Iść z duchem czasu, czyli żegnajcie maratony w Pucharze Davisa
Jest wiele krajów, które nie mają u siebie turnieju ATP, jak choćby Czechy. Radek Stepanek i Tomáš Berdych wywalczyli Puchar Davisa w 2012 i 2013 roku. Do Polski wielki tenis po raz pierwszy zawitał za sprawą tych drużynowych rozgrywek. W 1956 i 1958 roku do Warszawy przyjechał Nicola Pietrangeli, mistrz Rolanda Garrosa 1959 i 1960. W 1975 roku do naszego kraju przybył Bjoern Borg, zdobywca 11 wielkoszlemowych tytułów w singlu. W 1979 roku w Warszawie zagrali Corrado Barazzutti, aktualnie kapitan Włoch, i Adriano Panatta, zwycięzca Rolanda Garrosa 1976. Obaj to triumfatorzy Pucharu Davisa z 1976 roku. W latach 90. w Polsce wystąpili Karol Kucera i Dominik Hrbaty, odpowiednio były szósty i 12. tenisista rankingu ATP. W ostatnich sezonach nasz kraj odwiedzili Lleyton Hewitt, mistrz US Open 2001 i Wimbledonu 2002, oraz Marin Cilić, zwycięzca US Open 2014. Dla wielu tenisistów Puchar Davisa to jedyna szansa na poznanie atmosfery wielkiej gry w formule do trzech wygranych setów.
Siłą Pucharu Davisa są specyficzne formy kibicowania, jakże różne w poszczególnych częściach świata, mające często znaczący wpływ na losy meczu. W 1998 roku Zimbabwe pokonało na wyjeździe Australię z Patrickiem Rafterem, Markiem Woodfordem i Toddem Woodbridgem. W 2001 roku w Eindhoven Holandia zwyciężyła Hiszpanię z Juanem Carlosem Ferrero, Carlosem Moyą i Alexem Corretją. Pięć lat temu Izrael w Tel Awiwie wyeliminował Rosję z Maratem Safinem i Michaiłem Jużnym. W tych rozgrywkach, jak w żadnych innych w męskim tenisie, nie warto patrzeć na ranking ATP. Puchar Davisa przetrwa, bo wiele mniejszych nacji ma dzięki niemu jedyną szansę gościć największe tenisowe narody. A gdyby o wszystkim mieli decydować Amerykanie, już dawno by zrewolucjonizowano Puchar Davisa, ale na szczęście te rozgrywki to mnóstwo grup interesów. Ze wszystkimi trzeba się liczyć i szukać kompromisów. W meczach tych rozgrywek gwizdy pomiędzy punktami są na porządku dziennym. Są kibice hałaśliwi, rozśpiewani, grający na różnych instrumentach, przyodziani w narodowe barwy, dumni, że mogą wspierać swoją reprezentację. Jedni są bardziej agresywni, lecz w granicach zdrowego rozsądku (nikt w nikogo niczym nie rzuca), a inni bardziej wstrzemięźliwi, ale wszystkich łączy wierność i oddanie swojej drużynie. Puchar Davisa to oderwanie od rutyny, która coraz mocniej wdziera się do cyklu ATP. Poza wielkoszlemowymi turniejami, a i w nich w pierwszych rundach niewiele jest pięknych meczów, w męskim tenisie mało się dzieje. Prawdziwe emocje i spektakle są w Pucharze Davisa, w którym nic nie jest pewne do samego końca. Z niecierpliwością czekam już na półfinał Wielka Brytania - Australia. Dwa rozkochane w tenisie narody. Będzie się działo we wrześniu! Tegoroczny marcowy weekend w Pucharze Davisa był jednym z najlepszych, jaki miałem przyjemność śledzić (fascynujące bitwy Wielkiej Brytanii z USA, Kazachstanu z Włochami i Brazylii z Argentyną). W lipcu również wydarzyło się wiele niepowtarzalnych rzeczy, więc proszę mi nie wmawiać, że Puchar Davisa przeżywa głęboki kryzys. Jest ogromny nacisk gwiazd, by doprowadzić do rewolucji. A ja mówię, nie posuwajcie się zbyt daleko! Ostatniemu bastionowi romantyzmu w sporcie należy się szacunek. Nie może on zostać obalony przez nieustanną gonitwę za nowoczesnością, która nierzadko nie tylko nie wyznacza lepszych standardów, ale doprowadza do przesytu i osłabienia produktu, nawet jeśli zysk finansowy jest pozornie większy. Tak jest moim zdaniem z piłkarskim Pucharem UEFA (przemianowanym na Ligę Europy), który kompletnie przestał mnie interesować wraz z likwidacją systemu z fazą pucharową od pierwszej rundy, obowiązującego do 2004 roku. Liga Mistrzów również jest przeładowana. Przede wszystkim za dużo jest w niej nie-mistrzów. Eliminacje do mistrzostw Europy stały się kompletnie bezwartościowe z chwilą, gdy prawie połowa biorących w nich udział reprezentacji zapewni sobie występ w EURO. Może to zabrzmi brutalnie, ale w moim przekonaniu piłka nożna to najlepszy przykład sportu, w którym z uśmiechem na ustach dokonano morderstwa na tradycji, bez zmieniania zasad gry.Zgadzam się, że nieludzki maraton Mayera z Souzą to sygnał do tego, by w końcu skrócić pojedynki, ale wprowadzenie tie breaka w V secie w zupełności wystarczy. Propozycja, by finały odbywały się na neutralnym gruncie, przez kilka lat w jednym miejscu, na wzór Mistrzostw WTA i Finałów ATP World Tour, jest do przyjęcia. To jest ciekawy pomysł, dzięki któremu jeszcze więcej ludzi na świecie mogłoby się zainteresować tymi rozgrywkami, tylko czy nie zniszczyłoby to poczucia wspólnoty między tenisistami a kibicami? Nie godzę się natomiast na likwidację deblowej soboty, bo i takie hasła padają. Puchar Davisa, oprócz Wimbledonu, to najlepsza szansa, by poczuć smak prawdziwej gry podwójnej, która w rozgrywkach ATP i WTA jest coraz bardziej marginalizowana. Trzeba pielęgnować wieloletnią, bogatą tradycję, choć oczywiście ten bastion romantyzmu należy wzmocnić namiastką nowoczesności. Jednak nie można dopuścić do rewolucji w imię fałszywie pojmowanej walki z zaściankowością, bo tym dla niektórych są drużynowe mistrzostwa świata w tenisie. Lecz w dzisiejszym, galopującym świecie, w którym jest się albo rewolucjonistą albo zacofaną ciemnotą, trudno o inne postrzeganie opierającego się temu wyścigowi szczurów Pucharu Davisa. Na szczęście istnieją jeszcze ludzie, i jest ich niemało, którzy są gotowi oddać swoje serce za tę romantyczną zaściankowość. I to jest największa wartość, bezcenna, nie tylko w tenisie, ale w całym współczesnym sporcie.