Żużel. Wstrząsające wyznanie Nicolaia Klindta. To się mogło skończyć dla niego tragedią

Materiały prasowe / Energa Wybrzeże Gdańsk / Na zdjęciu: Nicolai Klindt
Materiały prasowe / Energa Wybrzeże Gdańsk / Na zdjęciu: Nicolai Klindt

- To nie jest łatwe, kiedy dowiadujesz się, że jest tak krytycznie - mówi Nicolai Klindt w rozmowie ze "Speedway Star". Jak sam przyznaje - jeden upadek mógł się skończyć wielką tragedią.

W czerwcu tego roku Nicolai Klindt zaliczył fatalnie wyglądającą kraksę, której sprawcą był jego klubowy partner z Energa Wybrzeża Gdańsk. Zawodnik złamał rękę, ale to był dopiero początek jego problemów, bowiem doznał również pęknięcia kręgu szyjnego C5, a dodatkowe badania wykazały, że wystąpiło ono blisko nerwów.

W efekcie lekarze zalecali bezwzględną ostrożność i dłuższą przerwę od startów. Zanosiło się na to, że sezon dla Duńczyka dobiegł końca, z czym sam zainteresowany wydaje się, że już się pogodził. Tymczasem żużlowiec nie tylko wrócił w tym roku do treningów, ale i do rywalizacji w zawodach. - Minęło 14 tygodni odkąd ostatni raz siedziałem na motocyklu - to mniej więcej tyle czasu, ile mamy przerwy między jednym sezonem a początkiem kolejnego - przyznał w rozmowie ze "Speedway Star".

Nicolai Klindt wziął udział w 72. turnieju o Łańcuch Herbowy i wypadł w nim bardzo dobrze. Co prawda zaczął od zera, ale w kolejnych biegach dorzucił dziewięć punktów. Za jego plecami przyjeżdżali m.in.: Adrian Cyfer, Szymon Woźniak, Bartosz Smektała czy Oliver Berntzon. 35-latek zdawał sobie sprawę, że brak startu może oznaczać dla niego problem ze znalezieniem klubu w Polsce.

ZOBACZ WIDEO: Był blisko odejścia ze Stali. "Zdawałem sobie sprawę, że to mogę być ja"

- Jest wielka różnica między 3,5 miesięczną przerwą, jaką miałem teraz, a 7,5 miesięczną przerwą, gdybym nie wrócił na tor przed rozpoczęciem kolejnego sezonu. To cholernie duża różnica, bo nawet jeden występ może spowodować, że znajdziesz klub w Polsce na kolejny rok - dodał.

Indywidualny Mistrz Europy z 2007 roku nie ma szczęścia w sporcie i jest jednym z kontuzjogennych żużlowców. To jego czwarty sezon z rzędu, w którym doznaje urazu, który przedwcześnie może zakończyć jego sezon. - Dlatego chciałem wsiąść na motocykl i pokazać ludziom, że jestem sprawny i gotowy do jazdy - skomentował żużlowiec, który parafował już umowę z Region Varde Elitesport i liczy na to, że otrzyma propozycje z Polski oraz Wielkiej Brytanii.

Klindt w szpitalu przeżył bardzo ciężkie chwile. Jak wspomina w rozmowie ze "Speedway Star", lekarze, którzy prowadzili jego leczenie, nie ukrywali, że stan jego szyi i uszkodzonych kręgów wygląda znacznie gorzej i nie ma mowy o tym, by przerwa trwała tylko trzy tygodnie. Na 12 tygodni umieszczono go w specjalnym gorsecie, by nie pogorszyć stanu uszkodzonych miejsc.

- Plan był prosty, gorset albo operacja. Powiedzieli mi jednak, że jeśli zdecyduję się na operację, to nie będę mógł już się ścigać. Nigdy wcześniej, bez względu na to, jakie kontuzje miałem, tak się nie bałem. Złamałem kręgosłup i praktycznie wszystko, co można było, ale to był dla mnie szok. Czułem, że oczy mi zaczynają łzawić. To nie jest łatwe, kiedy dowiadujesz się, że jest tak krytycznie. [...] Lekarze mówili mi, że kolejne złamanie może spowodować, że ten fragment ciała stanie się niestabilny i może nieść za sobą poważne konsekwencje: zawał serca, guza mózgu, udar, paraliż, a nawet śmierć, bo tętnica, która biegnie w górę i w dół kręgów, przechodząc do serca i mózgu. Załamałem się, gdy dowiedziałem się, jakie to może nieść konsekwencje - relacjonuje.

W efekcie Klindt zdecydował się na noszenie gorsetu tak długo, jak będzie tego wymagało leczenie. W ostatnim czasie udał się do duńskiego specjalisty, który potwierdził, że złamanie się zagoiło i nic nie stoi na przeszkodzie, by Duńczyk wrócił do normalnego życia, a także do ścigania.

Źródło artykułu: WP SportoweFakty