Żużel. Działanie rynku usprawiedliwia beniaminka. "A co innego prezes Leśniak miał zrobić?"

WP SportoweFakty / Arkadiusz Siwek / Na zdjęciu: Vaclav Milik
WP SportoweFakty / Arkadiusz Siwek / Na zdjęciu: Vaclav Milik

Postępowanie wielu zawodników i prezesów na rynku transferowym jest kontrowersyjne. Marta Półtorak, odwołując się do własnych doświadczeń, twierdzi, że gdyby działała jak niektórzy, to nie mogłaby spojrzeć w lustro.

Bogumił Burczyk, WP SportoweFakty: Czy w czasach, gdy pieniądze w żużlu były znacznie mniejsze, przekładało się to na łatwiejsze negocjacje z zawodnikami?

Marta Półtorak, była prezes Stali RzeszówNigdy nie było łatwo. Bardziej doświadczeni zawodnicy, a zwłaszcza ci na topie, zawsze potrafili znaleźć sobie optymalnego pracodawcę. Naturalnie decydującym czynnikiem były niezaprzeczalnie finanse. One determinowały, po jakich zawodników się sięgnie. Oczywiście teraz czasy są inne, a środki w dyspozycji klubów niewspółmiernie większe.

To dobrze, czy źle?

Czy to dobrze? Na pewno dla tych, którzy mają pieniądze i w przeważającej części zapewniony budżet na nowy sezon. Z pewnością gorzej jest tym, którym trudniej pozyskać środki. Dochodzi tutaj czynnik w postaci zaangażowania finansowego spółek skarbu państwa bądź też jego braku, a także to, na ile usilnie i skutecznie zarządy klubów starają się pozyskać sponsorów spoza sektora finansów publicznych. Ci, którzy potrafią zadbać o budżet, w zasadzie się odnajdują, zatem mechanizm jest podobny do tego, który funkcjonował wcześniej. Czasy są trudne, kluby odczuły pandemię i lockdown, ale wbrew pozorom wcale nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać. A że na rynku jest deficyt klasowych zawodników, to powszechnie wiadomo. Szkolenie jest drogie, przez co sytuacja wcale się nie poprawia. Jeżeli tego nie zmienimy, sport żużlowy szybko znajdzie się w głębokiej niszy.

Kluby robią, co mogą, lecz o pozyskanie sponsorów nie wszędzie jest łatwo.

Zgadza się. Niedawno rozmawiałam z panem o sytuacji Rzeszowa. Wówczas doszliśmy do wniosku, że niektóre ośrodki siłą rzeczy mają trochę pod górkę, a to ze względu na konkurencję w regionie. Wtedy trzeba sobie jakoś radzić. Dodatkowo poza lokalnymi rywalami do pozyskiwania środków dochodzą czynniki niezależne. Niekiedy rozpowiada się jakieś dziwne, mijające się z prawdą historie, sieje się ferment. A to zbyteczne. Inwestor, wchodząc w coś, chce mieć pewnik, że marketingowo zarobi i jego pieniądze nie pójdą na marne. Trudniej go do tego przekonać, walcząc ze stugębnymi plotkami. Ale taka jest rzeczywistość.

ZOBACZ Regulacje Ekstraligi ukrócą zamieszanie na rynku transferowym? W grę wchodzą kary dla zawodników!

Wchodząc w szczegóły rynku. Niedawno odniosła się pani do kazusu Jasona Doyle'a. Pamięta pani podobne historie przy Hetmańskiej 69?

Oczywiście, że miałam tego typu sytuacje. Zdarzały się historie zarówno pozytywne, jak i negatywne.

Na zdjęciu: Jason Doyle
Na zdjęciu: Jason Doyle

Przypomina sobie pani jakieś konkretne nazwiska?

Oczywiście. Mogę powiedzieć o dwóch zawodnikach, w przypadku których pojawiły się wątpliwości. Jedna historia dotyczy nieżyjącego już Lee Richardsona. Lee jeździł wtedy w naszym klubie, doszliśmy do porozumienia i mieliśmy przelać to na dniach na papier, wpisać do aneksu. Nie pamiętam dokładnie... Chyba po dniu, może dwóch, zadzwonił do mnie Lee i powiedział, że pojawiła się dużo lepsza oferta z konkurencyjnego klubu.

Jak pani postąpiła?

Powiedziałam: słuchaj Lee, wydawało mi się, że doszliśmy do porozumienia i wszystko już ustaliliśmy. Ale od razu dodałam: skoro jest nowa oferta, dużo lepsza od naszej, ja cię nie będę blokowała. Jeżeli uważasz, że to będzie dobre dla twojej kariery i bardzo tego chcesz, przyjmij tę ofertę.

Co było dalej?

Po dłuższej chwili zadzwonił i powiedział, że przemyślał raz jeszcze wszystko dokładnie i jednak zostaje w Stali.

Pamięta pani, który klub kusił wtedy Richardsona?

Nie, bo Lee nigdy mi nie powiedział o jaki klub chodziło, a sama nie dociekałam. Jakoś ta wiedza nie była mi potrzebna do szczęścia. Każdy działa po swojemu, zgodnie z własnym sumieniem.

A druga sytuacja?

Byłam nią bardzo zaskoczona i o niczym nie wiedziałam. Chodziło o Nickiego Pedersena. To był taki okres, że nie byłam pewna, co nas czeka. Mieliśmy problemy z oświetleniem, które trzeba było szybko rozwiązać, zatem musieliśmy dogadać się z magistratem. Naturalnie stadion jest własnością miasta, w związku z czym jako sponsor moja firma nie mogła pokryć wszystkich kosztów. Inna sprawa, że akurat nie mieliśmy wtedy na to wystarczających środków. Powiedziałam więc Nickiemu: słuchaj, nie mogę ci obiecać, czy pojedziemy w PGE Ekstralidze, czy nie. Jeżeli się nie uda w niej wystąpić, najpewniej będziemy musieli się pożegnać.

Co było dalej?

Po jakimś czasie dzwoni telefon, patrzę na wyświetlacz a to jeden z prezesów.

Jakiego klubu?

Nie powiem (śmiech). Ale powiedział do mnie... Słuchaj, nie wiem, co wyście zrobili temu Nickiemu. Proponowałem mu astronomiczne warunki, na co on odpowiedział, że nie złamie danego słowa. Nie wiem, co wy mu obiecaliście, ale on tego przyrzeczenia nie złamie i dopóki nie zwolnisz go z obietnicy, to będzie jeździł w Rzeszowie. Takie sytuacje się zdarzają, ale bardzo rzadko. To był bardzo pozytywny moment.

Jak są plusy, to i minusy.

Minusów było wiele. Z pewnością byliśmy na finiszu negocjacji z niejednym zawodnikiem, wydawało się, że jest porozumienie, ale z mediów dowiadywaliśmy się, że on jest jednak gdzie indziej. To nie są wyjątkowe sytuacje, to się po prostu dzieje. Nie przytoczę konkretów, bo zapamiętuje się raczej pozytywne chwile, ja minusy wyrzucam z głowy. To jest wpisane w ten sport. Tak się działo, dzieje i dopóki nie zmienią się przepisy, dziać się będzie.

Prezesi często nie mają skrupułów.

Tak. Naturalnie zgodnie z przepisami, negocjacje są dopuszczalne dopiero od października. Ale nikt tego nie przestrzega. Teoretycznie najłatwiej jest dogadywać się ze swoimi żużlowcami, bo z nimi rozmowy nie podlegają ograniczeniom, ale różnie bywa. Nie zawsze da się zweryfikować, co dany zawodnik planuje i z kim już negocjuje. Dlatego często dowiadujemy się o nagłej wolcie w ostatnim momencie. Wtedy zwyczajnie trzeba sobie jakoś radzić.

Wróćmy do Doyle’a. Zaapelowała pani, żeby nie grillować takich zawodników, bo przecież Wilki zbroić się jakoś muszą. Postępowanie Australijczyka wygląda jednak co najmniej nietaktownie.

Jeżeli okoliczności są takie, jak zostało to przedstawione, naturalnie można mieć pretensje do zachowania Doyle’a. Natomiast my często chcemy, żeby życie było idealne, a takie nie jest. Powinno być inaczej, ale teoria to jedno, a praktyka to drugie. W świecie ideałów coś takiego absolutnie nie powinno się wydarzyć. Trzeba umieć rozstawać się z klasą, czy to w zawodowym sporcie, czy w życiu prywatnym. Ale takie rzeczy się niestety dzieją i nic z tym nie zrobimy. Oczywiście tego nie pochwalam, natomiast jeżeli chce się zatrzymać zawodnika, wydaje mi się, że trzeba szybciej przygotować dla niego stosowne dokumenty.

A i to czasami nie pomaga.

Zgadza się, inaczej nie byłoby rozwodów. Podpisujemy dokument, że wiążemy się z kimś na całe życie, a ono czasami trwa raptem pół roku (śmiech). Ja nie pochwalam tego typu zachowań, jestem daleka od tego. Powiem więcej. Dlatego, że cały czas zachowywałam się w sporcie etycznie, być może nie osiągnęliśmy w Rzeszowie tego, co mogliśmy, gdybym nie grała fair.

Nigdy nie nagięła pani swoich zasad?

Nie. Nigdy nie podkupywałam zawodników, ani nie postąpiłam wbrew regulaminowi. No i niejednokrotnie na tym traciłam. Ale to mój wybór. Ja tak po prostu postępuje. Lubię wstać rano, spojrzeć w lustro i nie brzydzić się. To, że ktoś postępuje etycznie, nie znaczy, że nie ma ludzi postępujących nieetycznie. Ja w sporcie szanuję sobie etyczne zachowania, dlatego jeżeli rzeczywiście ktoś kogoś poinformował sms-em o odejściu i to miało miejsce, stanowczo tego nie pochwalam. Tak się po prostu nie załatwia pewnych spraw.

Na zdjęciu: Marta Półtorak
Na zdjęciu: Marta Półtorak

Trudno się jednak dziwić prezesowi Leśniakowi, że walczy o prolongatę ligowego bytu beniaminka. Gdyby nie zrobił w tej kwestii niczego, wstając rano, także nie czułby się najlepiej.

A czy pozostali prezesi byliby przeszczęśliwi, gdyby Wilki nie zmieniły składu i w efekcie przegrywały każdy mecz do dwudziestu punktów? Czy byliby zadowoleni, gdyby już przed sezonem namaszczono krośnian na spadkowicza? Te wszystkie okoliczności, działanie rynku transferowego, poniekąd usprawiedliwiają działaczy beniaminka, ale to mimo wszystko nie powinno tak wyglądać. Okoliczności nie powinny go zmuszać, żeby wyrywał komuś zawodników. A jakby wcale nie udało się nikim wzmocnić? W takiej sytuacji może już lepiej byłoby nie rzucać rękawicy i powiedzieć wprost: awansowaliśmy, ale nie mamy szansy na utrzymanie. Przepraszamy, rezygnujemy z jazdy, nie chcąc srodze zawodzić naszych kibiców.

Dlatego prezes Grzegorz Leśniak trzymał rękę na pulsie.

Tak, ale trzeba sobie powiedzieć, że nie zrobił nic złego. To nie on napisał sms-a do prezesa Fogo Unii Leszno, kończącego współpracę. Na pewno zaoferował Jasonowi lepsze warunki i dlatego zmienił on klub. Przecież nie mogły być gorsze, bo wtedy Australijczyk zostałby w Lesznie. A co innego prezes Leśniak miał zrobić? Czy przywiązał Doyle’a do samochodu? Nie wydaje mi się. A to, jak zachował się sam zawodnik, a co za tym idzie, jak poczuł się w tej sytuacji zarząd leszczyńskiego klubu, też ma swoje reperkusje. Wilki robiły, co musiały. Nikt nie chce być chłopcami do bicia. 

Więc co trzeba zrobić?

Chciałabym, żeby zawodnicy zachowywali się bardziej taktownie i szczerzej rozmawiali. Nie wiem, być może Doyle uprzedzał zarząd, że może zmienić klub, bo dostał gdzieś lepsze warunki. Ja też miałam kiedyś sytuację, że zawodnik zadzwonił, powiedział, że ma lepszą od naszej ofertę, jednak chce zostać w klubie i jeśli damy mu podobne wynagrodzenie, to zostanie. A ja powiedziałam, że w budżecie nie przewidujemy takich wydatków, nie jestem w stanie mu tego zapewnić i musimy się rozstać.

Jak to się zakończyło?

Rozmawialiśmy rok później. Mówił, że zrobił największy błąd życia, bo on za dwa lata nie dostanie tyle, ile dostałby u mnie. Coś wprawdzie było podobno na papierze, ale on tych pieniędzy nigdy nie zobaczył. Też nie chcę mówić, jaki to był klub, bo byłoby wiadomo, co to za zawodnik i wyszłoby na to, że pierzemy brudy, ale taka sytuacja miała miejsce, zatem przestrzegam żużlowców przed podobnymi historiami. Akurat klub krośnieński jest rzetelny, stabilny i nie sądzę, żeby taki scenariusz się ziścił. Niemniej czasami zawodnik zobaczy sześć zer i zapomina o rozsądku. A trzeba przemyśleć, czy to szansa życia, czy może największa pomyłka.

Rozmawiał Bogumił Burczyk, WP SportoweFakty

Zobacz także:
Przemysław Pawlicki zawojuje zaplecze PGE Ekstraligi? "Wszystko zależy od jednej rzeczy"
Smektała złapie drugi oddech w Lesznie? "Tutaj obie strony są w stanie sobie pomóc"

Źródło artykułu: