartować, że jestem tutaj już trzy miesiące, więc przydałoby się jakaś zmiana, ale tak szczerze bardzo się cieszę, że zostaję. Zwłaszcza, że wyszło dziś słońce i cały świat jest dzisiaj lepszy. Łomża Vive Kielce to jedna z najlepszych drużyn na świecie, to zawsze przyjemność i zaszczyt występować w tego typu zespołach.

Jakie otrzymałeś zadania?

To chyba dość widoczne i raczej się już nie zmieni: pomagam głównie w obronie, dając kolegom okazję do odpoczynku, w ataku natomiast odciążam czasem na skrzydle Arka Moryto, który został sam na swojej pozycji, bo kontuzjowany jest Sigvaldi Gudjonsson.

Mam zamiar walczyć o minuty i miejsce w składzie. Jestem rozgrywającym, ale jednocześnie zrobię wszystko, żeby być jeszcze lepszym skrzydłowym, bo nigdy nie byłem skrzydłowym na pełen etat. Chcę grać jak najwięcej.

Na razie efekty są takie, że po dziesięciu meczach masz na koncie więcej dwuminutowych kar niż bramek (14 do 13). Ciekawa statystyka, nie sądzisz?


Na swoją obronę mogę tylko zapytać, ile z nich było zasłużonych (śmiech)?

Żarty na bok, porozmawiajmy o "Świętej Wojnie". Zwiedziłeś tyle krajów, grałeś w tylu derbach, że możesz powiedzieć czy kielecko-płocka rywalizacja faktycznie jest wyjątkowa, czy my ją sobie mitologizujemy?

W każdym zagranicznym kraju, w którym grałem (Francja, Ukraina, Węgry, Białoruś – przyp. red.) były lokalne derby, ale śmiało mogę powiedzieć, że kielecko-płocka rywalizacja to naprawdę coś wyjątkowego w europejskiej piłce ręcznej. Nie ma mowy o mitologizacji. Zwłaszcza teraz, kiedy wraca klimat z dawnych lat. Od dwóch, trzech lat czuje się, że atmosfera i napięcie przed tymi meczami są bardzo wysokie, przypominają otoczkę może nawet z czasów gry na ulicy Krakowskiej w Kielcach i w Blaszak Arenie w Płocku. Jeśli dodamy do tego, że poziom sportowy poszedł znacznie w górę, mamy naprawdę wyjątkową rywalizację, która łączy w sobie zarówno gorącą atmosferę, jak i bardzo dobry handball.

Komu najbliżej do tego poziomu?

Na pewno węgierskim derbom między Telekomem Veszprem a Pickiem Szeged. Owszem, są to bardzo gorące mecze o równie wysoką stawkę, poziom sportowy jest tak samo wysoki, ale atmosfera i napięcie wokół spotkania nie dochodzi do takiej skali, jak w Polsce. Zaszłość historyczna jest podobna, oba kluby rywalizują ze sobą od dawien dawna, ale nie ma między nimi złej energii, jaką niestety możemy znaleźć na naszym podwórku.

Stąd też o wiele więcej transferów w obie strony? Tylko w poprzednich latach barwy zmieniali Roland Mikler, Mirko Alilović, Borut Mačkovšek, Kent Robin Tonnesen czy Jorge Maqueda. W Polsce to rzadkość, choć ty akurat przebyłeś tę drogę.

Transferów między Pickiem i Veszprem jest zdecydowanie więcej niż między drużynami z Kielc i z Płocka, więc nawet przez samą ich liczbę emocje związane z przenosinami kolejnego gracza się rozmywają. Pamiętam, że gdy ja przeszedłem do drużyny Łomża Vive Kielce z Orlen Wisły Płock w 2014 roku, wzbudziło to mocne niezadowolenie w Płocku i jak pierwszy raz przyjechałem do Orlen Areny w nowych barwach, usłyszałem swoje od płockich kibiców za transfer.

A podobno do Kielc mogłeś trafić znacznie wcześniej.


To prawda. Grając jeszcze jako junior w Siódemce Świecie, dostałem oferty kontraktów i z Płocka, i z Kielc. Kielczanie zaproponowali mi wtedy bardzo długą, dziesięcioletnią umowę. Takie kontrakty to wielka rzadkość w piłce ręcznej, dlatego uznałem, że podpisanie tak długiego zobowiązania byłoby dla mnie niekorzystne. Oprócz tego uważałem, że w Wiśle będę miał większe szanse na grę.

Wróćmy do derbów. Kolejna na liście jest Francja. Dunkerque HB też ma z kimś "kosę"?

Tak. Największym rywalem Dunkierki jest HBC Nantes. Tam jednak nie chodzi o rywalizację dwóch najlepszych drużyn w kraju, tylko ogólnie te dwa kluby za sobą nie przepadają. Nie można tego jednak porównać do pełnoprawnych derbów. Na mecze z Nantes zawsze była dodatkowa mobilizacja, ale nic więcej.

A jak derby wyglądają na wschodzie? Mieszkow Brześć rywalizuje z SKA Mińsk, a Motor Zaporoże przez długie lata najgroźniejszego rywala miał za miedzą w postaci ZTR Zaporoże.

Tym, co łączy wszystkie derby, o których rozmawiamy, jest stawka. Przy obecnym formacie Ligi Mistrzów tylko jedna drużyna z każdego kraju ma pewny awans do Ligi Mistrzów, więc za każdym razem ranga spotkania jest bardzo duża. Wspólnym mianownikiem dla derbów na wschodzie jest bardzo niski poziom sędziowania. Często arbitrzy w ogóle nie potrafią kontrolować wydarzeń na parkiecie i dochodzi przez to do bardzo brutalnych czy złośliwych fauli.

To znaczy?

Bywało bardzo agresywnie. Po niektórych faulach rywale dostawali dwie minuty, a ja zastanawiałem się, jakim cudem nie wylecieli za to z parkietu. Mam na myśli umyślne pchanie zawodnika w locie, co jest bardzo niebezpieczne, oraz mniej spektakularne faule, choćby uderzenia w brzuch, które są jednak bardzo nieprzyjemne, bo mają na celu, by przeciwnika "zatkało". Przez to poziom sportowy schodził na dalszy plan, bo najważniejsza była walka wręcz i to, ile ciosów wytrzymasz. Wynik też nie zależał już tylko od poziomu sportowego. W Polsce sędziowie także mają trudno, ale dają radę.

W takim razie ciekawy jestem czy "Świętą Wojnę" z ubiegłego tygodnia

 uznasz za najbardziej szalone derby, w jakich grałeś?


Mimo wszystko, tak. Nie pamiętam w swojej karierze podobnego szaleństwa i meczu, w którym sędziowie pokazaliby pięć czerwonych kartek, jedna z drużyn odwróciłaby losy spotkania przegrywając pięcioma bramkami, a na trybunach byłaby tak gorąca atmosfera. Co do brutalności, liczba wykluczeń mówi sama za siebie, ale wciąż daleko było temu do tego, co dzieje się na wschodzie.

Paweł Paczkowski przeciwko Orlen Wiśle Płock
Paweł Paczkowski przeciwko Orlen Wiśle Płock

W sobotę, w finale PGNiG Pucharu Polski, będzie dla was łatwiej, bo mecz odbędzie się na neutralnym gruncie?

Nie możemy tak myśleć. Wisła to wciąż bardzo dobra drużyna w wysokiej formie, oprócz tego rywale będą się nam chcieli zrewanżować. Oczywiście, pewnie to dla nas lepiej, że gramy na neutralnym parkiecie, ale z drugiej strony Wisła będzie pod mniejszą presją.

Przyjmując bokserską terminologię, ustaliście już najmocniejszy cios rywala, który dał z siebie wszystko, mając przy tym wsparcie swoich kibiców. Nafciarze mogą was jeszcze czymś zaskoczyć?



To się dopiero okaże, ale faktycznie, to my możemy być w nieco lepszej sytuacji. Obie drużyny znają się jednak na tyle dobrze, że nie ma między nami żadnych tajemnic i nie da się już zaskoczyć rywala albo czegoś ukryć. To trochę jak w niedawnym meczu tenisowym Rafaela Nadala z Novakiem Djokoviciem. Zagrali ze sobą już z pięćdziesiąt razy, znają się jak łyse konie, więc jedynym rozwiązaniem było wyjście i zagranie swojego najlepszego meczu. My zrobimy to samo.

Pytałem o zagraniczne derby, bo na obczyźnie spędziłeś łącznie niemal sześć sezonów, grając w czterech klubach, w czterech krajach. Podobało ci się takie życie?

Tak! Uwielbiam podróżować i zwiedzać świat, bo zawsze jest to okazja do poznania nowej kultury, nauczenia się nowego języka, poznania nowych ludzi i poszerzenia swoich horyzontów. Dzięki podróżom bez problemów mówię po angielsku, rosyjsku i hiszpańsku, rozumiem też co nieco w kilku innych językach. Jedyny problem miałem we Francji, w trakcie mojego pierwszego wyjazdu. Byłem jeszcze młodym zawodnikiem, przytrafiła mi się poważna kontuzja i nie do końca wiedziałem, jak sobie z tym poradzić.

Był już temat tenisa, więc możemy odnieść się do autobiografii Andre Agassiego ("Open"), który ukuł w niej termin "niedom". Twierdzi on, że sportowcy, którzy ciągle podróżują, zawsze mają poczucie tymczasowości, przez co nie potrafią do końca zadomowić się w nowym otoczeniu.

To prawda. Decydując się na życie sportowca, akceptujemy możliwość ciągłych rozjazdów, zmieniania miejsca zamieszkania co rok lub dwa. Jeśli idziemy już w porównania literackie, ja przytoczę “Biegunów” Olgi Tokarczuk, która opisuje w książce historie ludzi, którzy całe życie spędzają w podróży. Te postaci zawsze są gdzieś pomiędzy punktem startowym oraz celem podróży, podobnie jak sportowcy w trakcie swojej kariery.

Życie na walizkach na pewno jest ekscytujące i ma swoje plusy, ale nie zawsze jest komfortowe. Czasem śmiałem się, że są wakacje, przerwa w rozgrywkach, chciałoby się więc gdzieś pojechać, ale wtedy uświadamiałem sobie, że… ja ciągle jeżdżę i już mi się nie chce (śmiech)!

Domyślam się, że i utrzymywanie relacji też nie jest najłatwiejsze.

Tak, choć w tym przypadku więcej zależy od danego człowieka. Jedni potrafią utrzymywać przyjaźnie lub związki na odległość, uczestniczyć w życiu przez media społecznościowe, ale dla mnie kontakty bezpośrednie mają zupełnie inną wartość i często myślałem sobie, że chciałbym wreszcie zobaczyć przyjaciół czy rodzinę.

Nie ciągnie więc, żeby zapuścić korzenie?

Jasne, że czasem by się chciało zostać w jednym miejscu na dłużej, może nawet już na to czas? Ale potem myślę sobie, że życie jest za krótkie i trzeba z niego korzystać. Mam jeszcze wiele do zobaczenia. Mógłbym powiedzieć, że byłem w naprawdę wielu krajach, ale tak naprawdę nie zwiedziłem za dużo. Kiedy przylatujesz na mecz Ligi Mistrzów, twój plan podróży to tylko lotnisko-hotel-hala-hotel-lotnisko. Nie ma czasu na nic innego.

Zakończmy ostatnią statystyką: jesteś jedynym aktywnym zawodnikiem z drużyny Łomża Vive Kielce, który pamięta wygrany finał Ligi Mistrzów z 2016 roku. Wtedy też dołączyłeś do zespołu w drugiej połowie sezonu. Wówczas z powodu kontuzji, teraz z powodu transferu…

Mogę tylko powiedzieć, że chciałbym, aby te analogie poszły jeszcze dalej.

Czytaj także:
Sensacyjny transfer THW Kiel
Weteran zostaje w Berlinie

Komentarze (0)