Marta Półtorak nie jest postacią anonimową na Podkarpaciu. Jej firma Marma Polskie Folie daje zatrudnienie setkom osób, do tego stała się właścicielką galerii handlowej Millenium Hall w Rzeszowie, weszła na rynek deweloperski. Od lat nie ujawnia swojego majątku. Jak informował serwis echodnia.pl, gdy dostała się do sejmiku wojewódzkiego, wolała zrezygnować z mandatu radnej, niż wypełnić oświadczenie majątkowe.
W latach młodości nie skończyła wyższych studiów, bo uznała, że lepiej rozwijać własny biznes. Jak sama mówi, był to świadomy wybór. Tak w roku 1991 powstała Marma Polskie Folie - największy w Europie przetwórca tworzyw sztucznych i producent folii dla ogrodnictwa, budownictwa i przemysłu. Firma zatrudniająca ponad tysiąc osób, mająca miliony złotych obrotów.
Półtorak założenie firmy nazywa "młodzieńczą fantazją". Równie szalony był pomysł, by wejść do żużla. - Stało się to przez przypadek - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty wprost biznesmenka z Podkarpacia.
ZOBACZ WIDEO Jakub Miśkowiak: Wejdziemy do czwórki i pokażemy jacy jesteśmy silni
Żużel uczy pokory
Zdarza się, że milionerzy wchodzą w sport, który kochają i utrzymują ulubiony klub. Jednak w przypadku Półtorak było inaczej. Stal Rzeszów znajdowała się w fazie upadku, brakowało jej pieniędzy na niemal wszystko i pewnego dnia delegacja działaczy pojawiła się w siedzibie Marmy Polskie Folie.
- Nie chciałam od razu powiedzieć "nie", więc podałam jakąś kwotę z głowy i liczyłam, że działacze się nie zgodzą. Wyszło inaczej i nie miałam wyjścia. Mogłam zostawić pieniądze i delikatnie się wycofać albo zaangażować się na poważnie. Wybrałam to drugie, choć miałam ręce pełne roboty - wspomina po latach Półtorak.
Była prezes "Żurawi" nie ma problemu z przyznaniem się, że w tamtym momencie kompletnie nie znała się na żużlu. Gdy podczas pierwszego spotkania zawodnicy Stali przegrywali kolejne biegi, nie potrafiła zrozumieć dlaczego. Jednak szybko zakochała się w "czarnym sporcie".
- Żużel wciąga. Odpowiednio zaprezentowany potrafi wiele dać - przekonuje. - Dlatego po latach nie żałuję, że się w nim pojawiłam. Sport dużo uczy, zwłaszcza pokory. Jest bardziej nieprzewidywalny niż biznes. Można zrobić dużo, a nic nie osiągnąć. W biznesie jest inaczej - dodaje.
Oferowała miliony, których nie chciały gwiazdy
Gdy Półtorak weszła na poważnie w żużel, Stal szybko awansowała do PGE Ekstraligi. Chęć wzmocnienia składu powodowała, że prezes klubu oferowała niemałe kwoty. Niektórzy zarzucali jej, że psuje rynek wysokimi stawkami. Chociaż na Podkarpacie trafili mistrzowie świata, tacy jak Jason Crump czy Nicki Pedersen, to też pewne marzenia pozostały niezrealizowane.
Blisko Rzeszowa swego czasu byli Tomasz Gollob czy Jarosław Hampel, wówczas najlepsi polscy żużlowcy. Ostatecznie mieli jednak odrzucić oferty ze względu na sporą odległość. - Powody były różne. Nie zawsze to była prawda z tą niechęcią zawodników do jeżdżenia na drugi koniec Polski. Czasem ktoś nas po prostu przelicytował - zapewnia Półtorak.
Chociaż Półtorak zarzucano, że oferuje zawodnikom niemoralne pieniądze, ona sama odrzuca takie teorie. Wręcz przeciwnie, sposób konstruowania kontraktów w Rzeszowie miał być sprawiedliwy dla wszystkich. - Chciałam, by zawodnicy byli traktowani równo. Nie uważałam, że jak ktoś ma lepsze nazwisko, to powinien dostawać przed sezonem większe pieniądze na przygotowanie sprzętu. Tu chodziło o tzw. team spirit - wyjaśnia.
Blondynka w żużlu
Półtorak nie tylko weszła w świat sobie nieznany, ale zdominowany przez mężczyzn. Czy jako kobiecie było jej trudniej odnaleźć się w środowisku żużlowym? - Nie - odpowiada krótko.
- Gdy zakładaliśmy spółkę Ekstraliga Żużlowa, która nadzoruje rozgrywki w Polsce, to byłam jedyną kobietą-prezes. Blondynka, nieznająca się na żużlu - takie było przyjęcie mojej osoby. Jednak paradoksalnie mi było łatwiej powiedzieć, że się na czymś nie znam. Zdarzało się, że prosiłam tunera czy mechanika, by coś mi wytłumaczył. Facetom nie wypadało, bo duma i ego robią swoje - twierdzi Półtorak.
Paradoksalnie, ze względu na płeć Półtorak mogła... stracić niektórych zawodników. Prezesi konkurencyjnych klubów PGE Ekstraligi nie chcieli bowiem słyszeć o tym, że ogra ich kobieta. - Przez cały czas był element rywalizacji płci u nas. Jak był jakiś przeciek, że zawodnik jest blisko nas, to inni poprawiali mu ofertę, bo "pokażmy babie", że jesteśmy lepsi - zdradza była prezes rzeszowskich "Żurawi".
Półtorak nie zgadza się też z teoriami, jakoby nie miała pomysłu na drużynę. - Po latach żałuję jednego, że nie zdobyliśmy ze Stalą medalu. Proszę jednak zauważyć, w jakich czasach przyszło nam działać. Praktycznie co roku zmieniał się regulamin, co utrudniało nam budowę składu. Nie chciałam tworzyć dream teamu w Rzeszowie, chciałam czegoś długofalowego. Może gdybyśmy dołożyli kolejne miliony, mieli dream team, to ten medal stałby się faktem. Jednak mnie taki sposób działania nigdy nie interesował - dodaje.
Śmierć, która wstrząsnęła wszystkimi
Działalność Marty Półtorak w Stali Rzeszów została naznaczona tragedią, jaka wydarzyła się 13 maja 2012 roku we Wrocławiu. Wtedy podczas meczu z tamtejszą Betard Spartą upadek zanotował Lee Richardson. Brytyjczyk po kilku godzinach zmarł w szpitalu.
- To był trudny i traumatyczny moment. Te obrazy wracają co jakiś czas i pozostaną ze mną do końca życia. Zastanawiam się nieraz, czy można było zrobić coś więcej - mówi Półtorak.
Richardson w pierwszych chwilach po wypadku rozmawiał z lekarzami, skarżył się na ból w złamanej nodze. Na stadionie nic nie zapowiadało dramatu. Okazało się, że Brytyjczyk miał też poważne obrażenia wewnętrzne i silny krwotok. Gdy dotarł do szpitala, było już za późno na pomoc.
- Kolejny trudny moment związany z tą tragedią to chęć pomocy rodzinie. Zaprosiłam małżonkę Lee do Polski, oferowałam pomoc finansową, a skończyło się to później pretensjami. Potem Emma to chyba przemyślała, szukała kontaktu do mnie, ale niesmak pozostał - dodaje Półtorak.
O co chodzi? Półtorak kilka miesięcy po tragedii zorganizowała w Rzeszowie turniej, z którego zysk trafić miał do rodziny Richardsona. Wdowa po Brytyjczyku oskarżyła działaczy, że otrzymała zbyt mało pieniędzy, a sam przelew został zrealizowany dość późno. Jak się okazało, winna była sama Brytyjka, bo podawała numer konta po zmarłym mężu, przez co klub z Podkarpacia nie mógł zrealizować przelewu. Co więcej, Emma Richardson wysłała działaczom fakturę za lot do Polski na kwotę 11 tys. zł.
- Myśmy chcieli szczerze jej pomóc, a zostało to przez nią wykorzystane. Sam Lee był jednak człowiekiem towarzyskim, pogodnym. Anglicy zwykle tacy nie są. Na krótko przed tragedią miał problemy sprzętowe i starałam się mu pomóc. Pewne rzeczy zaczynały nam wychodzić i wypadek we Wrocławiu wszystko to przekreślił - wspomina Półtorak.
Sam transfer Richardsona do Rzeszowa był też dowodem na to, że była prezes Stali niekoniecznie przepłacała zawodników. - Rozmawialiśmy i spisaliśmy warunki kontraktu na serwetce. Potem mieliśmy to przelać na papier, ale Lee zadzwonił, że dostał z innego klubu lepsze warunki. Powiedziałam mu, że myślałam, iż już się umówiliśmy, co do kontraktu. Dodałam, że jeśli uważa, że straciłby jeżdżąc w Rzeszowie, to niech zapomni o tej umowie spisanej na serwetce. Tymczasem on zadzwonił kolejnego dnia, przeprosił i jednak zgodził się na starty w Stali. To dużo świadczy - podsumowuje Półtorak.
Czytaj także:
Zagar doszedł do porozumienia z klubem eWinner 1. Ligi!
Hit transferowy w eWinner 1. Lidze!