Nie żałuje, że nie wrócił do Polski. "Niewiele się zmieniło"

WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Na zdjęciu: Jason Crump
WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Na zdjęciu: Jason Crump

8 kwietnia odbędzie się inauguracyjne kolejka PGE Ekstraligi. Choć nie ma szans, by kibice zobaczyli w akcji Jasona Crumpa, to jest szansa, że Australijczyka będzie można spotkać w polskiej lidze, po 10 latach przerwy, w nieco innej roli.

W tym artykule dowiesz się o:

[b]

Mateusz Puka (WP Sportowefakty): Ostatnio odwiedził pan Polskę przy okazji turnieju PGE IMME. Skąd pomysł, by wybrać się do naszego kraju na te zawody?
[/b]
Jason Crump (trzykrotny mistrz świata): Przyleciałem, by spotkać się z przyjaciółmi, czyli Robertem Lambertem i Ashley’em Holloway’em. Szczególnie z tym drugim długo się nie widziałem, a nie wszyscy wiedzą, że znamy się od dziecka, bo nasi ojcowie ścigali się razem na żużlu. Później Ashley przez pewien czas był moim tunerem i współpraca układała się naprawdę dobrze. Nasze relacje są znacznie mocniejsze niż zwykle pomiędzy zawodnikiem, a tunerem.

W czasie kariery w Polsce reprezentował pan barwy sześciu klubów. Który sezon wspomina pan najlepiej?

Najdłużej jeździłem w klubach z Gorzowa, Torunia i Wrocławia i właśnie te kluby wspominam najlepiej. W Gorzowie było super, ale tam nie odnosiłem aż takich sukcesów jak w czasach jazdy w Toruniu i Wrocławiu. We Wrocławiu mieliśmy wspaniałą drużynę, a ja w tamtych czasach dwukrotnie zostawałem mistrzem Polski. Znakomicie wspominam współpracę z Krystyną Kloc i Andrzejem Rusko. Współpracowało mi się z nimi świetnie i zapamiętałem ich jako miłych, przyjacielskich ludzi z dobrym sercem.

ZOBACZ WIDEO Żużel. To będzie sezon dla dobrych taktyków. Cieślak mówi o stosowaniu zastępstwa zawodnika

W 2020 roku reaktywował pan karierę. Żałuje pan, że nie zdołał wrócić do regularnej jazdy w PGE Ekstralidze?

Nie żałuję, bo doskonale zdaje sobie sprawę, że poziom jaki osiągnąłem po wznowieniu kariery nie był zbyt wysoki i nie pozwalał na rywalizację z najlepszymi na świecie. Decyzja o powrocie do Polski byłaby błędem. Nie wróciłem do żużla po to, by znów walczyć o mistrzostwo, więc zupełnie wystarczała mi jazda w Premiership. To był zresztą przerywnik od pracy w roli trenera w GB Speedway Academy. Praca z dziewięciolatkami dawała mi sporo frajdy i mogłem spokojnie łączyć ją z jazdą na żużlu. Poza tym mój syn ściga się w superbike’ach i to głównie z tego powodu w ogóle zdecydowałem się na powrót do Europy.

Miał pan w ostatnim czasie jakieś oferty z klubów PGE Ekstraligi, które widziałyby pana właśnie w roli opiekuna młodzieży?

Nie, ale dzieje się tak dlatego, że działacze nie mają mojego numeru telefonu.

W tym roku zamierza pan pojawiać się częściej podczas spotkań ligowych w Polsce?

Mój syn w weekendy bardzo często startuje w zawodach superbike’ów i on wciąż jest dla mnie priorytetem. Jeśli jednak będę miał wolne, to nie widzę powodu, bym nie pojawiał się w Polsce. Jestem umówiony z Robertem Lambertem, że będę mu pomagał podczas rund GP i spotkań ligowych, jak tylko będę miał wolne.

Jak podoba się panu poziom tegorocznej PGE Ekstraligi. Wielu twierdzi, że jeszcze nigdy nie był tak wysoki, a kluby nie działały aż tak profesjonalnie.

Jeśli chodzi o poziom sportowy, to wiele się tutaj nie zmieniło, bo w Polsce wciąż jeżdżą najlepsi na świecie. W moich czasach też tak było. Teraz przyszła po prostu nowa generacja zawodników, ale wciąż wszyscy najlepsi ścigają się regularnie na polskich torach. Oprawa meczów faktycznie jest imponująca i fajnie, że ktoś pomyślał o organizacji dodatkowych imprez jak choćby niedzielnego turnieju PGE IMME.

Podczas tych zawodów fenomenalnie zaprezentował się Bartosz Zmarzlik. Czy Polak faktycznie ma w tym roku autostradę do mistrzostwa świata?

Bartek wciąż robi gigantyczny postęp, a już sam fakt, że w trzech ostatnich sezonach aż dwukrotnie zgarniał złoto pokazuje, że mowa o wielkim talencie. Obecnie wszyscy go naśladują i to zupełnie normalne. Bartek to wyjątkowy zawodnik i wyjątkowy talent. Podobny talent i zaangażowanie w każdych zawodach widziałem choćby u Tomka Golloba. W tegorocznej walce o złoto nie lekceważyłbym jednak innych, bo w Toruniu wielu zawodników udowodniło, że ma apetyt na tytuł mistrza.

Jaka jest obecnie największa przewaga Zmarzlika nad rywalami?

Od razu zaznaczam, że nie zgadzam się z twierdzeniem, że ktoś w GP jest bardziej zaangażowany niż inni i dlatego osiąga lepsze wyniki. W mistrzostwach świata to niemożliwe, bo każdy żużlowiec marzy o tytule tak samo mocno i każdy jest gotowy zrobić wszystko, by zostać mistrzem. Czasami jednak o triumfie decyduje szczęście, czasami lepszy sprzęt, a czasami po prostu talent.

Miał pan czas przeanalizować składy zespołów PGE Ekstraligi? Pana faworytem ze względu na Roberta Lamberta jest zapewne Apator Toruń.

Niestety do tej pory aż tak mocno nie śledziłem rozgrywek, ale pewnie wkrótce będę wiedział więcej. Przyjaźnię się z Robertem, ale to wcale nie oznacza, że kibicuję Apatorowi. W Polsce mam wielu kolegów jak choćby Jasona Doyle’a w Lesznie, Taia Woffindena, czy Macieja Janowskiego we Wrocławiu oraz Zmarzlika w Gorzowie. Trzymam za nich kciuki. Przede wszystkim lubię jednak dobry żużel i na to liczę w tym roku. Jeśli poziom rozgrywek będzie wysoki, to po meczu nikt nie będzie przegrany.

W tym roku debiutuje pan w roli menedżera Oxford Cheetahs. Która rola była dla pana trudniejsza – zawodnika, czy jednak trenera?

Byłem szczęściarzem, bo podczas kariery w Polsce miałem okazję współpracować naprawdę z wybitnymi trenerami m.in. Zenonem Plechem, Janem Ząbikiem, a przede wszystkim Markiem Cieślakiem, który do dziś jest jednym z moich najlepszych znajomych z Polski. Pod koniec kariery współpracowałem także choćby z Darkiem Śledziem. Rola trenera w żużlu nie jest łatwa, bo musisz pogodzić ambicje siedmiu, a czasem nawet ośmiu żużlowców. To niedoceniana rola, ale jeśli zawodnik ma dobrego trenera, to może liczyć na wsparcie, opiekę i pomoc w trudnych momentach. Moim zdaniem trudniej być dobrym trenerem niż dobrym zawodnikiem. Bycie dobrym zawodnikiem naprawdę jest proste, bo wystarczy skupić się na sobie podczas zawodów i jeśli wygra się kilka wyścigów, to wszyscy są szczęśliwi. Trener pracuje na wynik cały tydzień, a i tak niczego nie może być pewny.

Spędził pan ostatnio sporo czasu w Wielkiej Brytanii, czy zgadza się pan z oskarżeniami tamtejszych działaczy, że PGE Ekstraliga niszczy żużel w innych krajach?

Nie znam jeszcze na tyle dobrze tego zagadnienia, by się wypowiadać na ten temat.

Jako zawodnik uwielbiał jeździć pan na trudnych torach, ale dziś w Polsce praktycznie takich nie ma. To krok w dobrą stronę?

Zupełnie nie rozumiem takiej polityki. Jeszcze kilka lat temu każdy tor w polskiej lidze miał swoją specyfikę i trudno było się dostosować do tych warunków. Pamiętam każdy wyjazd na tor w Lesznie i bez względu na moc tamtejszej drużyny, to zawsze były bardzo trudne mecze, właśnie ze względu na nawierzchnię. Może jednak w motocyklach zaszły na tyle duże zmiany, że pójście w tę stronę było konieczne. Nie obejrzałem w ostatnich latach tylu meczów, by stwierdzić to z całą pewnością.

Obecnie w Polsce płaci się znacznie więcej niż za pana czasów. Nie zazdrości pan nieco obecnym zawodnikom?

Żużel to biznes i dobrze, że ta dyscyplina się tak dobrze rozwija. Słyszałem o nowym kontrakcie telewizyjnym i cieszę się z tego. Liczę oczywiście, że kluby mądrze zainwestują pieniądze i sprawią, że zainteresowanie żużlem będzie jeszcze większe.

Podczas niedzielnych zawodów miał pan okazję spotkać się z Nickim Pedersenem, który przez lata był pana największym rywalem. Wasze relacje nigdy nie były z tego powodu zbyt dobre. Jak jest teraz?

Kiedy stajesz się starszy i kończysz karierę twoje relacje z rywalami z torów zupełnie się zmieniają. Proszę mi uwierzyć, że naprawdę ucieszyłem się, gdy zobaczyłem Nickiego i mogłem z nim chwilę porozmawiać. To był zawsze twardy zawodnik i trudno się z nim rywalizowało. Oglądanie go z perspektywy widza to jednak olbrzymia przyjemność. To fantastyczna wiadomość, że wciąż ściga się i wciąż ma taką pasję. On może jeździć na najwyższym poziomie jeszcze bardzo długo.

Pedersen jest od pana zaledwie dwa lata młodszy. Nie żałuje pan, że tak szybko skończył karierę?

Skończyłem karierę w 2012 roku, ponieważ moje ciało i umysł powiedziały stop. Od 1992 roku praktycznie przez cały czas przebywałem z dala od domu. W 2012 roku miałem niesamowitą ochotę rzucić wszystko i wrócić do Australii. Przez 30 lat większość czasu spędzałem w Europie, ale mój prawdziwy dom był w Australii. To zmęczyło mnie na tyle, że bez żalu zostawiłem żużel.

W Polsce przez lata był pan znany nie tylko ze wspaniałej jazdy na żużlu, ale także wybuchowego charakteru i skandali jak choćby ten, który wywołał pan w 2001 roku, gdy fanom we Wrocławiu pokazał pan pośladki.

Nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy. Pamiętam tamte zawody i fani od początku turnieju rzucali we mnie butelkami i innymi przedmiotami. W pewnym momencie postanowiłem się odwrócić i pokazałem im australijską flagę, która akurat była naszyta na kevlarze w dolnej części pleców. Wszyscy błędnie to zinterpretowali, ale w rzeczywistości, to nie był żaden skandal. Jeśli chodzi o wybuchowy charakter, to po prostu zawsze jestem zaangażowany w to, co robię i zawsze zależało mi na wyniku.

Czytaj więcej:
Pawlicki wykazał się wyjątkowym sprytem
Prezes Stali krytycznie o formie swojej drużyny

Źródło artykułu: