Mirosław Lewandowski: Ty również zaczynałeś swoją karierę od wyścigów motocrossowych. Jak zatem trafiłeś na tor żużlowy?
Jacek Gollob: Do jazdy na żużlu namawiał nas Jan Malinowski. Kilka razy rozmawiał o tym z tatą. Ostatecznie przekonał nas inny, były już wtedy żużlowiec Polonii, Krzysztof Głowacki. W 1987 r. odbyliśmy pierwsze treningi na torze, a w 1988 roku w Zielonej Górze zdaliśmy licencję. Tomek właściwie od razu zaczął jeździć w drużynie ligowej, a ja po 2 tygodniach złamałem rękę. To była III runda Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski w Bydgoszczy. Jechałem wtedy na bardzo przyczepnej oponie. Na prostej podniosło mi przednie koło do góry i wyrwało motocykl.
W 1989 roku przenieśliście się do Gdańska. I to właśnie tam odniosłeś bardzo ciężką kontuzję...
- O mały włos nie zrezygnowałem wtedy z kariery żużlowca. To wszystko wydarzyło się podczas treningu przed wyjazdowym meczem w Tarnowie. Rywalizowaliśmy z Jarosławem Kalinowskim o miejsce w składzie. Wszystkie wyścigi wygrałem, ale z polecenia trenera jechaliśmy jeszcze raz. Prowadziłem ten wyścig i na prostej na pełnej prędkości prawdopodobnie szczepiliśmy się motocyklami. W każdym razie pamiętam, że nie mogłem zamknąć gazu i złożyć w łuk, bo blokował mnie motocykl Jarka. Uderzyłem z cała siłą w deski okalające gdański tor i rozebrałem przy tym prawie 10 metrów bandy w okolicy parkingu. Pamiętam jeszcze, że lecąc odruchowo złapałem się za kask. Ten upadek można porównać do kraksy Tomka podczas finału Złotego Kasku we Wrocławiu.
Jakie były twoje pierwsze wspomnienia po tym, jak obudziłeś się w szpitalu?
- Nie wiedziałem, czy żyję, czy nie. Miałem powybijane wszystkie stawy, a swoją stopę mogłem oglądać do góry nogami. Nogę miałem przewierconą w stawie skokowym. Na dodatek byłem po ciężkiej kontuzji ręki. Miesiąc leżałem w szpitalu. Już wtedy miałem dość żużla! A trzeba tutaj zaznaczyć, że nie byłem żółtodziobem. Zanim zacząłem przygodę z żużlem byłem już mistrzem Polski w motocrossie w klasie 50.
Mimo to wróciłeś na tor...
- Kilka miesięcy później wygrałem swój pierwszy wyścig podczas zawodów w Ostrowie. Kibicom się to nie podobało, bo Tomek trochę mi w tym pomógł.
A propos kibiców, to jak reagowaliście na gwizdy, które towarzyszyły wam niemal na każdych wyjazdowych zawodach?
- Tony Rickardsson powiedział kiedyś po zdobyciu tytułu Indywidualnego Mistrza Świata, że gwizdy odebrały mu smak zwycięstwa. W naszym przypadku było podobnie. Oczywiście źle się z tym czuliśmy, ale jakoś radziliśmy sobie z tą niechęcią kibiców. Po części gwizdy były też mobilizujące. Dlatego zawsze chcieliśmy wygrywać, ponieważ nasze zwycięstwa uciszały niechętnych nam fanów.
Bracia Gollobowie do dzisiaj kojarzą się kibicom z wzorową jazdą parą. Czy przed ważnymi wyścigami rozmawialiście ze sobą, jak powinniście rozegrać dany bieg?
- Często ze sobą rozmawialiśmy, ale to zazwyczaj do niczego nie prowadziło. Wszystko i tak rozgrywało się na torze. Razem z Tomkiem jeździliśmy ze sobą bardzo dużo i jazdę parową mieliśmy opanowaną do perfekcji. To była raczej intuicja. Kiedy jechaliśmy z przodu stawki, raczej nie zwracaliśmy uwagi na przeciwnika, tylko pilnowaliśmy siebie. To głównie Tomek miał zawsze oczy dookoła głowy. Natomiast takie bardzo widoczne oglądanie się i kręcenie głową na lewo i prawo to były zagrywki bardziej pokazowe (śmiech dop.red.)
Pamiętasz mecz we Wrocławiu, w którym musieliście wygrać ostatni wyścig podwójnie, żeby uratować zwycięstwo meczowe?
- Pamiętam, ale nie przywiązuje do tego meczu szczególnej wagi. W sezonie 1994 od pewnego momentu musieliśmy wygrywać niemal wszystkie spotkania, żeby utrzymać I ligę. Ojciec wywierał na nas nacisk i wymagał od nas tego, żeby stanąć na głowie i zrobić wynik. Ale to właśnie dzięki niemu to się udało. Przygotowywał nam takie motocykle, że mogliśmy wygrywać nasze biegi i całe mecze. Ten we Wrocławiu to nie było jakieś wielkie wydarzenie. Po prostu stanęliśmy przed taśmą i dopięliśmy swego. Takich wyścigów było w naszej karierze bardzo dużo. Jak musieliśmy wygrać wyścig 15 to go po prostu wygrywaliśmy. Byliśmy do tego przygotowani psychicznie, fizycznie i przede wszystkim sprzętowo. Miło jest wspominać tamte czasy, szczególnie powitanie kibiców, którzy mimo późnej pory przywitali nas gromkim sto lat przy parkingu.
Z 1994 rokiem wiąże się również pamiętne wykluczenie podczas finału Drużynowych Mistrzostw Świata w niemieckim Brokstedt...
- Po kliku biegach zastąpiłem Dariusza Śledzia i wygrałem bardzo ważny wyścig z Australijczykami. W kolejnym starcie zszedłem z motocykla, żeby przygotować sobie miejsce startowe i sędzia mnie wykluczył. Kiedy ochłonąłem przypomniałem sobie, że sędzia rzeczywiście przed zawodami mówił coś o zakazie zsiadania z motocykla przed startem. Swoją drogą to był niepoważny przepis. Chyba nigdzie później go nie stosowano. Ale wtedy przez to wykluczenie straciliśmy szansę na pierwsze miejsce.
Rok później cała żużlowa Polska widziała wydarzenia z tobą w roli głównej, które rozegrały się w parkingu podczas finału Indywidualnych Mistrzostw Polski we Wrocławiu...
- Tomek w trzecim starcie przegrał w bezpośredniej rywalizacji z Piotrem Świstem i wtedy wszyscy stwierdzili, że należy bić mistrza. Zawodnicy zorientowali się, że jak zaczną kombinować, to pozbawią Tomka kolejnego tytułu. My to widzieliśmy, dlatego podszedłem do Śwista i powiedziałem, że tak się nie robi. Kiedy odchodziłem jego znajomy, którego nawiasem mówiąc nie powinno tam być, popchnął mnie na metalowe bariery. Niestety tego kamery nie uchwyciły. Natomiast cała Polska widziała moje zachowanie, które było po prostu reakcją na wcześniejszą zaczepkę. W efekcie dostałem 5 tys. kary. Groziła mi również dyskwalifikacja. Nie będę już tłumaczył, że zawodnik w parkingu jest nietykalny i żadna osoba z zewnątrz, tym bardziej nieuprawniona do przebywania w parku maszyn, nie może mu nic zrobić. W tym wypadku było inaczej, stąd moje zachowanie.
Jak wspominasz derbowe pojedynki z drużyną z Torunia?
- Kiedy byłem młodym zawodnikiem i moi starsi koledzy opowiadali mi o derbach, nie do końca im wierzyłem. Nie mam tu na myśli żużlowców, bo między nami nie było żadnych kłótni i sporów. Chodzi o atmosferę panującą na trybunach. Niestety na własnej skórze odczułem kiedyś, co znaczy żużlowa "przyjaźń" bydgosko-toruńska. Podczas juwenaliów w Toruniu, na których bawiłem się wspólnie ze znajomymi, pewni ochroniarze rozpoznali mnie i skutecznie wybili mi Toruń z głowy.
Być może dlatego na każdy derbowy pojedynek mobilizowałeś się podwójnie. Wszyscy pamiętają twoją postawę podczas półfinału play-off, kiedy w Toruniu złamałeś obojczyk, a tydzień później wystartowałeś w rewanżu w Bydgoszczy...
- Jeśli chodzi o zdarzenie w Toruniu to moje przednie koło zaczepiło o hak motocykla Sławomira Derdzińskiego i pociągnęło mnie na tor. Upadek skończył się złamaniem obojczyka. Po tygodniu był niezwykle ważny rewanż w Bydgoszczy. Przeszedłem zabieg złączenia obojczyka na śruby oraz blachy, stanąłem na starcie i pomogłem drużynie w zwycięstwie. Zdobyłem wtedy 11 punktów i bonus w 4 startach. Na szczęście to był lewy obojczyk, który podczas jazdy nie jest tak mocno eksploatowany. Gdybym złamał prawy, nie wystartowałbym w tym meczu.
Które z twoich licznych osiągnięć darzysz największym sentymentem?
- Najchętniej wspominam turniej Grand Prix, który odbył się w 1999 roku w Bydgoszczy. Zająłem w nim siódme miejsce. Gdybym bardziej wyregulował mój motocykl, wynik byłoby jeszcze lepiej. Niezwykle cenię sobie też 2 tytuły Indywidualnego Mistrza Polski. W ogóle wszystkie sukcesy mają swoją wartość. Dzięki moim osiągnięciom na trwałe wpisałem się do historii polskiego żużla i jestem z tego dumny. (W klasyfikacji medalowej IMP Jacek Gollob z dwoma złotymi medalami i jednym brązowym plasuje się na 8 miejscu razem ze Stanisławem Tkoczem i Rune Holtą dop.red.)
Co zadecydowało o twoim przejściu do Polonii Piła?
- Do Piły przeszedłem w 1999 r. po tym, jak rok wcześniej wygrałem IMP, Złoty Kask i turniej o Łańcuch Herbowy w Ostrowie. W Pile potrzebowali akurat krajowego lidera. Spędziłem tam trzy lata i bardzo miło wspominam ten czas. Jeździłem m.in. z Hansem Nielsenem, co również miało wpływ na moje przejście do Polonii. Jako ciekawostkę mogę podać fakt, że byłem ostatnim polskim zawodnikiem, który pokonał Hansa Nielsena. To było podczas jego turnieju pożegnalnego. Wygrał wtedy Chris Louis. My, razem z Nielsenem zdobyliśmy tyle samo punktów i mieliśmy jechać w biegu dodatkowym o drugie miejsce. Ale Hans stwierdził, że on już wygrał to, co miał wygrać i zrezygnował z barażu. Gdybyśmy wystartowali, pewnie bym przegrał (śmiech). To, że Hans Nielsen zakończył karierę w wieku 40 lat również wpłynęło na moją decyzję o zakończeniu czynnej przygody z żużlem.
Jak wspominasz powrót do Bydgoszczy na tzw. "stare śmieci"?
- Dzisiejsza Polonia i ta z czasów, kiedy tutaj jeździliśmy to dwa zupełnie inne kluby. Wtedy parking tętnił życiem, coś się działo. Teraz stadion świeci pustkami. Dzieje się tak dlatego, że zespół składa się z żużlowców, którzy nie są emocjonalnie związani z tym miastem. Brak wychowanków robi swoje. Mimo, że niektórzy deklarują przywiązanie do Polonii, czego nie można im odmówić, to już nie jest to samo, co chociażby na początku lat dziewięćdziesiątych. Teraz jest Emil, Jonsson i Walasek, ale czy dokładnie o to chodzi? To są mimo wszystko zawodnicy z zewnątrz, którym trudno jest się identyfikować z klubem.
Czy kibice nadal cię rozpoznają?
- Zawsze byłem rozpoznawany na ulicy. Ale jak jeździłem w Pile i Tarnowie to reakcje kibiców z Bydgoszczy były różne. Jednak dzisiaj bardzo często jestem mile zaskoczony postawą kibiców, którzy mnie pamiętają. Dlatego chciałbym ich wszystkich bardzo serdecznie pozdrowić i podziękować za te wszystkie lata, podczas których mnie wspierali.