W żużlu zakochany był właściwie od zawsze. Do tego doszła pasja do robienia zdjęć. Nietrudno się domyślić, że Mirosław Wieczorkiewicz postanowił te dwie rzeczy połączyć ze sobą. W ten sposób znalazł się na gorzowskim stadionie i przez wiele lat pojawiał się na nim z aparatem.
W dziennikarskiej karierze pracował na rzecz wielu tytułów prasowych, wśród których znalazły się m.in.: "Ziemia Gorzowska", "Gazeta Lubuska", "Kurier Gorzowski", katowicki "Sport", "Tygodnik Żużlowy". Był jednym z prekursorów żużlowych programów, zawierających nie tylko tabele wyników, ale także różnego rodzaju treści. Przez kilkanaście lat był odpowiedzialny za ich przygotowywanie dla Stali Gorzów.
Sam także spróbował swoich sił na motocyklu, mimo przeciwwskazań. - Od dzieciństwa chorował na cukrzycę i z góry było wiadomo, że żużlowcem nie zostanie, bo nie przejdzie badań lekarskich - wspomina Ryszard Rachlewicz, dziennikarz Radia Zachód, kiedyś współpracownik Wieczorkiewicza w "Kurierze Gorzowskim".
ZOBACZ WIDEO Żużel. Przedpełski nie ma gwarancji startów, ale jest pewny o swoje miejsce w składzie
To nie był jednak koniec historii. - Mirek się nie poddawał i zrobił jeden ze swoich wielkich numerów. Kiedy trzeba było przynieść zaświadczenie lekarskie, że jest się zdrowym, to on poszedł do przychodni, wszedł do gabinetu lekarza. To były czasy, kiedy telefony nie były tak powszechne, a komórek nie było w ogóle. W tym samym momencie kolega Mirka zadzwonił więc do przychodni, pani z recepcji została poproszona, aby zawołać tego lekarza, do którego poszedł Mirek i ona pobiegła. Pan doktor poszedł odebrać telefon, który okazał się głuchy, bo kumpel Mirka w międzyczasie przerwał połączenie. Mirek w tym czasie, kiedy nie było lekarza, ostemplował sobie na zaświadczeniu pieczątkę przychodni, lekarza, zrobił podpis i z tym przyszedł do klubu. Później to się wszystko wydało. Jego trenerem był Andrzej Pogorzelski, który mógł ponieść konsekwencje tego, gdyby Mirkowi coś się stało na treningu. Stanął jednak w jego obronie i powiedział "każdy z nas zrobiłby dokładnie to samo" - opowiedział gorzowski radiowiec.
Wówczas jasne stało się, że Mirosławowi Wieczorkiewiczowi pozostanie oglądanie żużla. Na dobre zajął się fotografią i z czasem gościł już nie tylko w Gorzowie, ale i na stadionach całej Europy. W czasach, gdy wydostanie się z Polski nie należało do łatwych. Mówimy tu bowiem o latach 70-tych i 80-tych. - Gdy w 1988 roku nie dostał niemieckiej wizy na przejazd tranzytowy do Danii na finał Indywidualnych Mistrzostw Świata długo się nie zastanawiał. Wsiadł w swojego "malucha'", zapakował trzy 20-litrowe kanistry paliwa, wziął należne z banku 30 dolarów i popłynął promem - wspominał inny z gorzowskich dziennikarzy, Robert Borowy.
Zawzięty fotograf potrafił dostać się na zawody w Pardubicach, na które wymagane było zaproszenie od czechosłowackiej federacji. Pismo przygotował sobie sam, a gdy zobaczyli je strażnicy graniczni to aż zasalutowali i pozwolili przejechać. Z milicjantami także przeżył mnóstwo przygód. Jeden Wieczorkiewicza zatrzymał, ale uciekł zaraz po tym, jak podróżujący maluchem fotograf poczuł od mundurowego woń alkoholu i powiedział, że jedzie na najbliższy komisariat o tym poinformować. Innym razem dziennikarz nie zapłacił mandatu, a jeszcze zarobił, sprzedając lubującym się w speedwayu funkcjonariuszom sprowadzone z Czechosłowacji żużlowe plakaty.
Lata PRL-u to też okres całkowicie innego sprzętu fotograficznego. Mimo tego Mirosławowi Wieczorkiewiczowi udawało się uchwycić kadry, których obecnie nie powstydziłby się człowiek z najlepszą lustrzanką. - On robił zdjęcia jeszcze w czasach, kiedy nie było aparatów cyfrowych, normalnie na kliszy. Trzeba było dobrać dobrze przesłonę, ustawić czas zdjęcia, ostrość. Potrafił zrobić niesamowite zdjęcia, jak choćby moment, gdy zawodnik, bodajże Tony Rickardsson, zrywa daszkiem taśmę. Dzisiaj z tym nie ma problemu, bo robią serię zdjęć i to łapią. Wtedy to był majstersztyk - mówił z uznaniem Rachlewicz.
Dziennikarz radiowy przypomniał sobie też inną sytuację, pokazującą nie tylko fotograficzny kunszt, ale niesamowitą znajomość żużla czy też po prostu wyczucie i szczęście. - Kiedy ja zaczynałem pracę jako dziennikarz, to też robiłem trochę zdjęć. Z reguły na zawodach młodzieżowych staliśmy z Mirkiem na płycie stadionu. W pewnym momencie on powiedział "e, tutaj nic się nie będzie działo, idę na drugi łuk". Poszedł, a w kolejnym wyścigu trzech leżało na drugim łuku i Mirek miał pełno zdjęć - wspominał.
Zakończenie dziennikarskiej kariery wymusiła choroba. Mirosław Wieczorkiewicz walczył z nią od długich lat, a ta wyniszczała go od środka, pogarszając wzrok fotografa. W pewnym momencie nie mógł już także przychodzić na Stadion im. Edwarda Jancarza. Jednak gdy oczy coraz bardziej zawodziły, to nie poddał się. Zdołał jeszcze skończyć studia i pomagał w fundacji Bogusława Nowak.
W wywiadzie, jakiego udzielił w radiu Ryszardowi Rachlewiczowi, przyznał, że chciałby umrzeć na stadionie. Tak bardzo kochał żużel. Odszedł w nocy 18 sierpnia, w wieku 62 lat. Cztery dni później motocykl towarzyszył jego ostatniej drodze. Pożegnano go jak żużlowca - warkotem maszyny żużlowej, a nad grobem stanęli wówczas zawodnicy, trenerzy, działacze, rodzina i wielu przyjaciół. Mirosław Wieczorkiewicz pochowany został na Cmentarzu Komunalnym w Gorzowie Wielkopolskim - mieście, w którym w żużlu się zakochał i do którego zawsze wracał z licznych żużlowych podróży.
Zobacz także: Mechanik wskazuje kluczowe elementy w Stali
Czytaj również: Kiedyś zasłynął akcją, jak Sajfutdinow w Częstochowie