Po bandzie: Gabinet pr… óżności [FELIETON]

WP SportoweFakty / Katarzyna Łapczyńska / Na zdjęciu: Andrzej Rusko, prezes Betard Sparty Wrocław
WP SportoweFakty / Katarzyna Łapczyńska / Na zdjęciu: Andrzej Rusko, prezes Betard Sparty Wrocław

- Najbardziej mnie bawią te naiwne medialne doniesienia, trwające już od dobrych kilku lat, że we Wrocławiu szukają następców do przejęcia klubu - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książek "Pół wieku na czarno" i "Rozliczenie", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

Powodowany ciekawością zerknąłem na rozmowę kolegi Marcina Musiała z Andrzejem Rusko w ramach inspirującego cyklu "Gabinet prezesa". Jako wrocławianin, który dorastał wraz z WTS-em lubię po prostu konfrontować historie opowiadane przez innych z własnymi doświadczeniami. Pozwala to czasem zmienić o kimś zdanie. Lub pozostać przy dotychczasowym.

Twórca WTS-u, absolutnie dla wrocławskiego żużla zasłużony, przedstawia się jako postać znająca swoją wartość i mająca poczucie siły. Trudno zresztą, zważywszy na dorobek, o zachowanie fałszywej skromności. Tym bardziej, gdy część pytań sugeruje twoją niewątpliwą wielkość. Nie ze wszystkim łatwo się jednak zgodzić.

ZOBACZ WIDEO: Zna tylko jeden tor w PGE Ekstralidze. Jak ma zamiar sobie z tym poradzić?

Prezes wspomniał, że gdy Marek Cieślak przychodził przed sezonem 2001 do Wrocławia, to miał ksywę "Polewaczkowy" i znał się tylko na szykowaniu toru. A gdy zaczął poznawać od środka szkoleniowe trendy funkcjonujące w żużlowej Barcelonie, to robił wielkie oczy. No jasne, że miał taką ksywę. Natomiast to odważna opinia o człowieku, który w momencie podjęcia pracy w WTS-ie miał już na koncie, jako trener, komplet medali Drużynowych Mistrzostw Polski - złoty z Włókniarzem Częstochowa, srebrny z Polonią Piła i brązowy z Van Purem Rzeszów. O zawodniczym doświadczeniu Cieślaka - medale DMŚ, tytuł DMP, srebro IMP, Złoty Kask, mistrzostwo Anglii czy trzy finały IMŚ - nie wspomnę. Cóż, pewnie, że 50 lat to świetny wiek dla trenera, by móc chłonąć wiedzę i się rozwijać. Natomiast akurat trener Cieślak podkreśla w prywatnych rozmowach, że między 50. a 60. rokiem życiem to bardziej on uczył niż odwrotnie.

Dość buńczucznie wyszło też, moim skromnym zdaniem oczywiście, z tym mistrzostwem świata juniorów z 1996 roku. Nie ma dyskusji, że za całą akcją stał Andrzej Rusko, który otoczył Piotra Protasiewicza opieką kompletną z Tommym Knudsenem i Antonem Nieschlerem na czele. Jestem pewien, że Piotrek nie widzi tego inaczej. Uważam jednak za pewien nietakt pomijanie w tym wszystkim samego zawodnika. Na szczęście jednak prezes musiał chyba usłyszeć sam siebie i się zreflektował, dodając na koniec, że należy wspomnieć o wkładzie samego zawodnika, który przecież "musiał pięć razy puścić sprzęgło".

No bo nie z każdego juniora da się jednak zrobić mistrza świata, prawda? Co zresztą sam prezes mocno podkreślił. W końcu tacy chłopcy jak Panicz czy Liszka zakończyli swoje kariery wraz z wyjściem z wieku juniora. A jednak to ich nazwisk użył prezes, obok Janowskiego i Bogińczuka, broniąc się przed sugestią, że Wrocław nie szkoli i przypominając ponad trzydziestoletni dorobek organizacji w tym zakresie. Natomiast pełna zgoda co do tego, że materiał ludzki bywa różny, a przykładowy Panicz zwyczajnie zaczął się jazdy na żużlu obawiać i miał, niestety, ograniczoną ruchomość w prawym nadgarstku.

Ale już zasłanianie się niedogodnością związaną z faktem, że minitor, z którego klub korzysta - zbudowany przez Mariusza Krzywosza w Przecławicach - znajduje się daleko, bo 40 km od Wrocławia, jest marnym wytłumaczeniem organicznej niechęci do szkolenia. A w Lesznie to minitor mają wpisany na środku murawy Smoczyka? Czy uczą się jeździć po wioskach i na minitorach oddalonych np. 40 km do stadionu?

Przy okazji, trudno też kupić teorię, że gdzie indziej dzieciaki jeżdżą od maleńkości na rowerach i motorkach, bo pochodzą ze środowiska wiejskiego, a na Dolnym Ślasku akurat nie. Otóż Wrocław też ma swój obwarzanek złożony z wiosek. Dokładnie takich samych, jakie otaczają inne żużlowe ośrodki. Tylko że to dość marny biznes, to całe szkolenie, w porównaniu do innych biznesów. Nie dość, że mocno rozciągnięty w czasie, to jeszcze zysk niepewny z uwagi choćby na ten zróżnicowany ludzki materiał. No a prezes jednak przyznał, że na klub żużlowy należy patrzeć jak na biznes.

I Andrzej Rusko potrafi ten biznes świetnie prowadzić. Jakiś czas temu wspominałem o grzechu zaniechania klubów, którym wygodnie się było rozsiąść w jednej tylko kieszeni. Stąd problemy Tarnowa czy Rawicza. A myślicie, że Łódź to taka spokojna o swój byt? Trzymanie całej konstrukcji na jednych barkach Witolda Skrzydlewskiego wcale nie jest rozwiązaniem idealnym. Bo gdy pana Witka, który kładzie do snu pół Łodzi, w końcu zabraknie, zrobi się problem.

Mniejsza z tym, wróćmy do Wrocławia, któremu wszyscy inni mogą pozazdrościć. Bo tu żużel stoi mocno nie dość, że na potężnych nogach, to jeszcze należących do stonogi. Gdy jedna noga zacznie niedomagać, nikt nawet nie zauważy. Bo inne przejmą na siebie cały ciężar. Po pierwsze jest miasto dokładające grube miliony do życia klubu i do organizacji takich turniejów jak Drużynowy Puchar Świata czy rundy Grand Prix. Z których dochód trafia do klubu, nie do miasta. Miasto zapewnia też zrewitalizowaną arenę, która pomogła pozyskać nowych kibiców, a do biznesu dokładają się również miejskie spółki, jak choćby Wrocławski Park Wodny.

Po drugie, miliony płyną z tytułu umów z nadawcą telewizyjnym oraz sponsorem tytularnym ekstraligi – PGE. Po trzecie, bezpieczeństwo zapewnia firma Betard, będąca z klubem na dobre i na złe. Na mur beton. To sponsor idealny, bo niezwykle hojny, a przy tym bez najmniejszych aspiracji, by próbować ingerować w codzienne prowadzenie klubu. I, co kluczowe, to sponsor, który nie ma w swoim biznes planie ambicji, by przykryć wszystkich innych. Państwo Beata i Artur Dziechcińscy, wspaniali ludzie, chcą tylko miło, w gronie rodzinnym, spędzać na stadionie czas. Dzięki temu, po czwarte, grono pozostałych mecenasów jest liczne i pączkujące. Jak widać, zadowolone ze współpracy z klubem, który co rusz informuje o zwiększonych zakresach wsparcia. A żeby było bezpieczniej, kibice zapełniają trybuny niezależnie od dnia tygodnia i klasy rywala.

I tak oto klub jest w stanie wykazywać roczny dochód netto na poziomie czterech milionów złotych. Co jest bez wątpienia jego kolejnym drużynowym mistrzostwem Polski, za którym stoi Andrzej Rusko. No bo skoro krytykujemy kluby za długi czy opóźnienia w wypłatach, to chyba nie będziemy krytykować za bycie na plusie i za umiejętność przekonania do siebie tych, co dzielą forsę.

Oczywiście, bycie twardym w biznesie nie zawsze idzie w parze z empatią. Choć gdyby z tego wywiadu powybierać złote myśli, to się okaże, że idzie - "pieniądze to sprawa wtórna", "cenię sobie lojalność", "trzeba być człowiekiem" etc. Brzmi dobrze. No, mam kilka innych doświadczeń, materiału na książkę.

To takie samo gadanie, jak o tym Pucharze Polski, że ekstraligowa drużyna miałaby rozgrywać jeden mecz na torze niżej notowanego rywala, lecz bez swoich najlepszych dwóch czy trzech zawodników. Po czym przekonuje prezes, że byłaby to rzadka gratka, wizyta Zmarzlika gdzieś w Opolu czy na innym zapleczu.

Z tą czystością sportu bywa różnie, czego dowodzi małżeństwo Czugunowa, przypadek Drabika (pytanie - czemu się czuje kozłem ofiarnym) czy odwoływanie zawodów na podstawie wymarzonych prognoz pogody, byle tylko juniorzy z Leszna nie dostali szansy na dodatkowy trening przed meczem ligowym. Przykłady pierwsze z brzegu. Smutno było też na odsłonięciu krasnala Tomka Jędrzejaka - jako że nie była to inicjatywa klubu, to szefostwo wezwało policję (radiowozy i oddział specjalny czekały w gotowości za winklem na wypadek... sugerowanej przez klub rozróby), pani Krysia przekazała zaproszonemu Armando Castagni, że impreza została odwołana, a zaproszony Piotr Szymański utknął akurat w gabinecie prezesa.

Sporo jest w tym wywiadzie "ja, ja, ja". Niepotrzebnie. Otóż ważną umiejętnością jest też umiejętność dzielenia się sukcesem. Można dzięki temu zyskać szacunek innych, a własna legenda, o dziwo, nie straci, a zyska.

Historia wrocławskiego żużla, niestety, została podzielona na to, co się działo do 1992 roku i na to, co się urodziło w 1993 roku. W piątek miałem przyjemność prowadzić spotkanie pokoleń wrocławskiego żużla (świetna robota pod batutą Mariusza Pękalskiego), na którym nie zabrakło prezydenta Wrocławia, ale zabrakło przedstawicieli władz WTS-u. Nikt z nich nie wpadł uścisnąć ręki tym, którzy ścigali się w latach 50., 60., 70., 80. A wiecie, że najstarszym żyjącym polskim żużlowcem pozostaje najpewniej wielki Edward Kupczyński, który w lipcu skończy 95 lat? Za to bez cienia wątpliwości pozostaje on najstarszym żyjącym indywidualnym mistrzem Polski (Wrocław 1952). Spartanin.

Natomiast, co mnie bawi najbardziej, to te naiwne medialne doniesienia, trwające już od dobrych kilku lat, że we Wrocławiu szukają następców do przejęcia klubu. Po pierwsze, nie widzę sensu, skoro klub jest świetnie zarządzanym biznesem. Po drugie, byli już tacy, co mieli ambicje, dlatego już ich nie ma. Zostali posądzeni o nielojalność. Po trzecie, Andrzej Rusko kocha żużel miłością prawdziwą. Stanie we Wrocławiu na jego czele daje radość, prestiż, splendor, często też spełnienie, a od pewnego czasu również zysk finansowy. Nie było zatem takich planów i nie ma, by WTS zmieniło właściciela. I słusznie, skoro obecny prezes daje gwarancję spokoju, stabilizacji i walki o najwyższe cele, a kibice są szczęśliwi.

Ten klub mógłby przejąć jedynie Artur Rusko. Syn. Natomiast pytanie postawiłbym w końcu inne - nie komu można by klub "przekazać", tylko ile miałoby to następcę kosztować?

Jak to w biznesie.

Wojciech Koerber

Zobacz także:
Jego bus ma 777.000 kilometrów przebiegu i to jeszcze nie koniec!
"Chcę być w przyszłości mistrzem świata". Wiktor Przyjemski jest gotowy na PGE Ekstraligę

Źródło artykułu: WP SportoweFakty