Po blisko 30 latach pracy w roli kierownika Kliniki Neurochirurgii 10. Wojskowego Szpitala w Bydgoszczy jeden z najbardziej znanych polskich neurochirurgów, szczególnie zasłużony dla sportu, przechodzi na emeryturę. W trakcie swojej działalności dokonał przełomowych odkryć.
Prof. Marek Harat znany jest z tego, że nie bał się podejmować wyzwań określanych jako beznadziejne. Jako pierwszy na świecie wykorzystał psychochirurgię do leczenia osób z zachowaniami agresywnymi i autodestrukcyjnymi. W Polsce jako pierwszy dokonał ablacji mózgu (celowego zniszczenia komórek), a także wszczepienia stymulatora u pacjentów z zespołem obsesyjno-kompulsywnym. Z tego powodu często nazywany był "lekarzem od cudów".
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Pana najsłynniejszym pacjentem jest Tomasz Gollob. Choć od jego wypadku i uszkodzenia rdzenia kręgowego minie niedługo siedem lat, to o znaczącym postępie w leczeniu wciąż możemy jedynie pomarzyć. Dlaczego?
Prof. Marek Harat (jeden z najlepszych polskich neurochirurgów): Więcej wiemy, a przez to widzimy więcej przeszkód. Dotychczasowe programy badawcze nie przyniosły przełomu. Duże nadzieje wiązałem z badaniami nad komórkami macierzystymi, ale one zakończyły się dużym rozczarowaniem. Jeszcze niedawno spodziewałem się przełomu w neurochirurgicznych metodach leczenia skomplikowanych uzależnień od alkoholu i narkotyków. Teraz jestem mniejszym optymistą, także co do znalezienia rozwiązania dla ludzi z uszkodzeniami rdzenia kręgowego.
Czyli ma pan poczucie niedosytu?
W 2002 roku jako pierwszy w Polsce wykonałem operację psychochirurgiczną polegającą na ablacji, a w 2014 roku jako pierwszy wszczepiałem pacjentom z zespołem obsesyjno-kompulsywnym stymulatory do mózgu. Wtedy oczekiwałem, że podobnymi metodami już niedługo będę pomagał na dużą skalę pacjentom z zespołem obsesyjno-kompulsywnym, depresją, ludziom w uzależnieniach. W latach 2010-2015 wydawało się, że jesteśmy blisko, ale postęp jest niewielki. Przegrywamy także ze złośliwymi nowotworami mózgu, czyli glejakami. Dzięki nowym odkryciom udało nam się przedłużyć życie pacjentów średnio zaledwie o kilka miesięcy.
ZOBACZ WIDEO: Zmarnowany potencjał U-24 Ekstraligi? Prezes odpowiada
Jakie są przyczyny takiego stanu rzeczy?
Okazało się, że badacze z Niemiec napotkali tak prozaiczne problemy jak choćby brak odpowiedniej liczby chętnych gotowych poddać się temu programowi. A w innych programach badawczych nie uzyskano jednoznacznego potwierdzenia, że operacje neurochirurgiczne mogą być rozwiązaniem na lekooporną depresję. Być może wymyślam teraz jakąś ideologię, ale widząc bezsilność nauki pod względem badania mózgu, mam wrażenie, że jakaś przyczyna w tym wszystkim jest.
Wróćmy do Tomasza Golloba. Czy to prawda, że tuż przed wypadkiem doradzał mu pan zakończenie kariery?
Faktycznie tak było, ale od razu zaznaczam, że niczego nie przeczuwałem. Po prostu wiedziałem, że jego kręgosłup jest w tak złym stanie, że każde kolejne uszkodzenie może mocno utrudnić mu życie po zakończeniu kariery. Informowałem go o tym, ale to do niego należała ostateczna decyzja. Miał na tyle sprecyzowane i przemyślane plany odnośnie startu w motocrossie i Rajdzie Dakar, że nie chciał słyszeć o końcu kariery.
Zły stan kręgosłupa miał wpływ na to, że - z pozoru błahy - wypadek motocrossowy zakończył się uszkodzeniem rdzenia i kalectwem?
Nie. Te dwie rzeczy nie są ze sobą w żaden sposób związane. Tomek miał po prostu gigantycznego pecha.
Jest pan wybitnym neurochirurgiem, a jednocześnie zapalonym kibicem żużla. Nie ma pan wrażenia, że to trochę tak, jakby dietetyk był fanem sumo? Nie ma przecież drugiego sportu, w którym zawodnicy częściej trafialiby do neurochirurgów.
Żużel to bardzo widowiskowy sport, więc nie ma się co dziwić, że w wielu miastach jest to dyscyplina numer jeden. Oglądając zawody nie patrzę na nie jako neurochirurg, tylko kibic. Trzeba umieć oddzielić życie prywatne od zawodowego, bo inaczej nie ma szans na normalne funkcjonowanie.
Zdarzyło się panu, że będąc na zawodach jako kibic musiał pan opuszczać stadion w trakcie meczu, bo już wiedział pan, że jednemu z zawodników potrzebna będzie natychmiastowa pomoc?
Takiej sytuacji nie miałem, chociaż zdarzało się, że dzień lub dwa później konsultowałem uraz żużlowca, który upadł podczas meczu, który oglądałem na żywo. Przez lata leczyłem zresztą nie tylko żużlowców, ale także piłkarzy, siatkarzy czy koszykarzy.
Sportowcy to dobrzy pacjenci?
Do dziś pamiętam przypadek jednego z żużlowców, którzy leżał na moim oddziale z urazem kręgosłupa. Jeszcze w piątek był na oddziale, tuż po operacji kręgosłupa, a w niedzielę ku mojemu zdziwienia wystąpił w meczu ligowym. Początkowo myślałem, że to jakiś błąd spikera. Okazało się jednak, że w sobotę bez mojej wiedzy wypisał się ze szpitala, a dzień później wystąpił w meczu.
W takich chwilach bardziej odzywa się w panu dusza kibica i podziwiał pan sportowca za determinację, czy jednak bardziej przemawiała przez pana natura lekarza?
Może lepiej nie będę przytaczać, co dokładnie wtedy myślałem, a powiem tylko, że ze strony tego zawodnika to była bardzo nierozsądna decyzja. Uraz był poważny, a ważniejszy od zdrowia okazał się dla niego kolejny mecz. Na szczęście nic mu się nie stało. Karierę zakończył w dobrym zdrowiu. Przestrzegam jednak przed takimi zachowaniami, bo to było igranie z losem.
Wiele skomplikowanych operacji przeprowadzał pan jako pierwszy w Polsce, a nawet na świecie. To efekt zamiłowania do ryzyka czy forma ambicji?
Teraz mogę się przyznać, że przeprowadzając te najgłośniejsze operacje, nie mieliśmy pewności, że to się uda. Nie miałem jednak żadnej poważnej porażki, a żaden z moich pacjentów nie ucierpiał w wyniku tych prób. Niekiedy jednak nie uzyskiwaliśmy pożądanych efektów, a już samo to było dla nas zawodem. Napędzały nas jednak sukcesy.
Co do dziś jest dla pana największym powodem do dumy?
Najbardziej cieszy mój "oryginalny" wkład do światowej neurochirurgii. Jako pierwszy na świecie operowałem pacjentów z zachowaniami agresywnymi i autodestrukcyjnymi. To były bardzo poważne przypadki, bo pacjenci potrafili uderzać się w oko aż do oślepienia, dotyczyło to ludzi ze spektrum padaczki, autyzmu, mózgowego porażenia dziecięcego.
Jak pan to zrobił?
Wprowadziłem stymulatory do dwóch obszarów mózgu, czyli jądra półleżącego oraz do przyśrodkowego podwzgórza. To przyniosło przełom, a leczenie zakończyło się sukcesem. Dla mnie to była fantastyczna przygoda i do dziś mam pacjentów, których leczę właśnie tą metodą.
Czy do leczenia zachowań agresywnych naprawdę potrzeba aż neurochirurga? Jeszcze przed tymi operacjami często spotykał się pan z opiniami, że medycyna poszła o krok za daleko. Co pan na to?
Moimi pacjentami były osoby, które przynajmniej kilka lat spędziły niemal wyłącznie w warunkach przymusu bezpośredniego, czyli byli przywiązani pasami do swojego łóżka. Tylko w ten sposób można było zapewnić bezpieczeństwo im i ich najbliższym. Jedna z moich pierwszych pacjentek została wprowadzona do mojego gabinetu, mając na twarzy założoną maskę jak Hannibal Lecter. To były sceny jak z horroru. Ona była związana i prowadzona przez rodziców. Gdy rodzice zdjęli jej maskę, zaczęła się tak mocno gryźć po rękach, że pojawiła się na nich krew. Wyglądało to strasznie. W trójkę musieliśmy się na nią rzucić, by ponownie założyć maskę. Widziałem dramat tej rodziny, więc jeszcze mocniej chciałem znaleźć rozwiązanie tego problemu. Ta myśl mnie prześladowała.
Udało się?
Po zainstalowaniu stymulatora efekt był oszałamiający. Kilka godzin po operacji ta dziewczyna siedziała w sali przy stoliku i popijając kawę, przeglądała czasopismo kobiece. Gdy wychodziła do domu ogłosiliśmy całemu światu, że mamy sprawdzony sposób na leczenie takich przypadków.
Zmiana była trwała?
Niestety czas nieco zweryfikował nasze oceny, bo po kilku tygodniach pacjentka zaczęła wracać do zachowań agresywnych. Zmienialiśmy ustawienia stymulatorów, ale gdy natężenie prądu było zbyt wysokie, po prostu traciła równowagę, niskie natężenie nie dawało z kolei żadnych efektów. Po ośmiu miesiącach od operacji wróciła do stanu sprzed zabiegu. Aby znaleźć rozwiązanie trzeba było już nie tylko czytać literaturę naukową, ale przede wszystkim zacząć ją uważnie obserwować. Okazało się, że ona powtarzała cykliczne pewne ruchy, a przerwanie jej tego "rytuału" kończyło się agresją. Przypominało mi to objawy zespołu obsesyjno-kompulsywnego. Zmieniliśmy metodę i zaczęliśmy obserwować ciągłą poprawę.
Jak pacjentka czuje się teraz?
Od operacji minęło już kilka lat, ostatni raz spotkałem ją przed świętami i dziś ona żyje zupełnie normalnie. Wróciła do codziennych aktywności, jeździ na rowerze, chodzi do sklepu, czasem dostaję nawet zdjęcia, jak razem z rodziną żeglują.
Każdy przypadek wcześniej czy później kończy się sukcesem?
Niestety czasem skuteczna pomoc okazuje się niemożliwa. Niekiedy pacjenci przychodzą do mnie z licznymi ranami, które trudno się goją, mają tendencję do zakażeń. Jeśli zakażenie obejmie stymulator lub elektrody, to musimy je usuwać. Czasem bywa, że po operacji pacjent co prawda nie ma już tendencji do zachowań agresywnych, ale nie zdołał wrócić do życia w społeczeństwie i większość czasu spędza w zamkniętym, zaciemnionym pokoju i słucha muzyki.
Czy zdarzyło się panu zostać zaatakowanym przez swojego pacjenta?
Na szczęście udało mi się uniknąć pobicia, ale regularnie bywałem opluwany. Do dziś doskonale pamiętam pacjenta, który potrafił pluć z niebywałą precyzją na duże odległości. Zresztą to był wyjątkowy przypadek, bo potrafił wybijać kamieniami szyby w oknach sąsiadów i to nawet wtedy, gdy miał z tyłu zawiązane dłonie. Agresywny był również w stosunku do mnie. Przychodził zawsze z ojcem i wujem, którzy go przytrzymywali, a siostra próbowała zasłaniać usta, żeby nie pluł. Po jednej z jego wizyt miałem uszkodzone biurko i drzwi. W innych przypadkach też zdarzało się, że musiałem brać prysznic, by wrócić do swoich obowiązków.
Domyślam się, że personel szpitala nie zawsze był zachwycony z powodu pana pomysłów. Często pojawiały się głosy, po co kolejny "trudny” pacjent zamiast standardowych operacji?
Wydaje się, że wszyscy traktowaliśmy to jak przygodę i coś, co może sprawić, że będziemy lepsi, czy bardziej doświadczeni. Chęć robienia czegoś niezwykłego przeważała nad chęcią pozostawania w strefie komfortu. Tak przynajmniej oceniam personel w naszym szpitalu. Na oddziale do dziś dysponujemy opcją zastosowania przymusu bezpośredniego, czyli łóżkiem z pasami bezpieczeństwa.
To prawda, że znalazł pan także rozwiązanie dla osób patologicznie otyłych?
Neurochirurgiczne leczenie otyłości byłoby przesadą, ale mam kilka przypadków pacjentek z uszkodzonym ośrodkiem głodu i sytości. Chodzi o osoby, które - na skutek zmian w mózgu - nie były w stanie odczuć sytości. Sto procent ich czasu pochłaniała - dosłownie - walka o pożywienie. Żadna ilość jedzenia im nie wystarczała, a żadne inne operacje i metody nie przynosiły rozwiązania. Rodziny musiały pilnować lodówki, chować pieniądze, a ich życie zamieniało się w koszmar. Te osoby odczuwały głód porównywalny z wygłodzonymi więźniami obozów koncentracyjnych. Cały czas przybywało im kilogramów, pojawiały się inne choroby, jak depresja, cukrzyca, obciążenia stawów. Na szczęście im także udało się pomóc.
Mówimy o naprawdę wyjątkowych przypadkach. Jak duża jest skala tego zjawiska?
Pacjentów z zachowaniami autodestrukcyjnymi miałem w trakcie całej kariery kilkunastu. Szacuję, że było ich pomiędzy 15 a 20. Pacjentek z zaburzeniami sytości było 7-8. Większość czasu poświęcamy jednak na leczeniu nowotworów mózgu, chorób zwyrodnieniowych kręgosłupa, następstw urazów układu nerwowego, choroby Parkinsona, dystonii, czy zespołu Touretta.
Czy chirurg zajmujący się takimi przypadkami jak pan, może mieć normalne życie? Czy da się wrócić do codziennego życia mierząc się regularnie z beznadziejnymi przypadkami?
Neurochirurgia to coś więcej niż praca i nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Nie będzie jednak dobrym neurochirurgiem ten, kto nie ma normalnego życia. W domu trzeba się zregenerować psychicznie i fizycznie. Trzeba ustalić sobie granice.
Tylko jak można spokojnie czytać książkę, gdy kilkadziesiąt minut wcześniej operowało się człowieka na otwartym mózgu?
To akurat kiepski przykład, bo czas na czytanie dla przyjemności trudno sobie w tym zawodzie wygospodarować. Często bywa tak, że trzeba pracować od godziny siódmej do 22, także w weekendy. Jako kierownik kliniki zawsze miałem włączony telefon i jeśli w środku nocy słyszałem dzwonek, to już wiedziałem, że za kilkanaście minut będę stał przy stole operacyjnym. Tak funkcjonowałem kilkanaście lat. Miałem przekonanie, że jako szef muszę być zawsze pod telefonem. Każdy z moich uczniów wiedział, że gdy dzieje się coś groźnego, to jestem do dyspozycji.
Mówił pan także o konieczności utrzymania wysokiej formy fizycznej. To naprawdę konieczne?
Czterogodzinne operacje to norma, a najdłuższe operacje potrafią trwać nawet kilkanaście godzin. W tym czasie zmieniają się anestezjolodzy, pielęgniarki, ale główny operator pozostaje ten sam. Prośby o zmianę praktycznie się nie zdarzają, bo to przecież główny chirurg odpowiada za wynik operacji.
Brzmi nieprawdopodobnie. Naprawdę da się utrzymać koncentrację przez tak długi czas?
Proszę mi wierzyć, że koncentracja i adrenalina są na tak wysokim poziomie, że w ogóle nie myśli się choćby o potrzebach fizjologicznych. Aby być gotowym na taki wysiłek trzeba być silnym fizycznie. Przez całe życie starałem się codziennie biegać, a w samochodzie zawsze wożę strój na basen.
Ile brakuje jeszcze polskiej neurochirurgii, by dogonić najbardziej rozwinięte kraje?
Tak naprawdę dzisiaj pod względem wiedzy i wyposażenia oddziałów neurochirurgii, nie odbiegamy niczym od Wielkiej Brytanii, Niemiec, czy nawet USA. Wszystkie najnowocześniejsze sprzęty dostajemy praktycznie w tym samym czasie. W trakcie mojej kariery dokonała się gigantyczna przemiana, ale dziś mam satysfakcję z tego, co udało się stworzyć.
Który moment był przełomowy?
Pamiętam swój pierwszy wyjazd na kongres naukowy do Hiszpanii. To było w 1991 roku. Mam z niego nawet pamiątkowe zdjęcie, z innymi polskimi lekarzami. Dziś wszyscy z nas są już profesorami i każdy przyczynił się do tego, jak dziś wygląda polska neurochirurgia. Pamiętam doskonale okres rywalizacji z moim przyjacielem, prof. Mirosławem Ząbkiem. Gdy wyjeżdżaliśmy na kongresy rozmawialiśmy tylko i wyłączenie o tym, co trzeba zmienić w medycynie. Mam wątpliwości, czy dzisiaj asystenci potrafią w wolnym czasie z taką pasją rozmawiać o przyszłości medycyny. My byliśmy kompletnie zwariowani na tym punkcie.
Domyślam się, że początki były jednak bardzo trudne.
Nigdy wcześniej nie byłem w Europie Zachodniej choćby prywatnie. Na tamten wyjazd miałem odłożone 20 dolarów. Dzisiaj się z tego śmieję, ale wtedy naprawdę byłem zagubiony i sporo energii musiałem poświęcać temu, by znaleźć sposób sfinansowanie tych wyjazdów. Dzisiaj ktoś mógłby powiedzieć, że to było upokarzające, ale wtedy tak tego nie postrzegaliśmy. Nasze pensje były zupełnie nieprzystające do zachodnich standardów. Jeden wyjazd kosztował tyle, ile zarabiałem wtedy w pół roku, a może nawet i w rok. Musiałem godzić wtedy swoje ambicje zawodowe z tym, czy wytrzyma to budżet mojej rodziny. Nawet butelka coli, to był wtedy duży wydatek.
Jak zatem będzie wyglądała pana emerytura?
Nie zamierzam odcinać się od swoich dotychczasowych obowiązków. Przestałem być kierownikiem kliniki neurochirurgii w 10. Wojskowym Szpitalu Klinicznym w Bydgoszczy. Teraz to nie ja będę nadawał jej kierunek, czy dbał o rozwój naukowy i poziom świadczonych usług. Zamierzam jednak operować pacjentów, konsultować ich, a także wykładać na wydziale lekarskim na Politechnice Bydgoskiej. Chciałbym wciąż uczestniczyć w projektach badawczych, bo kilka marzeń jeszcze chciałbym zrealizować. Wychodzi więc na to, że na emeryturze wciąż będę całkiem zapracowany.
Rozmawiał Mateusz Puka, WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Ranking najbardziej wpływowych ludzi w polskim żużlu
Prezes Sikora o organizacji IMP w Krośnie