Po bandzie: Bajer, Arabowie i umarli sąsiedzi [FELIETON]

WP SportoweFakty / Sebastian Maciejko / Na zdjęciu: Tomasz Bajerski
WP SportoweFakty / Sebastian Maciejko / Na zdjęciu: Tomasz Bajerski

- Przestańmy śnić o żużlu na pustyni, bo to kompletnie bez przyszłości. Przestańmy marzyć o Indianach albo Azjatach zamawiających silniki u pana Rysia Kowalskiego w Cierpicach - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

Nie sądzę, by Tomek Bajerski dogadał się ze swoją byłą partnerką, natomiast bardziej mnie interesuje, czy dogada się ze swoim… obecnym partnerem. Tzn. z dyrektorem sportowym Apatora, Krzyśkiem Gałańdziukiem. Ten przecież przyznał - jeszcze przed wojną domową Bajerskiego - że skład, a także zmiany w trakcie meczu, mają ustalać wspólnie. A to dość problematyczne, gdy dwie osoby trzymają jeden i ten sam długopis. Można wtedy narobić kulfonów. Zwłaszcza gdy ma się różne spojrzenie na otaczającą rzeczywistość, co zdarza się najlepszym. Nie bez przyczyny tak ktoś świat sportu skonstruował, że za wynik odpowiada z reguły trener czy też menedżer. Jeden. Główny. Zwany też pierwszym.

Nic to, na razie dotychczasowy menedżer Apatora nie ma nawet wiążącej umowy z klubem. Dlatego chciałbym Was zabrać w króciutką podróż sentymentalną. I zasugerować, byście przestali marzyć o Arabach ujeżdżających motocykle żużlowe. Lub też o Indianach albo Azjatach zamawiających silniki u pana Rysia Kowalskiego w Cierpicach. Bo tego typu pragnienia ujawniają się każdorazowo, gdy cykl IMŚ przejmuje nowy operator.

ZOBACZ WIDEO Żużel. Intensywne przygotowania Fogo Unii. Junior się nie oszczędza

Przestańmy śnić o żużlu na pustyni, bo to kompletnie bez przyszłości, natomiast pomyślmy o żużlu za miedzą. Tuż za naszą granicą. Kiedyś był tam wielki świat.

Co prawda w Lublinie zagrali grubo i na dzień dobry zafundowali sobie Hansa Nielsena, niemniej w innych polskich ośrodkach postawiono na bliższe nam plemiona zachodnio-słowiańskie czy też ludy ugrofińskie. No bo spójrzmy.

Gdy wrocławska Sparta zaczęła podnosić się z kolan, sprowadziła sobie na sezon 1990 trójkę Czechów: Zdenka Tesařa, Jana Holuba i Jana Schinágla. W zasadzie to każdy z nich był, na tle drugoligowej bidy, internacjonałem. A już na pewno Tesař, w końcu finalista IMŚ 1990 z Bradford, gdzie nie był ostatni, tylko trzynasty. I każdy z tych Czechów, gdy się ubrał w kombinezon, przypominał kogoś lepszego. Kogoś z innego świata, jakby nie komunistycznego. Otóż te czeskie skóry były kolorowe, a na nich mieściło się trochę reklam. Tymczasem Polacy miewali wtedy na najbardziej eksponowanym prawym przedramieniu co najwyżej napis… speedway. I taki sam na czapeczce. No, na skórach moich chłopców był też napis WKM Sparta. Ale żeby jakieś logo sponsorskie? Nie, tego jeszcze nie odkryliśmy i nie znaliśmy.

Największym modnisiem zawsze był we Wrocławiu Zbigniew Lech. Więc gdy dostał nieco większy samochód do przewożenia sprzętu, volkswagen transporter, to na bocznych drzwiach napisał sobie "Zbyszek Lech international speedway rider". Trochę na wyrost, no ale podobnie miały te gwiazdy z zagramanicy. A gdy Zbychu zapragnął efektownie się prezentować nie tylko na mieście, ale też na torze, to co zrobił? Otóż odkupił stary kombinezon od Schinagla. Bo choć stary, to ładny był i kolorowy. Z innej bajki niż te spartańskie, szaro-brudne.

Takie właśnie były początki dźwignięcia zapyziałego polskiego żużla lat 80. Próby zrobienia z niego pępka świata, co udało się błyskawicznie. Bracia Czesi byli wtedy przy nas wspomnianymi internacjonałami. W Tarnowie mieli Lubomíra Jedka i Zdenka Schneiderwinda, w Częstochowie Petra Vandirka, w Gnieźnie Antonina Kaspera, ale też Karela Prusę, a w Świętochłowicach podobnie ubogich Vlastimíra Červenkę i Jaroslava Gavendę. Ale to wciąż byli tzw. stranieri. Panowie żużlowcy. Roman Matoušek? On akurat większej chęci do podboju naszych torów nie wykazywał, za to już Vaclav Milik senior jak najbardziej. Taka to była czeska kolonia.

A bracia Węgrzy? W Rzeszowie rządzili Zoltan Adorjan i Robert Nagy, a nieopodal, w Krośnie, czarowali Laszlo Bodi i Jozsef Petrikovics. Do Opola lepsze żużlowe maniery sprowadził Zoltan Hajdu, do Gorzowa Antal Kocso, a tu i tam Sandor Tihanyi. Wreszcie swoich ludzi w wielkim speedwayu mieli też Niemcy (Gerd Riss, wcześniej Karl Maier), a nawet Włosi, bo przecież Armando Castagna potrafił zająć ósme miejsce w finale światowym (Bradford 1990).

I co się stało z tym żużlem w Czechach czy na Węgrzech? Umarł śmiercią nie tyle naturalną, co tragiczną. I nawet trudno postawić tezę, że na nogi postawiłby tam dyscyplinę ichni Gollob lub Małysz. Bo przecież po mistrzostwie świata Artioma Łaguty jego zdjęcie nie trafiło na biurko Władimira Putina. Nie przebiło się nigdzie w wielkiej Rosji.

Zresztą, w minionej edycji cyklu Grand Prix doszło do sytuacji wręcz historycznej. Otóż poszczególne rundy wygrywało ledwie trzech zawodników: wspomniany Łaguta (5), Bartek Zmarzlik (5) i Maciej Janowski (1), co jest sytuacją bez precedensu. A gdyby wziąć pod uwagę posiadane obywatelstwo i miejsce zamieszkania, można nawet pokusić się o stwierdzenie, że triumfowali zawodnicy z jednego kraju… Z podobną hegemonią nie mieliśmy do czynienia nawet wtedy, gdy cykl Grand Prix składał się z sześciu rund. Bo te sześć rund zawsze rodziło minimum czterech zwycięzców.

Trudno zatem o optymizm i o wiarę, że za lat pięć, dziesięć czy dwadzieścia żużel będzie zawłaszczał kolejne zakątki świata niczym Aleksander III Macedoński. Skoro nawet nasi przyjaciele z Czech i Węgier nie są w stanie się reanimować.

A poza tym nie szanujemy sami siebie. Siebie i pięknej historii dyscypliny, która dawno temu była sportem, a teraz jest biznesem. Właśnie czytam, że wygaszono witrynę internetową poprzedniego operatora cyklu (speedwaygp.com), a na nowej (fimspeedway.com) historia zaczyna się od roku 2022. Czyli dopiero ma się zacząć. Nie ma już finałów IMŚ, DMŚ i MŚP. Nie ma tradycji i nie ma do czego się odwoływać. Liczy się tylko tu i teraz. To, co zechce sprzedać nowy właściciel. A co będzie za kolejną dekadę?

Nie wiemy, zdecyduje następny właściciel.

Wojciech Koerber

Czytaj także:
Jego kariera to gotowy scenariusz na film
Rzucił żużel będąc o krok od mistrzostwa. Grał w golfa z Jamesem Bondem

Źródło artykułu: