Rafał Szombierski: Jedni się wieszają, ja wolę się napić, żeby odreagować emocje

WP SportoweFakty / Arkadiusz Siwek / Na zdjęciu: Rafał Szombierski (po lewej) i Tai Woffinden
WP SportoweFakty / Arkadiusz Siwek / Na zdjęciu: Rafał Szombierski (po lewej) i Tai Woffinden

Rafał Szombierski to niepokorny chłopak żużla. Trenerzy mówią, że leń, że zmarnował wielkie możliwości. W 2003 roku Jarosław Hampel został mistrzem świata juniorów, on zdobył brąz. Hampel poszedł za ciosem, Szombierski rozmienił talent na drobne.

WP SportoweFakty: Jan Nowak, były trener ROW-u, powiedział nam niedawno, że już za życia mógł pan zostać jedną z największych legend rybnickiego żużla. Dlaczego nie wyszło?
Rafał Szombierski (żużlowiec ROW Rybnik):

Różne rzeczy się na to złożyły. Rybnickie środowisko jest specyficzne. Mentalność ludzi jest taka, że ciężko się człowiekowi wybić. Tu wszyscy są fajni, jak czegoś potrzebują. Jak nie, to wbiją ci nóż w plecy. Nigdzie indziej tego nie ma.

Kolejni szkoleniowcy ROW-u twierdzą jednak, że nie chciało się panu trenować, że był pan leniem.

- Jak byłem młody, całe to trenowanie nie było mi za bardzo potrzebne. Teraz jestem na każdym treningu. Inna sprawa, że nie pracuję za mocno, bo poza żużlem robię w leśnictwie. To ciężka, fizyczna robota.

Mówi pan, że treningi nie były i nie są panu potrzebne. Skąd taki wniosek?

- Jeśli nie trenuję dwa miesiące i jedną ręką wygrywam z mistrzem świata i mistrzem Polski, to chyba wszystko jasne. Zresztą, cytowany przez was trener Jasiu Nowak mówił też, że Mariusz Węgrzyk trenował zimą za dwóch, wydolnościowo był niesamowity, a mistrzem świata nigdy nie został.

Może zabrakło mu talentu, który pan ma. I gdyby dołożył pan ciężką pracę, to…

- Wiem, wiem, byłbym wielokrotnym mistrzem świata i teraz byśmy pewnie nie rozmawiali.

ZOBACZ WIDEO Skład MRGARDEN GKM Grudziądz na sezon 2017!

Tego by nam pan nie zrobił?

- A kto to wie, jak te złote medale by na mnie podziałały. Może by mi odbiło? 

Pamiętam, że zawsze był pan szalony. I jest pan chyba jedynym żużlowcem, który reklamował na kevlarze dom publiczny.

- To nie był szalony pomysł. Wtedy szukałem kasy, bo żużel był i jest drogi i trzeba było uzbierać na sprzęt. Czy to jakiś problem, że miałem nazwę domu publicznego na skórze? Pieniądze płacili. A praca w domu publicznym jest taka, jak każda inna, tyle że ponoć najstarsza na świecie.

Nic pan się nie zmienił. Co w sercu, to na języku. Kiedyś w Rybniku mówiono, że jest pan królem życia?

- Był high life, ale teraz jest rodzina, żona, córka. Nadal jednak pozostałem człowiekiem, który dla każdego ma czas. Nawet z tym przysłowiowym żulem pod sklepem napiję się piwa i pogadam. Dla mnie każdy człowiek się liczy. Tych, co nie mają kasy, też szanuję.

Pewnie dlatego jest pan uwielbiany przez kibiców.

- Mogę powiedzieć tylko tyle, że już nie mam marzeń, bo te są dobre dla dzieci. Chcę natomiast jeździć dla tych ludzi, którzy przychodzą na stadion. Chcę dawać im radość. Chcę, żeby szli na stadion i zastanawiali się, co też ten "Szumina" dzisiaj wykręci i czy znowu pokaże plecy mistrzowi świata. To mnie bawi.
[nextpage]Stał się pan kimś w rodzaju lokalnego matadora, który błyszczy na domowym torze, ale na wyjazdach niekoniecznie.

- Wielu tak ma. Zawodnicy z Grand Prix dobrze jeżdżą u siebie, ale gdzie indziej zaliczają wpadki. Mnie to, kim jestem, nie przeszkadza. Żeby tylko jeszcze te stare kontuzje nie wychodziły i nie dokuczały tak bardzo. Czasami te połamane kiedyś kości bolą.

Pamięta pan, co kiedyś powiedział trenerowi Mirosławowi Korbelowi?

- Pamiętam. Powiedziałem, że jest miękkim robiony. To była taka sytuacja, że prezes Wilaszek zadzwonił do trenera i kazał mnie odstawić od meczu. Pieniędzy nie było, rywal był słaby, więc chciano na mnie oszczędzić. Tydzień płakałem z tego powodu, że mnie odstawiali, dlatego potem poszedłem na konferencję prasową i zrobiłem to, co zrobiłem.

Korbel znowu jest trenerem ROW-u. Wyjaśniliście to sobie?

- Nie ma co wyjaśniać. Każdy chce mieć robotę, stąd ta sytuacja. Prezes Wilaszek powiedział wtedy trenerowi, że go zwolni, jak mnie nie odstawi. A wracając do słów, to dziś bym tak ostro nie powiedział. Kiedyś mówiłem, a dopiero potem myślałem. Teraz staram się wszystko przemyśleć.

Pozostał pan jednak szczerym człowiekiem. To może zdradzi pan, o co poprosił prezesa Krzysztofa Mrozka, czekając rok temu w szpitalu na zabieg kontuzjowanej ręki.

- O fajki poprosiłem. Nieprofesjonalne? Nie jestem małym człowiekiem, żeby się ukrywać po krzakach. Jestem sobą i nie udaję, że nie palę, choć palę. Inni też to robią, ale chowają się po kątach. Albo te snusy biorą i potem im wargi wiszą, bo to jest używka, którą się pod wargę daje. Mówią, że snus daje kopa, ale na mnie to nie działa. Raz spróbowałem, ale straszną zgagę miałem i dałem sobie spokój.

Czyli snus nie, ale papierosy i alkohol jak najbardziej?

- Cygarety sporadycznie, alkohol też bez ciągu. Kiedyś trochę mocniej wywijałem, ale żeby teraz jeden dzień pić i trzy chorować, to nie dla mnie. Inna sprawa, że żużel to bardzo ciężki sport. Czasami muszę wypić. Jedni się wieszają, a ja wolę się napić, żeby te emocje jakoś odreagować. Nie wiem, jak inni radzą sobie z przeciążeniami, bo wszystko skrywane jest pod płaszczykiem profesjonalizmu.

O pana bliskich spotkaniach z alkoholem krążą niesamowite opowieści. Prawdziwe?

- Nigdy nie byłem alkoholikiem. Wiecie, że w ciągu kilku ostatnich lat kilkanaście razy badali mnie alkomatem. Na stadionie i poza nim. Niby przypadkowo, ale ja tam swoje wiem. Jak dobrze liczę, to w krótkim czasie dmuchałem chyba z piętnaście razy. I co? Wynik zawsze był negatywny, zero alkoholu. Normalny jestem. A teraz to już jestem taki grzeczny, że nawet piwka nie tknę.

Mówią jednak, że normalni na żużlu nie jeżdżą, że tu właśnie trzeba wariata. Przecież człowiek wyjeżdża z domu na zawody i nie wie, czy wróci.

- Przyznam, że mnie strasznie trzęsie. Od soboty wieczora, dzień przed meczem, coś siedzi z tyłu głowy. W niedzielę jem tylko talerz zupy, bo nic więcej nie jestem w stanie przełknąć. Dwie godziny po zawodach też jestem strasznie nerwowy. Może na zewnątrz tego nie pokazuję, ale w środku niesamowicie się gotuję. Każdy jest tylko człowiekiem, więc nie ma się co tego wstydzić. Musiałbym być idiotą, żeby powiedzieć, że wyjeżdżam na tor i nie czuję strachu. Takim kozakiem to ja nie jestem.

Kontuzji w ubiegłym roku doznał pan jednak po wariackim ataku na Piotra Protasiewicza?

- Prezes mi potem mówił, że powinienem był odpuścić, bo w kleszcze mnie wzięli i nie miałem jak uciec. Ale ja wiem, że dobrze zrobiłem. Jakbym odpuścił, to by powiedzieli, że się boję.

Trzeba jednak powiedzieć, że przed kontuzją był spektakularny powrót na tor. Jak usłyszałem, że pan pojedzie w meczu z Betard Spartą Wrocław, to pomyślałem, że to czyste wariactwo, że nie zdobędzie pan wielu punktów.

- Sam nie wiedziałem, jak to będzie. Trzy miesiące nie siedziałem na motocyklu. Jak mi powiedzieli, że mam jechać, to spytałem wprost, "czy was powaliło". Sprzętu nie czułem. Wygrałem jednak trzy biegi, zrobiłem swoje. Wiele dało mi to, że na treningach przed tamtym spotkaniem ścigałem się z kolegami na sześć, siedem okrążeń. Ręce wzmocniłem. Motocykl strasznie trzęsie, więc to ważne.

W tym roku będzie pan świętował 35. urodziny. Jakieś plany?

- Niektórzy mówią sobie, w tym roku będę mistrzem świata, a potem w głowie coś siądzie i wyniku nie ma. Wiele już przeżyłem. Miałem nawet dwuletnią przerwę, bo chciałem się zresetować. Wyjechałem do Niemiec, ale tam mi się nie podobało. Wróciłem, dałem się namówić na żużel i jestem. Niektórzy, jak wy teraz, przypominają mi, że miałem papiery na świetnego żużlowca, że nie wykorzystałem szansy. A może, jakbym został tym mistrzem, to już by mnie nie było, coś by mi się stało. Tak to sobie tłumaczę.

Rozmawiał Dariusz Ostafiński

Kup bilet na PZM Warsaw FIM Speedway Grand Prix of Poland. KLIKNIJ i przejdź na stronę sprzedażową! ->

[b]KLIKNIJ i oddaj głos w XXVII Plebiscycie Tygodnika Żużlowego na najpopularniejszych zawodników, trenerów i działaczy 2016 roku! ->

[/b]

Źródło artykułu: