"Wchodzę na Everest i mam ciemno przed oczami". 20 lat temu Anna Czerwińska zdobyła najwyższą górę świata

Anna Czerwińska próbowała cztery razy. W decydującym momencie spadła na nią tragedia, a zejście z Mount Everestu zamieniło się w dramatyczną walkę o życie jej i partnera.

KG
Anna Czerwińska Newspix / GIXTER / Na zdjęciu: Anna Czerwińska
Anna Czerwińska była drugą - po Wandzie Rutkiewicz - Polką, której udało się wejść na najwyższy wierzchołek świata. W bazie dowiedziała się, że jest najstarszą kobietą, która tego dokonała. Zamknęła również projekt Korony Ziemi - udało jej się zdobyć najwyższe góry wszystkich kontynentów. Opowieści himalaistki wysłuchał Dominik Szczepański, współautor "Spod zamarzniętych powiek" - biografii Adama Bieleckiego i autor "Czapkinsa. Historii Tomka Mackiewicza".

Mysza

- Witek, co się dzieje z Myszą? - pytam mojego współpracownika w Polsce przez telefon satelitarny. Jest połowa maja 2000 r. Zieleń Tengboche kuje w oczy, gdzieś w dole huczą wody Dudh Kosi i Imja Kholi. Zeszliśmy odpocząć przed ostateczną rozgrywką z Everestem. Wioska leży poniżej 4000 m, w końcu można normalnie oddychać. Dookoła pełno historii - tędy przechodziło wiele ważnych wypraw, a w okolicznym klasztorze na mnicha kształcił się pierwszy zdobywca Everestu Tenzing Norgay.

Wszystko już przygotowane, wystarczy porządnie się wyspać, wrócić do bazy i zaatakować najwyższy szczyt Ziemi. Dla mnie to już czwarty raz - trzykrotnie próbowałam od północy, od Tybetu, ale bez skutku. Tym razem wydaje się jednak, że góra jest do wzięcia. Jedynie Everestu brakuje mi do zamknięcia projektu Korony Ziemi - na pozostałe najwyższe szczyty innych kontynentów już weszłam.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Ministerstwo Zdrowia opublikowało specjalny film

Martwi mnie tylko to, że Mysza nie odbiera telefonu. Ma 86 lat, jest zdrowa, na ile człowiek w tym wieku może czuć się dobrze. Główka pracuje do czwartego miejsca po przecinku. Owszem, ostatnio przestała chodzić na zakupy, trochę się zasiedziała, ale na nic nie choruje. Przez ostatni rok spałam na karimacie pod jej łóżkiem na wypadek, gdyby w nocy czegoś potrzebowała. Gdy zadzwoniłam do sąsiadki, powiedziała, że Mysza trafiła do szpitala na jakieś badania. Niczego więcej się od niej nie dowiedziałam. Żadnych badań przecież nie planowałyśmy, dziwne.

- Witek, co z Myszą? - pytam raz jeszcze.
- Mysza umarła – słyszę odpowiedź, a świat wyjeżdża mi spod nóg.

Prędzej bym się spodziewała, że Everest się przewróci niż że mama umrze. Była najważniejszą osobą w moim życiu. Nigdy nie zabraniała mi jeździć w góry, zawsze mnie w tym wspierała, w żadnym facecie nie znalazłam tyle oparcia, ile w niej. Była w domu, gdy pakowaliśmy się na wyprawy, znała moich przyjaciół, całą śmietankę Złotej Ery polskiego himalaizmu. Gdy powiedziałam, że zaczynam zbierać szczyty Korony Ziemi, zrobiła specjalną kartkę, na której odznaczała kolejne góry. Przed miesiącem żegnała mnie nad ranem, gdy wsiadałam do taksówki. Otworzyła jedno oko i powiedziała, żebym już jechała i weszła w końcu na Everest.

Przy herbacie obmyśliłam plan: założę kask i skoczę z moreny. Poobijam się i wtedy nie będzie wyjścia, helikopter przyleci i zabierze mnie do Lukli, a stamtąd już blisko do Katmandu, skąd złapię samolot do Polski. W innym przypadku będę musiała iść kilka dni.

- Nie bądź idiotką, mamie już nie pomożesz, a sobie zrobisz krzywdę - mówi Saeed, jeden z członków naszej ekipy, gdy słyszy o moich planach.

Wspinamy się na Everest na jednym pozwoleniu. Urodził się w Iranie, ale od lat mieszka w Stanach Zjednoczonych. Swoje wejście chce zadedykować przyjaźni między tymi krajami. Gdy usłyszał o śmierci mojej matki, zaopiekował się mną. Pokazał mi zdjęcia swojej rodziny, opowiedział o dzieciach.

Trochę się uspokajam i zaraz czuję narastający gniew. Nie dość, że Everest nie wpuścił mnie tyle razy, to jeszcze teraz zabrał mi matkę. Co za cholera! Dzwonię do dziennikarki Moniki Rogozińskiej, której relacjonuję wyprawę. - Stwierdziłam - mówię - że trzeba dokończyć sprawę, pojutrze wychodzę z bazy i spróbuję wejść na szczyt.

W głowie mam ostatnie słowa matki. Boję się tylko, że środowisko nie zrozumie mojej decyzji.

Pogrzeb na Evereście

Sezon w pełni, Everest znów oblężony. W bazie z 500 osób. O tragedii z 1996 r., gdy spod szczytu nie wróciło 12 osób, wydaje się, że już nikt nie pamięta. Owszem, przez pierwsze dwa, trzy lata było mniej prób wejść - ludzie zastanawiali się, czy na pewno jest tu bezpieczne, skoro giną klienci renomowanych agencji wspinaczkowych, ale nic nie jest mocniejsze od magii Everestu. Nawet strach o własne życie.

Ta góra udzielała mi lekcji w trzech ostatnich latach, gdy próbowałam zdobyć ją od mniej popularnej, tybetańskiej strony. Najpierw byliśmy za słabo przygotowani, za drugim razem wyjechałam z bazy zbyt szybko, bo w chwili, gdy dopiero nadchodziły dni dobrej pogody. Za trzecim - zabrano mój tlen dla ratowania umierającego klienta, a z naszej czwórki przeżyła tylko dwójka.

CZYTAJ TAKŻE Alpinizm. 28 lat od śmierci Wandy Rutkiewicz. Była pierwszą Polką na Mount Everest

Jednym z nas był wówczas pewien mieszkający w Chamonix Anglik. Na zejściu źle się poczuł. Towarzyszący mu Szerpa jakimś cudem sprowadził go do namiotu, a potem zaczął podawać tlen. Anglik wykorzystał swoje butle, potem Szerpy, a następnie podano mu mój tlen. Wszystkie trzy butle, które kupiłam na atak szczytowy. Rano Szerpa założył Anglikowi raki, próbowali schodzić, ale Europejczyk w końcu usiadł i umarł. Jego ciało zostało przesunięte o 100 metrów od linii poręczówki zabezpieczającej zbocze. Tak się chowa ludzi na Evereście.

Tego samego dnia, o 16 po południu, w obozie na wysokości 7000 m spotkałam Australijczyka, który ruszył w górę.
- Roger, gdzie ty idziesz? - spytałam.
- Do obozu II, na 7700 m.
- Nie dojdziesz, za daleko, za zimno, za późno – próbowałam go przekonać.
- Spokojnie Ana, poradzę sobie.

O poranku wypatrzyliśmy go przez teleobiektyw. Zamarzł wpięty do liny poręczowej.
Uznałam, że już nie będę się wspinała od północy, bo Everest i mnie zabije. Uzbierałam pieniądze i pojechałam na droższą nepalską stronę góry. Za wszystko płaciłam sama.

Cebulowy zapach

Jedną z największych przeszkód w drodze na szczyt jest lodospad Icefall. Tysiącmetrowa kaskada lodu, który ciągle się porusza. Czasami się osunie, ciągle pęka i zmienia swój kształt. Codziennie patrolują go Szerpowie ze specjalnego zespołu. Nazywamy ich "icefall doctors", lodowymi doktorami. Sprawdzają, czy drabinki łączące krawędzie rozległych szczelin dalej tam są, czy lód ich nie zabrał, połykając przy okazji liny i śruby.

Icefall jest upiorny. Trzeba przechodzić pod lodowymi szafami wielkości pięciopiętrowego domu. Gdy coś drgnie, to cię nie ma. Szerpie pokonanie lodospadu zajmuje 3-4 godziny, mnie raczej około sześciu. Staram się wychodzić wcześnie, na ogół ruszam o czwartej rano. Dwie godziny później pierwsze promienie słońca opierają się o Pumori; mijają dwie kolejne - lodospad lśni w słońcu, zaczyna się topić i raz po raz wstrząsają nim suche pęknięcia. Trzeszczy również w nocy, gdy woda w szczelinach zamarza, a tężejący lód rozsadza megabryły od środka. Nie ma więc dobrej pory, by ruszyć na lodospad.

Zwłaszcza, gdy idzie się samej, bo towarzyszący Szerpa akurat jest gdzie indziej. Opracowałam bardzo ciekawą metodę pokonywania dziewięciometrowych drabin pełniących rolę kładek nad szczelinami. Na butach mamy raki, więc marsz po drabinie rozwieszonej nad przepaścią jest trudny. Ludzie patrzą na mnie z drwiną, gdy klękam i pokonuję metalową kładkę na kolanach. Nie przejmuję się nimi. Po pierwsze, na czworakach nie muszę się martwić, że rak ugrzęźnie mi między szczeblami drabiny. Po drugie, racjonalizuję sobie, że jeśli nawet polecę, to trzymając się drabiny. I jakoś sobie poradzę. Jestem pionierką w raczkowaniu nad szczelinami. W dodatku robię to sama, bez Szerpy, dźwigając 20-kilogramowy plecak.

Z lodospadu wychodzę na wysokość 6000 m. Tu leży Kocioł Zachodni, Western Cwm, Dolina Ciszy - bezwietrzna przestrzeń zawieszona między ramionami Everestu, Lhotse i Nuptse. W labiryncie bezkresnych szczelin odnajduję dobrze wydeptaną ścieżkę. Pół kilometra wyżej stoi obóz II, dom Szerpów, którym nie chce się co parę dni ryzykować życia na lodospadzie.

Kilometr wyżej założyliśmy z moim osobistym Szerpą Pasangiem, 23-letni posiadaczem złotego zęba, obóz trzeci. To tam pierwszy raz zapoznałam się z tlenem z butli. Mam go zamiar użyć, ponieważ inaczej nie czułabym się na siłach wejść i zejść ze szczytu najwyższej góry świata. Im wyżej, tym gorzej nam się oddycha, a w dodatku na Everest wspina się wiele osób, dlatego czasami trzeba poczekać na swoją kolej w pokonywaniu następnego odcinka góry. Wejścia bez tlenu są tu do dziś rzadkością. Dla wielu jest po prostu za wysoko, dla prawie wszystkich - zbyt daleko.

Butla waży 3,5 kg i przy niewielkim przepływie tlenu wystarcza na siedem godzin. Ja ustawiłam 2,5 litra na minutę – to niewiele więcej niż sugerowana ilość wspomagająca wspinaczy podczas snu. Szerpowie nauczyli mnie, jak bezpiecznie łączyć reduktor z butlą. Pokazali również, jak wymienić butlę. W sumie mamy ich pięć - kupiłam dwie dla siebie, dwie dla Pasanga, piąta jest w zapasie.

CZYTAJ TAKŻE Koronawirus pokrzyżuje plany polskim himalaistom? Mieli za kilka miesięcy atakować K2, na razie muszą czekać

Powoli zasypiam, gdy czuję cebulowy zapach etanotiolu, związku dodawanego do bezwonnego butanu. Wyskakuję z namiotu, zakładam raki i podążam za smrodem aż do namiotu Jeffa. Kanadyjczyk śpi, a z jego kuchenki wydobywa się gaz. Postawił menażkę ze śniegiem na palniku, woda zgasiła płomień, a Jeff zasnął. Butan jest cięższy od powietrza i zbiera się nisko w namiocie, a wtedy leżący człowiek łatwo może ulec zatruciu. Zakręciłam szybko gaz i ledwo dobudziłam Kanadyjczyka. W nocy krzyczał, że się dusi i umiera. Poszłam więc do sąsiedniego namiotu i przyprowadziłam lekarza.

Rankiem 20 maja Jeff szybko się spakował i ruszył w dół, popatrzyłam za nim i skierowałam się w kierunku Przełęczy Południowej. Szło mi się dobrze. Po drodze uczyłam się korzystać z tlenu. Minęłam Yellow Band, czyli Żółtą Wstęgę, która w zasadzie jest żółtobrązowym skalnym uskokiem.

Idę wyżej, przekraczam Ostrogę Genewczyków, skalne żebro, za którym otwiera się droga na Przełęcz Południową. Jestem prawie na 8000 m. Wzrokiem szukam szczytu, ale nie mogę go dostrzec. Pogoda się psuje, widoczność spada do kilkuset metrów. Jest płasko. Przełęcz Południowa przypomina olbrzymie boisko piłkarskie. Z jednej strony Nepal, z drugiej Tybet, między nimi przesmyk stanowiący idealny korytarz dla wiatrów. W tym miejscu wiecznego przeciągu wystarczy niewielka zmiana temperatur i podmuchy potrafią rozpędzić się w mgnieniu oka powyżej setki. Teraz biją we mnie bez litości, utrudniają kolejne kroki, w końcu przyklękam i dalej brnę na kolanach, na czworakach zbliżając się do namiotów.

NA DRUGIEJ STRONIE DOWIECIE SIĘ, CO SIĘ STAŁO Z SAEEDEM, "SZCZĘŚLIWYM" UPADKU I MOCNYCH WRAŻENIACH Z WEJŚCIA NA MOUNT EVEREST

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×