Żużel. Po bandzie: Kasprzak i Milik mogą wciąż marzyć [FELIETON]

- Martwy sezon w żużlu to szmat czasu. Można wiele zyskać i wszystko stracić. Stary się może zestarzeć, a młody dojrzeć na tyle, by po wyjeździe na tor stać się nie do poznania - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

Wojciech Koerber
Wojciech Koerber
Na zdjęciu od lewej: Vaclav Milik, kierownik startu, Krzysztof Kasprzak WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Na zdjęciu od lewej: Vaclav Milik, kierownik startu, Krzysztof Kasprzak
"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

Przełom lutego i marca to w żużlu piękny czas. Mianowicie każdy ma jeszcze prawo marzyć, że nadchodzący sezon okaże się przełomowy, wyjątkowy i tłusty. Wymarzony po prostu. Bo po wyjeździe na tor okaże się, że nie wszystkich dotyczy ta zwyżkowa tendencja. A wielu dotyka po prostu zniżkowa. Dla przykładu, taka niemiła niespodzianka spotkała w 2015 roku Krzysztofa Kasprzaka. Sezon wcześniej został indywidualnym wicemistrzem świata i to na nim skupiała się zimą uwaga żużlowego światka. Jeździł po różnego rodzaju plebiscytach, odbierał nagrody, gratulacje, snuł plany o złocie. Bo sport to taka wdzięczna dziedzina życia, że najpierw zdobywasz nagrody za wyniki, a później jeszcze nagrody za nagrody. To tzw. spijanie śmietanki czy też zbieranie owoców.

Pokaż mi swoje liczby, a powiem ci, kim jesteś. W 2014 roku liczby Kasprzaka robiły wrażenie. Średnia 2,310 w najlepszej lidze świata i ani jednego czwartego miejsca (!), co zdarza się tylko wybitnym raz na jakiś czas. No ale minęła piękna zima i nastąpiło zderzenie z wiosną 2015 roku. W kolejnym sezonie średnia spadła do 1,477, co oznaczało spadek w rankingu z miejsca drugiego na… 33.

ZOBACZ WIDEO Żużel. Co robić podczas zawieszenia? Patryk Dudek: Rok mija szybko. Ja nadrobiłem szkołę i zdałem maturę

W tym samym 2015 roku ligowym szaraczkiem był jeszcze Vaclav Milik. Kibice Betard Sparty dłuuugo czekali na jego pierwsze ligowe zwycięstwo. W końcu udało się uzbierać trzy takie do kolekcji. Przeciętna średnia 1,230 oznaczała 43. lokatę w ligowej statystyce. No ale Vaszek nabrał doświadczenia, a przez kolejną zimę nie nabrał już wagi. Wręcz przeciwnie. Na jego przykładzie można było zaobserwować znaną zależność "kilogramy w dół, wyniki w górę". Czech popracował nad formą, również w kuchni, i rok później był rewelacją rozgrywek ze średnią niespełna dwóch oczek (1,987). Dało mu to katapultę na 14. pozycję rankingową i satysfakcję, że niżej znaleźli się m.in. Nicki Pedersen, Artiom Łaguta, Leon Madsen, Matej Zagar czy Maciej Janowski. Jak również schyłkowy już Tomasz Gollob.

Zapewne każdy z kibiców przechowuje w głowie swoje przykłady, najbliższe sercu, jak fatalnie się można stoczyć i jak pięknie odbić od dna. A przyczyny bywają najróżniejsze - pieniądze lub ich brak, motywacja lub jej brak, nasycenie, sprzęt, proces starzenia, kontuzje, problemy fizyczne, osobiste, psychiczne.

W 1992 roku Sparta-ASPRO, mimo wielkich aspiracji i przepięknych, zagranicznych kombinezonów, nie odpaliła. M.in. dlatego, że zagraniczny sprzęt okazał się szmelcem. I że szybko zaczęło też brakować szmalu. Tymczasem już rok później te same nazwiska (Knudsen, Załuski, Śledź, Baron), wsparte tą samą, starą i poczciwą Spartą (Piekarski, Zieliński, Lech, Jankowski, Szuba), zarządzały całą ligą. Na swoim torze postawiła się im tylko Polonia Bydgoszcz braci Gollobów i Ermolenki. W pozostałych domowych meczach zespół Nieścieruka, Ruski i Weissa nie zszedł poniżej 53 oczek. A pojedynki krajowych liderów choćby z wielkim z Perem Jonssonem chwytały za serce i przenosiły je bliżej gardła. Wspomnień masa.

Pod Jasną Górą wspominają z kolei sytuację odwrotną. Oto w 1996 roku Włókniarz-Malma niespodziewanie nawinął makaron na uszy całej lidze. Zespół sięgnął po mistrzostwo kraju, a Sławek Drabik również w pojedynkę, będąc zresztą po rocznym zawieszeniu za prowadzenie samochodu z szumiącą głową. Rok później nastąpił jednak szokujący upadek mistrza. Ten sam zespół został... spuszczony z elity. No, nie do końca ten sam, bo przecież młodzieżowa para Osumek - Ułamek, tworząca sezon wcześniej krajowy znak jakości, stała się przez zimę duetem seniorów. A następcy już tak błyskotliwi nie byli. To też pewna przestroga przed tym, co może czekać w najbliższym czasie Fogo Unię, bo jednak charakterystyka tego zespołu również uległa zmianie. Przy czym osobiście nie skazywałbym Byków na spadek. Mimo wszystko, bardziej na medal. Np. złoty.

Martwy sezon w żużlu to szmat czasu. Można wiele zyskać i wszystko stracić. Stary się może zestarzeć, a młody dojrzeć na tyle, by po wyjeździe na tor stać się nie do poznania. Podobnie jest w skokach narciarskich, gdzie ta przerwa między właściwymi sezonami jest jeszcze dłuższa niż w speedwayu, bo nie półroczna, lecz ośmiomiesięczna.

Pamiętacie takiego skoczka jak Toni Nieminen? Po prawdzie zdobył w swojej dyscyplinie niemal wszystko, bo przecież został podwójnym mistrzem olimpijskim z Albertville (1992), dorzucając też brązowy krążek igrzysk tej imprezy. Wygrał Turniej Czterech Skoczni, zdobył Kryształową Kulę, a także podwójne mistrzostwo świata - fakt, juniorów. I wszystko to w ciągu jednego (!) sezonu (1991/92). Wszystko to przed 17. urodzinami. Wszystko na młodzieńczej fantazji, która później już nie niosła. Kolejne sezony były już równią pochyłą. Co tylko pokazuje, że gdy w sporcie pojawia się szansa na sukces, to trzeba wyciągać łapy i brać garściami. Bo być może jest to ta jedna życiowa szansa. Na którą Gollob musiał czekać niemal do czterdziestki.

Skoczków jednego sezonu znamy więcej. Takich właśnie jak 16-letni Nieminen, który w sezonie 1991/92 wszędzie leciał jak po swoje. Za to będąca u schyłku kariery Justyna Kowalczyk o sukcesach myślała już tylko na dyszkę klasykiem. Tymczasem pierwszy triumfator Plebiscytu Przeglądu Sportowego na sportowca roku (1926), Wacław Kuchar, był mistrzem kraju w piłce nożnej, łyżwiarstwie szybkim, hokeju na lodzie, a także - uwaga - sześciu konkurencjach lekkoatletycznych. Tak się zmienił sport.

Żużel również. Co na przykładzie Eugeniusza Skupienia i jego częstochowskiej kadencji uzmysłowił mi swego czasu Marek Cieślak: - Gienek często do Reichu jeździł, pracował tam w jakiejś firmie jako kierowca. Raz gdy wracał przed meczem do domu, to razem z Antkiem (bratem - WoK) poszli do komórki motóry szykować. Rozebrali silnik, podnieśli głowicę i wyciągnęli tłok. Gienek obejrzał go przy żarówce czterdziestce, odrzucił i wyciągnął spod stołu pudło z innymi tłokami - wszystkie były stare. Skierował na pudło tę słabowitą żarówkę, wybrał jeden, według niego najlepszy, założył, skręcił. I jeszcze przy księżycu za stodołą dwa próbne starty zrobił. A później stawił się w Częstochowie na mecz ligowy.

Dziś wygląda to niby nieco inaczej, jednak ze sprzętem opieczętowanym znakiem firmowym tunera nadal można nie trafić. Sezon sezonowi nierówny i to jest właśnie kwintesencją sportu. Ci z Leszna nadal muszą ciężko pracować, by się nie obudzić z palcem w nocniku, a ci z Grudziądza po to, by sobie samym udowodnić, że po latach przeciętności da się wrócić na wyżyny. Jak Greg Hancock po czterdziestce.

Kasprzakowi i Milikowi również tego życzę! Byłoby to coś w rodzaju mistrzostwa świata.

Wojciech Koerber

Zobacz także:
Andrzej Rusko: PGE Ekstraliga powinna zarządzać także pierwszą ligą [WYWIAD]
Ryan Douglas mówi m.in. o współpracy z Wardem, startach z Crumpem i planach na występy w Polsce [WYWIAD]

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×