"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.
***
Przed niedzielnym finałem IMP pozwoliłem sobie na zamieszczenie takiego oto tweeta:
"Zmarzlik to podwójny mistrz świata bez złota IMP, Janowski - podwójny mistrz Polski bez złota IMŚ. Ale po koleżeńsku zbiorów nie będą uzupełniać. Na forum mówią o sobie z uznaniem, jednak na co dzień do siebie nie dzwonią".
Wspominałem też przed tygodniem, że czekam na tę próbę sił obu zawodników, do której miało dojść na kilka dni przed praskim startem globalnych rozgrywek. I rzeczywiście okazała się to próba ogniowa. Z fajerwerkami. Dlaczego? Z absolutnie prozaicznego i błahego powodu. Otóż w sporcie tytuł jest zawsze jeden, a chętnych do niego cała kolejka. Stąd też spore prawdopodobieństwo, że w tej kolejce część się pokłóci. A zwłaszcza dotyczy to tych, którzy - jak wspomniałem - na co dzień do siebie nie dzwonią.
ZOBACZ WIDEO Jest objawieniem PGE Ekstraligi, ale ma problem ze zrobieniem... pompki. Wszystko przez jeden upadek
Pamiętacie historyczny, pierwszy finał Speedway of Nations z 2018 roku? Pewniakiem do jazdy we Wrocławiu był wówczas Maciej Janowski, natomiast Bartosz Zmarzlik nominacji się nie doczekał. I na łamach "Przeglądu Sportowego" padło wtedy uzasadnienie sztabu szkoleniowego reprezentacji, dlaczego. Tytuł brzmiał - "Nie było chętnych do jazdy ze Zmarzlikiem". Dodajmy, do jazdy z nim w parze. Myślicie, że takie słowa nie bolą? Nie zostawiają zadry? Urazu? Nie rysują boleśnie ambicji? Zmarzlik zareagował jednak wtedy w sposób absolutnie najlepszy z możliwy. Jaki?
Rok później był już indywidualnym mistrzem świata.
Natomiast werbalnie nigdy nikogo ze swoich reprezentacyjnych partnerów Zmarzlik ani nie obraził, ani nie uraził. Przynajmniej ja nie kojarzę. Sam też się na kadrę nie dąsał, będąc na jej zawołanie i zawsze do dyspozycji. Inna sprawa, że gdy mowa o speedwayu, wolę nazywać rzeczy po imieniu. A więc tu nie ma kolegów z reprezentacji. Tu są tylko rywale z reprezentacji. Bo to sport wybitnie indywidualny.
Ale do czego zmierzam. Mianowicie jeśli ktoś się zastanawia, co takiego mogło się zdarzyć w Lesznie czy w ogóle ostatnio pomiędzy oboma wybitnymi jeźdźcami, to odpowiadam. Stawiam tezę, że nie zdarzyło się nic szczególnego, o czym nie wiemy. Ktoś w związku z tym zapyta - to skąd ten mur między nimi? To odpowiadam i powtarzam - bo tytuł jest jeden, a chętnych zawsze więcej. Ten mur jest zbudowany z największych trofeów takich jak indywidualne mistrzostwo świata czy indywidualne mistrzostwo Polski.
Zatem Zmarzlik i Janowski mogą się zacząć kochać i wymieniać na torze uprzejmości najwcześniej u schyłku karier, gdy nie będą już głodni tytułów. To normalna rzecz w sporcie. Powiedziałbym nawet, że pożądana. Wcześniej dotyczyła m.in. Tomasza Golloba i Piotra Protasiewicza, a całkiem niedawno jeszcze Zmarzlika i Piotra Pawlickiego. Przy czym ten ostatni zaczął chyba skręcać, niestety, w złą stronę. W stronę przeciętniactwa. Upieramy się przy twierdzeniu, że jego miejsce jest w cyklu Grand Prix, natomiast głosy dochodzą takie, że żużel nie przesłania ostatnio Piotrowi świata. Zresztą, nie znalazł on nawet czasu, by odbyć w Rybniku trening zapoznawczy przed ostatnią rundą SEC, decydującą nie tylko o medalach, ale też o ewentualnej jego bytności w elicie GP. A to dość znamienne. Fakty są takie, że Pawlicki jechał tam, jako współlider klasyfikacji generalnej, walczyć o złoto, a skończył bez brązu. A w momencie, w którym miał pokazać swoją najlepszą wersję, zerwał taśmę.
Za to Protasiewicz - dopóki wierzył, że jest w stanie dorównać Gollobowi - próbował to robić. Stawiał się, szarpał, walczył, wściekał, nie raz przeklinał rywala. Na czym, jak sam przyznał, cierpiało również jego życie rodzinne. Po latach pokazał jednak wielką klasę i płomienną przemową oddał cesarzowi, co cesarskie. Swoją postawą sprawił, że dziś panowie potrafią z łezką w oku i z uśmiechem na twarzy wspominać trudne momenty, a Gollob potrafi też docenić niewątpliwą klasę rywala, który zmuszał go ciężkiej pracy.
Maciej Janowski zbudował w ostatnich tygodniach wyjątkową formę i prędkość. Czuł, że uciekł niemal całemu światu. I to, paradoksalnie, zaczęło mu ciążyć. Zaczęło nakręcać na tytuł IMŚ, a przy okazji stawiać też w dość niezręcznej sytuacji. Otóż z jednej strony zawodnik dostrzegał swoją przewagę nad resztą świata. A z drugiej? To pieprzone Grand Prix jeszcze nie ruszyło. On z tej formy nie zdążył uczynić żadnej przewagi, bo klasyfikacja przejściowa IMŚ jeszcze nawet nie istnieje. Jeszcze nikomu w niej nie odjechał. A ciśnienie rośnie. To nie jest łatwa rola, a im dłużej trwa, tym bardziej męczy.
Inna sprawa, że gdy chodzi o Zmarzlika, żadna przewaga nie została tu jeszcze wypracowana i zaakcentowana. Ich rywalizacja była do tej pory, w dużej mierze, korespondencyjna. Choć kilka razy się spotkali. W maju na Olimpijskim skończyło się remisowo (2-2), natomiast ostatnio w Szwecji wygraną mistrza świata 2-0. Przy czym ściganie się w Szwecji zwłaszcza w Janowskim nie musi wyzwalać najbardziej wojowniczych instynktów. W Lesznie z kolei mieliśmy otrzymać miarodajną konfrontację, bo w zawodach o dużą stawkę. Stąd ta nerwowość podsycona porażkami. Czego pierwszym efektem scysja przy zjeździe do parku maszyn, sprokurowana przez wrocławianina. Choć kibice zaczęli mi podsyłać kadry poprzedzające zdarzenie, sugerując, że to Zmarzlik miał pierwszy podjechać przeciwnika. Nie mogę się tam jednak doszukać ani celowości, ani złośliwości. Jeśli ktoś widzi więcej - ma do tego prawo. Ja nie rozumiem, skąd upomnienie dla Zmarzlika, który, w mojej ocenie, na spokojnie przyjął ofensywę konkurenta.
A po zawodach nieszczęsne sceny z podium, które Janowski opuścił przedwcześnie, siłą rzeczy okazując brak szacunku zwycięzcy, ale też Kołodziejowi. Który to Kołodziej, jak pamiętam, swoje momenty frustracji przy okazji finałowych wyścigów IMP przyjmował godnie, z pokorą i po męsku. Bo gdy przerywano finałowy spektakl w 2018 roku - po spięciu Zmarzlika i Pawlickiego - to Janusz był zwycięski na pierwszym okrążeniu. A w powtórce już tylko trzeci. Ale na pudle dotrwał do ostatniego flesza. I nawet się uśmiechał. Po zawodniku Betard Sparty na podium została natomiast tylko przewrócona puszka Red Bulla. Gdzieś w rogu, niekoniecznie przykuwająca uwagę. Symbolika jakby z płótna Petera Bruegela pt. "Pejzaż z upadkiem Ikara", zapewne kojarzycie interpretację obrazu ze szkoły podstawowej. Szkoda zatem, że to, co Janowski budował przez pół sezonu, tę prędkość i szacunek, u wielu stracił równie prędko - w jeden wieczór.
Janowskiemu życzę jak najlepiej, bo mam świadomość, jak wymagający sport wziął sobie za miłość. To dyscyplina, w której jednocześnie walczysz o trofea i o życie. Stąd m.in. tyle emocjonalnych zachowań, nie zawsze takich, które nam, w fotelu przed telewizorem, przypadają do gustu. Dlatego mam nadzieję, że niedzielne wydarzania pomogą mu przed inauguracją cyklu Grand Prix. Bo pozwolą upuścić nieco powietrza z balonu oczekiwań, który - mam wrażenie - zawodnik osobiście pompował, mając świadomość swej wyjątkowej formy. Może teraz odzyska świadomość, że jednak wszyscy zaczynają od zera, a on wcale nie ma nic do stracenia, tylko wszystko do zyskania.
A poza tym, bądźmy szczerzy - dyscyplinie sportowej nie może się trafić nic lepszego jak zaciekła rywalizacja dwóch równorzędnych rywali, podszyta nie do końca kontrolowanymi emocjami. Bo przecież kibice żądają widowisk. Zatem dobrze przekuć niedzielne wydarzenia w coś pozytywnego, co obu zawodników doprowadzi na szczyt. Pardon, jednego z nich, a drugiego w okolice. Bo miejsca na szczycie starcza tylko dla jednego. Mimo że to bardzo wyszczuplone chłopaki.
Przy czym ta walka nie może się przerodzić w festiwal przewinień i rewanżyzmu. Żużel sam w sobie jest zbyt niebezpieczny. Pamiętam, co mówił Maciek Janowski o swojej rywalizacji z Nickim Pedersenem. Że w konfrontacji z nim może sobie pozwolić na więcej niż wobec innych chłopaków. Był to przejaw odwagi i charakteru, niemniej pamiętajmy, że każdy kij ma dwa końce. W tym jeden ostry.
Przez przypadek obrazowo o sportowych ambicjach i namiętnościach wypowiedział się w niedzielnym studiu finału IMP Tomasz Gollob, w rozmowie z Mateuszem Kędzierskim. Oto zestawienie dwóch wypowiedzi:
- Tomku, chciałbyś, by ktoś pobił twój rekord - 8 tytułów IMP?
- Oczywiście. Życzę tego każdemu.
- A jak oceniasz dzisiejsze zawody?
- Obawiałem się, że piąte złoto zdobędzie Janusz Kołodziej.
No pewnie, że każdy chce być jedynką w historii. Gollob, ty, ja, każdy. Nie udawajmy, że jest inaczej. Tak jak chcemy być piękni, w zdrowiu i przy kasie, a nie bidni, brzydcy i schorowani. Nie po to Tomasz zostawiał na torze zdrowie, by teraz się radował, jak historia go spycha na dalsze strony.
Pojedynki Janowskiego i Zmarzlika staną się teraz wartością dodaną cyklu Grand Prix. Jak wcześniej, dla przykładu, starcia Janowskiego z Pedersenem, któremu Maciej pokazał swego czasu po wyprzedzeniu środkowy palec. Choć uważam, że bardziej elegancko byłoby wyciągnąć w kierunku trzykrotnego mistrza świata kciuk lub palec wskazujący. Można by wtedy przyjąć linię obrony, że chodziło o pokazanie Duńczykowi optymalnej ścieżki. A nie miejsca w szeregu.
Ktoś powie, że Janowski polował już na Zmarzlika w pierwszym łuku finałowego starcia. Nie, była to twarda, normalna rywalizacja. Żużel. To jasne, że najgroźniejszego rywala najlepiej zostawić za sobą tuż po starcie. Bo jak ucieknie, to po tytule. Natomiast Kasprzaka można dorwać choćby na kresce, jak w wyścigu barażowym.
Natomiast pod taśmą Janowski nie był w niedzielę aniołkiem. Próbował sobie pomagać regularnie. Nie karałbym go jednak za ruchy w czasie czwartej serii. Owszem, poruszył się, jednak zatrzymał i przystanął. Sam moment startu już był prawidłowy, żadnej przewagi mu nie dał. Za to w 20. biegu ruszał się już tak, że miał z tego korzyść. I nie było to widoczne wyłącznie na powtórkach. Zatem sędzia Bryła słusznie postąpił, udając, że nie widzi? Uważam, że z dwojga złego wybrał słusznie. Bo nie zepsuł święta sportu.
Całkiem niedawno Zmarzlikowi próbowano wmówić, że nie wytrzymuje ciśnienia finałowych wyścigów GP. A to guzik prawda. Po prostu - gdy obok siebie staje czterech najlepszych gości danego wieczoru, a margines błędu jest tak mikry, że aż niewidoczny, nie da się wszystkiego wygrać. Na co jednak Bartek odpowiedział bardzo konkretnie - kilkoma wygranymi finałami i dwoma tytułami. Janowski też nie jest typem, któremu głowa przeszkadza w osiąganiu sukcesów. Wręcz przeciwnie. Co zapewne nie raz udowodni w tegorocznym cyklu, pozostając pretendentem do złota. To wciąż może być jego sezon ze snów.
Co ciekawe, Zmarzlik i Janowski to na dziś również murowani kandydaci do reprezentowania kraju w Speedway of Nations. Bo przecież selekcja polegać powinna na tym, że wybierasz nie tych, co się lubią, lecz tych, co są najszybsi. Nielsen z Gundersenem też nie musieli darzyć się sympatią, lecz ramię w ramię potrafili jeździć. I cztery z rzędu tytuły mistrzów świata par do spółki zdobyli.
Tomasz Gollob, by zacząć bawić się żużlem, musiał czekać do 40. roku życia. A dokładniej rzecz biorąc - nie czekać, tylko zapieprzać, ryzykować i pomagać szczęściu. Zmarzlik zapracował sobie na ten komfort dużo wcześniej, jako dwudziestoparolatek. Jest jednak zbyt młody, by wyrzec się sportowych ambicji i chęci bycia przywódcą stada. Janowski, głodny i wciąż polujący na tytuł IMŚ, również. Zwłaszcza, że los go boleśnie nie doświadczył i na torze żużlowym, mimo trzydziestki na karku, nie złamał jeszcze żadnej kości. Stąd też żadna przyjaźń im na razie nie grozi. Natomiast szacunek warto sobie okazywać już teraz.
Największych na to stać. Największych to nie boli.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Skandal po wielkim finale. "Zapewniam, że był to czysty przypadek"
- Mistrz z synem. Obok tego zdjęcia nie można przejść obojętnie!