Informacja o tym, że prokuratura posłała do Sądu Okręgowego w Krakowie akt oskarżenia przeciwko Leszkowi Kuzajowi gruchnęła we wtorkowy wieczór. Śledczy zarzucili byłemu kierowcy rajdowemu kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą, oszustwa podatkowe, przestępstwa przeciwko mieniu, fałszowanie dokumentów i utrudnianie postępowania. Byłemu mistrzowi Polski grozi do 10 lat więzienia.
Zdaniem prokuratury, Kuzaj miał kierować grupą przestępczą w latach 2014-2017. Miał też oszukać Skarb Państwa na kwotę 7 mln zł, sprzedając samochody, których wartość była obniżana o akcyzę i podatek VAT.
W czwartek odpowiadający z wolnej stopy były zawodnik wydał oświadczenie. Mocno w nim krytykuje działania śledczych.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: co za trening Anity Włodarczyk. Przypomniał jej czasy dzieciństwa
"Wskazuję, że przekazane mediom informacje są nierzetelne i część zarzucanych mi czynów wskazanych w komunikacie prasowym nie znajduje potwierdzenia w treści przedstawionych mi przez Prokuraturę Okręgową w Krakowie zarzutów. O wniesionym akcie oskarżenia dowiedziałem się z komunikatu prasowego" - napisał Kuzaj i podkreślił, że nie chce być przedstawiany za pomocą inicjałów i za czarnym paskiem na oczach.
Pierwszy był Rutkowski
Cała sprawa od kilku dni rozgrzewa środowisko rajdowe, choć nie jest nowa, bo Leszek Kuzaj został zatrzymany już w grudniu 2021 roku. Najpierw jednak zajął się nim najbardziej medialny polski "detektyw" - Krzysztof Rutkowski, który w 2017 roku przekazał swoje ustalenia funkcjonariuszom Centralnego Biura Śledczego Policji.
- Rutkowski zorganizował konferencję prasową w Krakowie, na którą nikt z nas, dziennikarzy motorsportowych, nie poszedł - mówi nam Mariusz Suss, dziennikarz rajdowy z Krakowa. - Zostawiliśmy ten temat bez echa, czekając na działania służb. Niech teraz sąd oceni sprawę. Na pewno martwi to, że Kuzaj ma problemy z prawem, bo dla wielu osób to przecież idol - dodaje Suss.
Rutkowski na konferencji mówił o Krzysztofie B., który wraz z rajdowcem miał uczestniczyć w procederze, a następnie wyrazić skruchę i ujawnić szczegóły. Kuzaj odpowiadał, że "nie zna B." i "nie ma pojęcia, kto to jest".
- Nie znam też zbyt dobrze agencji pana Rutkowskiego, ale z tego, co wiem, nie należy ona do najtańszych. Zastanawia mnie, kto finansuje tę akcję. Mam nadzieję, że uda się to wyjaśnić, a także ustalić powód. Ja jestem do dyspozycji służb - mówił nam wtedy Kuzaj i zapowiadał, że wytoczy Rutkowskiemu proces.
Fani ubierali się w jego stroje, pisali nazwisko na czole
- Wszyscy wiemy, że z rzetelnością pana Rutkowskiego bywa różnie, więc poczekajmy na wyrok sądowy. Dziwne jest, że od zgłoszenia sprawy służbom do zatrzymania minęły cztery lata - mówi nam jeden z dawnych sportowych rywali Kuzaja, który ze względu na delikatny charakter sprawy nie chce wypowiadać się pod nazwiskiem. Dodaje też, że w środowisku rajdowym można było usłyszeć, iż Kuzaj po prostu handluje autami - to miał być jeden z jego biznesów, który rozpoczął po zakończeniu kariery.
Kuzaj karierę zakończył w 2011 roku. Największe sukcesy święcił za kierownicą Subaru, w którym wygrał trzy z czterech tytułów mistrza kraju.
- Bardzo impulsywny i nie zawsze łatwy we współżyciu. Okres współpracy pamiętam jednak bardzo dobrze. 90 procent pozytywów i 10 procent negatywów. Czasem przeszkadzał mu nadmiar emocji. Czasem ścigał się sam ze sobą. Bardzo możliwe, że miałby więcej tytułów, gdyby potrafił jeździć bardziej taktycznie - opowiada nam Witold Rogalski, ówczesny szef Subaru Poland Rally Team.
- Był w tamtych czasach jednym z najszybszych motorycznie kierowców. Jeździł bardzo widowiskowo, stąd też zgromadził elektorat żelaznych kibiców. Fani ubierali się w jego stroje, pisali nazwisko na czole - stwierdza dziennikarz Mariusz Suss.
Początek XXI wieku to był jeden z lepszych okresów dla polskich rajdów. Na trasach gromadziły się tłumy kibiców, których nakręcała walka takich kierowców jak Leszek Kuzaj, Krzysztof Hołowczyc i Janusz Kulig. - Kuzaj był najmniej rozważny z tej trójki, jeśli chodzi o podejście do rajdów. Podchodził do nich zero-jedynkowo. To się często obracało przeciwko niemu, bo często wypadał z trasy - dodaje Suss.
Nie był łatwym partnerem
Dotarliśmy do mechaników, z którymi Kuzaj współpracował w trakcie kariery. Wszyscy określili go mianem wymagającego szefa. Podobne spostrzeżenia ma Mariusz Suss, który często widział rajdowca w akcji.
- Mechanicy nigdy tego nie powiedzą, bo to jest tajemnica zawodowa. Na pewno nie był łatwym partnerem, jak każdy nietuzinkowy człowiek, który ma jakąś wizję. Porównałbym go do Roberta Kubicy, który pod względem czucia auta jest niedoścignionym mistrzem i wie, co mechanik ma zrobić. Praca przy naprawianiu rajdówek na pewno była nerwowa. Trochę współczuję tym ludziom, którzy pracują w takim napięciu nerwowym - mówi nam Suss.
Wysokie wymagania Kuzaja miały też swoje plusy. - Gdy się rozstaliśmy, przejęliśmy zespół jego mechaników. Oni byli tak wyszkoleni, że nie mieliśmy żadnych problemów technicznych. Auta były rozbierane do ostatniej śrubki i wszystko było w nich idealnie - zdradza Witold Rogalski z dawnego Subaru Poland Rally Team.
Zaatakowany w pobliżu firmy
Kariera Kuzaja, pomimo licznych sukcesów, była dość kręta. W grudniu 2008 roku podczas rajdu w Pradze wpadł w tłum kibiców. Jedna osoba zginęła na miejscu, kolejna zmarła w szpitalu. Wśród poszkodowanych znajdowała się 8-letnia dziewczynka.
- Każdy wypadek jest dla załogi ogromną traumą. Z tego, co mi mówił, Leszek przez pół roku nawet nie oglądał rajdów. Kierowcy sportowi zawsze jadą za szybko, bo na tym polega ta dyscyplina. W Czechach było jednak sporo pretensji do organizatorów, że pozwolili kibicom stać w niewłaściwych miejscach - wspomina Suss.
Gdy w roku 2011 nie miał budżetu na starty, kochający go kibice zorganizowali zbiórkę w internecie, której Kuzaj nie popierał. Tłumaczył, że swoje już w życiu wygrał i "nie napina się tak bardzo jak kiedyś". Coraz częściej zaczęło być jednak o nim głośno z powodów innych niż sportowe.
Latem 2009 roku na parkingu w Nowej Hucie podpalono samochody należące do rajdowca. Trzy lata później Kuzaj został zaatakowany maczetą w pobliżu siedziby jednej z firm w Modlniczce (wieś położona ok. 10 km od Krakowa). Kierowca zauważył, jak grupa osób niszczy zaparkowane w pobliżu auta. Chciał zwrócić im uwagę.
- Zobaczyłem dwóch ludzi w kapturach. Byłem przekonany, że samochód, który stał przed salonem, został okradziony i ruszyłem za nimi w pościg. Po 300-400 metrach udało mi się ich dogonić - tak Kuzaj opisał incydent w RMF FM. Bandyta trafił go maczetą w ręce, nogi i okolice żeber. Na szczęście rany nie były głębokie.
Napastnicy ukradli z jednego z samochodów 9 tys. zł. Prokuratura nie wykluczyła, że ich atak mógł mieć związek z podpaleniem aut na parkingu Kuzaja z 2009 roku. Przestępców jednak nigdy nie schwytano, więc sprawa pozostaje zagadką.
Łukasz Kuczera, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj także:
- Przelicytowali Orlen. Za firmą ciągną się kontrowersje
- Kontrowersyjny sponsor w F1. Ruszyło śledztwo, możliwa wysoka kara