Przyczepny (12): Jak zostać mistrzem i zrazić do siebie ludzi

WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Greg Hancock
WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Greg Hancock

Po Grand Prix w Melbourne doprawdy ciężko stwierdzić, czy większym osiągnięciem Grega Hancocka było zdobycie złotego medalu w wieku 46 lat, czy opakowanie tego wiekopomnego wydarzenia w najgorszą możliwą otoczkę.

W tym artykule dowiesz się o:

W minioną sobotę byliśmy świadkami czegoś bez precedensu. Tytuł zdobyty przez zawodnika w takim wieku to rzecz naprawdę wyjątkowa, nawet jeśli mówimy o sporcie w którym główną rolę odgrywa sprzęt. Pamiętam scenę z sezonu 2011, gdy Hancock pieczętował drugie złoto w karierze. Najstarszy w historii mistrz świata całował z radości tor w Gorican, a ja myślałem sobie, że to najpiękniejsze możliwe ukoronowanie bogatej kariery. Kto mógł wówczas przypuszczać, że Herbie dopiero się rozkręca? Minęło kolejne 5 lat, a Jankes cały czas pozostaje w ścisłej czołówce jako samotny reprezentant mocarstwa, które akurat w naszej ulubionej dyscyplinie bez niego nie znaczyłoby nic. Ktoś taki wydaje się najlepszym możliwym kandydatem do złota. Trzecie mistrzostwo w wieku 44 lat? Imponujące. Czwarte po kolejnych dwóch? Szok.

A jednak Greg zrobił to w sposób, który przysporzył mu więcej krytyki niż pochwał. I to jest jeszcze większy szok.

Że nie będzie to tytuł dla najlepszego zawodnika w sezonie 2016, wiadomo było już po Grand Prix w Toruniu. Można zaklinać rzeczywistość na wszystkie strony i upierać się, że koniec końców liczą się punkty w generalce, ale nawet najbardziej zacietrzewieni fani muszą przyznać, że najlepszym zawodnikiem minionych miesięcy był Jason Doyle. Kangur zwłaszcza w drugiej części sezonu prezentował żużel z innej planety niż konkurencja, z Hancockiem na czele. 5 punktów dzielących obu panów w momencie wypadku Doyle'a nie oddaje skali dominacji Australijczyka, ale 17 oczek o które był lepszy od Grega w trzech turniejach poprzedzających ten nieszczęsny Toruń - już tak. Zwykło się mawiać, że "taki jest sport" i "kontuzje są jego częścią", ale jak dotąd w XXI wieku nie zdarzyło się, by obiektywnie najlepszy zawodnik danego sezonu nie zdobył tytułu (choć w 2013 bez kontuzji Sajfutdinowa i Warda różnie mogło być). Już samo to popsuło nieco wizerunek Hancocka na najwyższym stopniu podium, ale uśmiechnięty dżentelmen postanowił temu psuciu dopomóc.

Najzabawniejsze jest to, że istota całego zamieszania, czyli przepuszczenie Holdera przez Hancocka było zaledwie pierwszym z trzech etapów kompromitacji Amerykanina, i to moim zdaniem najmniej znaczącym. Nie miało to oczywiście nic wspólnego z fair-play, natomiast byłbym w stanie przyjąć argumentację, wedle której Hancocka widzącego za swoimi plecami Holdera poniósł nieco zew koleżeństwa i w ten sposób spontanicznie ułatwił Australijczykowi pogoń za medalem. Po tym biegu nie spodziewałem się nawet, że Greg zostanie wykluczony. Ale skoro już został, to wystarczyło przyznać się do błędu, przeprosić rywali i wszystko byłoby w porządku. Proste? Jak się okazało - zbyt proste.

[color=black]ZOBACZ WIDEO Martin Vaculik: TOP-8 celem na Grand Prix

[/color]
Zamiast przeprosin dojrzałego mężczyzny otrzymaliśmy bowiem dziecięcego focha. Kilkanaście minut po przypieczętowaniu tytułu świeżo upieczony mistrz postanowił obrazić się na świat i zbojkotować zawody. Mniejsza, jak groteskowo to wyglądało, pal sześć, że widzowie pozbawieni zostali możliwości podziwiania Hancocka na torze (umówmy się - są bardziej spektakularne widoki). Najgorsze w tej rezygnacji było ryzyko wypaczenia wyników rywalizacji chociażby o czołową ósemkę. Z Hacockiem musieli mierzyć się Lindbaeck, Lindgren i Zagar (Szwedzi potracili punkty, Słoweniec zyskał tylko dzięki wykluczeniu Grega), ale Janowski i Iversen już nie. Ostatecznie i tak nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ wszystkich zainteresowanych zobaczymy w Grand Prix 2017, co nie zmienia faktu, że Jankes mógł nie tylko świadomie wpłynąć na losy walki o medal, ale również o utrzymanie w cyklu. Troszkę za dużo w tym zabawy w Wujka Sama.

A najlepsze i tak przyszło dwa dni po zawodach. Tłumaczenie Grega Hancocka zamieszczone na Instagramie zażenowało mnie bardziej, niż cały jego sobotni popis. Nie wiem, czy w Kalifornii przyznanie się do błędu karane jest chłostą tudzież publicznym potępieniem, ale nawet to nie usprawiedliwiałoby bezczelnej próby zrobienia durnia z każdego obserwatora sobotnich wydarzeń posiadającego sprawną parę oczu i mózg. Dziwnym trafem sprzęgło w jego motocyklu zaczęło się "ślizgać i drgać" akurat na ostatnim okrążeniu biegu, w którym za plecami jechał desperacko potrzebujący punktów kolega. Jeszcze dziwniejszym trafem po wysforowaniu się Australijczyka na pierwsze miejsce sprzęgło przestało się ślizgać i drgać, a Hancock mógł ukończyć bieg przed Zagarem i Zmarzlikiem, który akurat - zupełnie przypadkowo - walczył z Holderem o brązowy medal. Serio, naprawdę nie trzeba należeć do Mensy by zrozumieć, że są sytuacje w których po prostu nie wypada się głupio tłumaczyć i należy wziąć winę na siebie.

Inna sprawa, że za równie absurdalne co zachowanie Grega uważam głosy nawołujące do odebrania mu mistrzowskiego tytułu. Jankes zdobył go co prawda dzięki kontuzji rywala i skompromitował się w dzień koronacji - ale zdobył go regulaminowo pracując na niego przez cały sezon i zachowanie w Melbourne, jakkolwiek skrajnie niesportowe, nie powinno mieć nic do rzeczy.

Tak czy inaczej szkoda, bo Hancocka oceniałem dotychczas jako raczej pozytywną postać, choć wybryki z czasów Wrocławia i Tarnowa kładły nieco cienia na mit o jego nieskazitelności. Różnica jest taka, że wcześniej drażnił jedynie kibiców swoich klubów, a tym razem zafundował kleksa całemu cyklowi Grand Prix, które w tym roku było naprawdę udane i nie zasługiwało na takie zakończenie. Tymczasem zamiast mistrza, który powinien stanowić wzór dla całego środowiska otrzymaliśmy mistrza, który zainspirował co najwyżej Kennetha Bjerre do strzelenia innego publicznego focha. Sympatyczny Kenio nie może zrozumieć, dlaczego czwarte miejsce w Grand Prix Challenge nie zagwarantowało mu pozycji rezerwowego w przyszłym roku, najwyraźniej nieświadom faktu, że podobnej praktyki nie stosuje się już od dwóch lat. Oby tylko nie oznaczało to oficjalnego bojkotu Duńczyka i rezygnacji z cyklu do końca kariery, bo wszyscy trzej fani byliby bardzo smutni.

Pozostaje mieć nadzieję, że podczas przyszłorocznej edycji, obsadzonej najmocniej od lat, jedynymi obrażonymi będą kibice, którzy nie zdążą na stadion lub przed TV. Choć zawsze mogą wytłumaczyć to sobie drganiami sprzęgła w aucie. Ponoć zdarza się najlepszym.

Marcin Kuźbicki

Źródło artykułu: