Damian Wojtaszek: Musiałem szybko dorosnąć. Teraz nie wszyscy sobie z tym radzą

Mateusz Lampart
Mateusz Lampart

Szatnia w Warszawie musiała tętnić życiem, skoro w jednym sezonie spotkali się tam Salas, Neroj, Kubiak, Bartman, Nowak i Żaliński. I młody Wojtaszek.

- Graliśmy wtedy bez presji. Nie mieliśmy nic do stracenia. Byliśmy młodymi zawodnikami. Podporami byli Marcin Nowak, Maikel Salas i Robert Prygiel, którzy starali się to wszystko poukładać. Trener Radek Panas wykonywał kawał dobrej pracy. Była atmosfera i team spirit. To był udany sezon. Każdy z nas po tych rozgrywkach podniósł swoje umiejętności. Chłopaki dostali dużo propozycji i pozmieniali kluby. Natomiast mnie nadal obowiązywał kontrakt z Politechniką Warszawską. Bartman i Kubiak poszli do Jastrzębia. Zrobiliśmy bardzo dobry wynik dla Politechniki, dzięki czemu zagraliśmy w następnym sezonie w Pucharze Challenge.

To prawda, że miał pan lęk przed poradzeniem sobie życiowo w Warszawie? - Miałem wtedy siedemnaście lat. Przeniosłem się z piętnastotysięcznej miejscowości do stolicy kraju. Wiadomo, to były inne czasy i wszystko inaczej funkcjonowało. Pamiętam jak dziś, że poprosiłem chłopaków, aby odebrali mnie z Dworca Centralnego i pomogli w dostaniu się do internatu. Wtedy poznawałem miasto. Mieszkałem w jednej części Warszawy, a trenowałem w innej. Komunikacja na początku była dla mnie ciężka, ale z czasem wszystko sobie zorganizowałem. Jeździliśmy z chłopakami na treningi, a w międzyczasie jeszcze była szkoła. Udało się wszystko pogodzić. Później wiedziałem już niemal wszystko. Nie miałem problemu z tym, żeby pojechać na drugi koniec Warszawy.

To był pierwszy krok w dorosłe życie?

- Tak. Opuściłem rodzinne strony i musiałem sobie sam radzić. U siebie w miejscowości miałem swój rytm życia i wszystko znałem. A w Warszawie musiałem się usamodzielnić i bardzo szybko dorosnąć. Wiem, że w dzisiejszych czasach nie wszyscy sobie z tym radzą. Młodzież jedzie na testy, przechodzi je pomyślnie, i po krótkim czasie niektórzy nie dają sobie rady i wracają do rodziny, bo ich to przerasta.

Czas w Jastrzębskim Węglu był tym, który ustabilizował pana w krajowej czołówce na swojej pozycji?

- Zdałem sobie wtedy sprawę, że mogę grać na jak najwyższym poziomie i o jak najwyższe cele. Były mecze przeciwko światowym graczom, jak te o brązowy medal Ligi Mistrzów, czy pojedynki bardzo ważne, jak finał Pucharu Polski. Dzięki tym spotkaniom mogłem zmierzyć się z najlepszymi, co przełożyło się na podniesienie moich umiejętności. A dzięki dobremu treningowi utrzymywałem poziom i doskonaliłem się jeszcze bardziej.

Na Górnym Śląsku mają do pana duży szacunek, co kibice Jastrzębskiego Węgla pokazali kilkukrotnie, kiedy był pan już w Resovii.

- To były bardzo fajne trzy lata spędzone w Jastrzębskim Węglu. Każdy z nas oddał tam kawał swojego serca. Sprawialiśmy kibicom bardzo dużo frajdy, przez co niektóre mecze na pewno zapamiętają na długo. Im też dużo zawdzięczamy. Ich doping niejednokrotnie nam pomógł, za co bardzo dziękuję i wracam wspomnieniami miło do tych meczów. Tak samo było zresztą w Warszawie i jest obecnie w Rzeszowie. Wiadomo, jakie jest życie sportowca. Chcąc się rozwijać, każdy z nas musi podążać określoną drogą. Nieraz nie wystarczy tylko sentyment do klubu.

Czy gdyby nie problemy w Jastrzębskiej Spółce Węglowej, zostałby pan w tym klubie?

- Szczerze? Byłem już dogadany z Jastrzębskim Węglem na kolejne sezony. Bardzo chciałem tam zostać. Czekałem tylko na podpisanie kontraktu. Trwało to zbyt długo, teraz wiem czym było to spowodowane. I cieszę się, że tak wyszło, bo przeszedłem do mistrza Polski, Asseco Resovii.

W Jastrzębskim mocno zakumplował się pan z Dimitrisem Filipovem.

- Tak, do tej pory mamy dobry kontakt. Lecz nie tylko z nim się przyjaźniłem.

"Dima" na Twitterze często pyta o wyniki Resovii, ze szczególnym zwróceniem uwagi na pana grę. Skąd aż taka przyjaźń między wami?

- Nie mam Twittera i nie wiem, jak to wygląda, ale na Instagramie lub Facebooku lubimy sobie pożartować. Grało nam się razem bardzo dobrze, mamy podobne poczucie humoru, nawet spędziliśmy dwa lata temu wspólnie Boże Narodzenie. Zaprosiliśmy go z żoną do nas, aby nie spędzał Świąt samotnie, bo nie mógł polecieć do swojej rodziny. Bardzo miło to wspominamy.

Kibice darzą go olbrzymią sympatią. Z czego wynika jego fenomen?

- "Dima" jest bardzo pozytywną i jak już pan wspomniał aktywną w social media osobą. Lecz nie zapominajmy, że jest również dobrym siatkarzem. Być może nie miał dużo szans pokazać się na parkiecie, ale pod względem atmosfery i dobrego samopoczucia w drużynie był jedną z osób, które dominowały.

Na co wydał pan pierwsze zarobione pieniądze?

- Może to banał, ale pierwsze zarobione pieniądze wydałem na życie. To były pieniądze z pierwszego otrzymanego sportowego stypendium. W wieku osiemnastu lat nie brałem już pieniędzy od mamy. Wystarczało mi stypendium oraz alimenty, które miałem. Usamodzielniłem się i od tego momentu każde pieniądze, które otrzymywałem, starałem się wydać pożytecznie.

Były momenty, że pojawiła się sodówka?

- Nigdy.

Pierwszy raz słyszą taką odpowiedź.

- Poważnie. Mi się to nigdy nie zdarzyło. Każde zarobione pieniądze staram się wydać z głową lub pod inwestycje.

Czy Damian Wojtaszek to najrówniej grający zawodnik Asseco Resovii w tym sezonie?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×