Andrzej Szymański: Zasypiam i budzę się z bólem. Żużel wiele mi zabrał, ale nie przestałem go kochać [WYWIAD]

Archiwum prywatne / Andrzej Szymański / Na zdjęciu: Andrzej Szymański
Archiwum prywatne / Andrzej Szymański / Na zdjęciu: Andrzej Szymański

- Nie pamiętam dwóch, trzech miesięcy od wypadku. Samego karambolu też. Miałem obrzęk mózgu, stłuczenie pnia. Dwa tygodnie leżałem pod respiratorem i walczyłem o życie. Żużla jednak kochać nie przestałem - mówi Andrzej Szymański.

Zbiórka na rzecz Andrzeja Szymańskiego dostępna jest TUTAJ. Zachęcamy do wspierania wychowanka Unii Leszno.

***

W 2001 roku na torze żużlowym w Rybniku miał wypadek. To wydarzenie zmieniło w jego życiu wszystko. Andrzej Szymański złamał wtedy kręgosłup. Został przykuty do wózka. Nadal toczy swoją walkę. Cały czas pasjonuje się przy tym żużlem. Kiedy opowiada o dyscyplinie, która zabrała mu tak wiele, w jego oczach nadal płonie żar.

Jarosław Galewski, WP SportoweFakty: Naprawdę kocha pan nadal żużel?

Andrzej Szymański, były żużlowiec, wychowanek Unii Leszno: Z pełnym przekonaniem odpowiadam, że tak. Zawsze jeździłem, bo tym żyłem. Uwielbiałem to i nie robiłem tego dla pieniędzy. Do tej pory żużel jest dla mnie czymś niesamowitym. Wypadek nie zraził mnie do tego sportu. Gdybym mógł wstać, to chciałbym się przejechać na motocyklu. Na ściganie pewnie bym się nie zdecydował, bo ten sport sprawił mi wielki ból.

ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: jak przygotować sprzęgło

A jak było wcześniej? Nie było momentu, że nienawidził pan żużla za to, co panu zabrał?

Najpierw to nie było ze mną żadnej komunikacji. Nie pamiętam dwóch, trzech miesięcy od wypadku. Samego karambolu też. Miałem obrzęk mózgu, stłuczenie pnia. Dwa tygodnie leżałem pod respiratorem. Gra nie toczyła się o moje zdrowie. Chodziło o życie. Leżałem w trumience z lodem przy ciśnieniu 360 na 300. Niech pan sobie zatem wyobrazi, co się działo. Kiedy lekarze widzą moją dokumentację, to nie wierzą. Dodam, że byłem wtedy bardzo dobrze przygotowany do sezonu fizycznie i kondycyjnie. Być może to mnie uratowało?

Jak to jest w ogóle możliwe, że po tym wszystkim nadal ciągnie pana do żużla? Potrafi to pan jakoś logicznie wyjaśnić?

Mam to chyba we krwi. Mama jeździła motorem. Nie pamiętam tego, ale opowiadała, że zabierała mnie ze sobą. Dla mnie wyścigi żużlowe były wielką frajdą. Kiedy w klubie nie było pieniędzy, gdy trzeba było wybrać się na darmowe zawody, to wszyscy mówili, że Andrzejek na pewno pojedzie. I tak było. Nie miałem żadnych oporów. Potrafiłem dołożyć do interesu, żeby się przejechać. Kiedy byłem już na kontrakcie zawodowym, to po powrocie do domu nie było opcji, żebym nie wziął motocykla i nie przejechał się po wiosce na jednym kole lub nie zrobił kilku startów. Do dziś mam w pokoju ten powypadkowy motor. Złamał się tylko błotnik. Jak pan widzi, kocham żużel. Bardzo mocno.

Teraz w żużlu są zdecydowanie większe pieniądze. Gdyby jeździł pan w obecnych czasach, to zapewne byłoby panu łatwiej odłożyć na godne życie.

Zdecydowanie tak. Przecież jako zawodnik radziłem sobie całkiem nieźle. Miałem dobre starty. Refleksowo dawałem radę. W Lesznie nigdy nie było problemu. Na wyjazdach, kiedy pojawiały się wyrwy, było już gorzej. Nie mogłem sobie z tym poradzić. Teraz już wiem, co robiłem źle. Nie trzymałem udami motocykla. Działały głównie nadgarstki i po trzech okrążeniach rączki się otwierały.

Co się panu podoba, a co pana denerwuje w dzisiejszym żużlu?

Podoba mi się, że przepisy idą w dobrym kierunku. Popieram wprowadzenie komisarzy torów.

Niektórym to przeszkadza. Mówią, że przez komisarzy mamy tory równe jak stoły, a nie o to chodzi w żużlu.

Ode mnie pan tego nie usłyszy. Tor musi być bezpieczny. Gdyby w dniu mojego wypadku na stadionie był komisarz, to zapewne nie dopuściłby nas do jazdy. W Rybniku na tym sparingu mieliśmy bardzo trudne warunki. Wtedy szukaliśmy toru, na którym można było pojechać.

To co pan myśli, kiedy kibice piszą komentarze, że zawodnicy przesadzają w narzekaniu na tory, albo że w Anglii na pewno by pojechali?

To świadczy o braku odpowiedzialności. Wie pan, co jest ciekawe? Gdyby ci ludzie mieli decydować o własnym losie czy życiu, to na pewno podejmowaliby inne decyzje. Z perspektywy kibica, który przychodzi na stadion czy siada przed telewizorem, łatwiej o takie radykalne wnioski. Rozumiem jednak, co boli niektórych ludzi. Zdarza się, że czekają na widowisko, tor jest trudny, więc czekają dwie, trzy godziny. Później okazuje się, że jazdy nie ma. To irytuje, ale trzeba pamiętać, że na żużlu jeżdżą przede wszystkim ludzie. Nie można postępować lekceważąco z życiem. Dziś jest nadal dużo wypadków. Tych śmiertelnych lub bardzo poważnych. One jednak nie znikną nigdy. To bardzo wyczynowy sport. Kiedy ludzie się ścigają, to zawsze jest ryzyko. Nie ma znaczenia, ile zrobimy dla bezpieczeństwa.

Pytał pan, co mi się nie podoba i powiedziałbym, że najbardziej ratowanie na siłę meczów, które nie mają racji bytu. Mówi się, że przyjechała telewizja, więc próbujemy za wszelką cenę. Tak nie powinno być. Jest komisarz, to niech powie, że tor się nie nadaje i niech ludzie idą do domu. Oszczędzimy wszystkim nerwów. Żużel potrzebuje męskich decyzji.

Jak pan sobie obecnie radzi?

Pandemia mocno mnie ogranicza. Jestem w grupie wysokiego ryzyka, więc staram się unikać kontaktów. Przebywam przede wszystkim w domu. Wyjeżdżam, kiedy naprawdę muszę. Reszta czasu to codzienne czynności i rehabilitacja.

A jak jest z rehabilitacją? Czy w czasie pandemii są z tym problemy?

Oczywiście, że tak. Mam to szczęście, że dużo pracuję w domu. Pomaga mi jeden pan i na szczęście u niego nie ma problemu z dojazdami. Wykonuję zarówno ćwiczenia bierne, jak i czynne. Mam porażenie spastyczne. Zdaniem lekarzy to coś dobrego i złego. Z jednej strony przeszkadza mi to w życiu, bo potrzebuję minimum pół godziny, żeby się ubrać. Najpierw trzeba przećwiczyć ciało od pasa w dół, bo jestem mocno usztywniony, mięśnie są napięte. Nawet podczas snu drżą mi nogi.

Dobre jest natomiast to, że nie mam utraty mięśni w nogach. Towarzyszy mi niesamowity ból, ale w pewnym sensie już się do niego przyzwyczaiłem. Zasypiam z bólem i się z nim budzę. Nogi latają mi we wszystkie strony. Może jednak przyjdzie taki czas, że coś się połączy lub medycyna pójdzie w dobrym kierunku. Nadziei nie straciłem.

A jak jest u pana pod względem finansowym?

Żyję od zbiórki do zbiórki. Gdyby nie pomoc ludzi dobrej woli, to pewnie byłoby trudno. Na pewno pomagają mi artykuły na waszym portalu. Wtedy jest spory odzew. Nie chciałbym jednak teraz wymieniać wszystkich dobrych ludzi z imienia i nazwiska. Boję się, że mógłbym o kimś zapomnieć, a wtedy mógłby poczuć się urażony. Zapewniam jednak, że to grono jest liczne. Jedni pomagają bardziej, inni mniej.
Irytuje mnie natomiast to, że czasami najwięcej pomagają ci, którzy wcale nie mają aż tak wielkich pieniędzy, a ludzie z milionami pozostają niewzruszeni. Tak jednak bywa.

Na koniec chciałbym pana zapytać o przyszły sezon. Czy Fogo Unia Leszno, w której pan zaczynał, będzie znowu mistrzem Polski? Na czym pana zdaniem polega leszczyński fenomen?

Dziś zawodnicy mają porównywalny sprzęt. Każdy ma jednakowy lub podobny dostęp do tunerów czy mechaników. Kiedy ja się ścigałem, to Hans Nielsen czy Tony Rickardsson mogli więcej. My Polacy byliśmy szarą masą. Jeździliśmy na tym, co klub kupił lub załatwił. Tego już nie ma. A dlaczego o tym mówię? Bo ważna jest teraz atmosfera. Taka mistrzowska. W Unii ją cały czas widzę. Mam wrażenie, że ten klub tym wygrywa. Porównywalnym zespołem jest pod tym względem Motor Lublin. Uważam, że oni mogą być czarnym koniem przyszłego sezonu. Sukces rodzi się w odpowiednim klimacie, a nie zawsze przy konstelacji gwiazd.

Fogo Unia dobrze to układa. Ważną rolę odgrywa Piotr Baron. Kieruje ekipą tak, że nikt nikomu niczego nie zazdrości. Miło się na to patrzy. Świetnym człowiekiem jest dla mnie zwłaszcza Emil Sajfutdinow. Mam od niego wielkie wsparcie. Zaczął mi pomagać, kiedy tu jeszcze nie jeździł. To naprawdę świetny facet. Cieszę się, że mogłem go poznać przy okazji zakończenia jednego z sezonów.

Jak spędzi pan święta?

Z rodziną w domu. Lubię ten czas. Chętnie pomagam żonie w kuchni. Powiem nawet panu, że był taki rok, kiedy ogarnąłem i przygotowałem całą wigilię sam. Żona pracowała, więc musiałem. Teraz będziemy wszyscy razem i to fajne. Cały czas wierzę, że będę wytrwały, że zdrowie dopisze. Chciałbym też końca pandemii, bo to pozwoli mocniej działać.

Zobacz także:
Tomasz Dryła: Lewandowski naprawdę jest przeciętny
Od dziecka marzył o jeździe dla Stali

Źródło artykułu: