Robert Kubica: Dałbym sobie medal

Materiały prasowe / Alfa Romeo Racing ORLEN / Na zdjęciu: Robert Kubica
Materiały prasowe / Alfa Romeo Racing ORLEN / Na zdjęciu: Robert Kubica

Miałem moment, w którym moja głowa nie akceptowała prawej strony mojego ciała. Dużo łatwiej byłoby się poddać. Powiedzieć: było, minęło, pech. W końcu zrozumiałem, że muszę znaleźć i zaakceptować nową drogę - mówi Robert Kubica.

Oto #HIT2020. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Paweł Kapusta, WP SportoweFakty: - Czego się boi Robert Kubica?

Robert Kubica, zawodnik ORLEN Team, kierowca F1 w zespole Alfa Romeo Racing ORLEN oraz serii DTM w zespole ORLEN Team ART: - Głębokiej wody. Pływać umiem, ale wyśmienitym pływakiem nigdy nie byłem. Po wypadku nie jestem nim tym bardziej. Głęboka woda nigdy nie budziła mojej sympatii. Pewnie dlatego, że nie ma tam kontaktu z podłożem. Zupełnie inaczej, niż w moim naturalnym środowisku, czyli na torze.

Miałeś kilka poważnych wypadków - w Formule 1, rajdach, nawet prywatnie dawno temu - a i tak nie ma w tobie strachu przed siadaniem za kółkiem. Z czego to się bierze?

Bo u nas nie ma czasu i miejsca na strach. Tak samo mógłbyś spytać skoczka narciarskiego, czy boi się siadać na belce startowej. Przecież gdybym ja na tej belce usiadł, to od razu bym ze strachu w gacie narobił. A dla nich skakanie jest naturalne, robią to z łatwością i przyjemnością. O strachu pewnie nawet nie myślą.

Dzieje się tak, bo coś, co dla innych ludzi wydaje się ekstremalne, ty robisz od małego. Coś, co w innych budzi strach, dla ciebie jest naturalne.

ZOBACZ WIDEO: Orlen szuka następców Kubicy. Umowa z Alfą gwarantuje młodym Polakom szkolenie

Po żadnym z tych "dzwonów" nie było choć chwili wątpliwości przed wejściem do samochodu?

Miałem wypadek, który prawie ściągnął mnie z planety Ziemia, a pierwszym autem, do którego wsiadłem - i to kilka miesięcy po wypadku - było auto rajdowe. Wróciłem też do motorsportu w kategorii rajdów. Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że jestem nienormalny, ale ja uważam się za faceta z głową na właściwym miejscu.

Musisz zrozumieć, że o tych rzeczach się po prostu nie myśli. To samo można było powiedzieć po wypadku w 2007 roku w Kanadzie. Bo to ten wypadek był największym w mojej karierze. Biorąc pod uwagę prędkość, przebieg zdarzenia, samo uderzenie i to, co mogło się ze mną stać, trzeba przyznać, że miałem wtedy ogromne szczęście. Konsekwencje nie zawsze idą w parze z prędkością. Możesz jechać 300 kilometrów na godzinę, zderzyć się z bandą i wyjść z tego bez poważnych obrażeń, a możesz spaść z roweru stojąc i zrobić sobie sporą krzywdę.

Dam ci dobry przykład. Idziesz po schodach, potykasz się, spadasz i łamiesz rękę. Może się tak zdarzyć, nie?

No, może.

I co, już nigdy nie będziesz schodził po schodach? Będzie w tobie strach przed wchodzeniem na pierwsze piętro? Wiadomo, w motorsporcie każdy profesjonalny kierowca największą satysfakcję czerpie z bycia na granicy. Twój zawód na tym polega, by na niej być. I żebyś mnie dobrze zrozumiał: nie chodzi o granicę życia i śmierci. Chodzi o granice bolidu. Pojazdu, który prowadzisz. Pojazdu, który musisz doprowadzić do granic jego przyczepności, możliwości prowadzenia, osiągów.

Bez tego nie ma szans na odnoszenie sukcesów?

Tu nawet nie chodzi o wyniki. Bez tego nie czujesz się spełniony. Nie ma satysfakcji z tego, co się robi. To tak, jakbyś grał w koszykówkę, rzucał za trzy punkty i nigdy nie trafiał do kosza.

Gdybym o tym celowo pomyślał, dostrzegłbym oczywiście, że to balansowanie może się źle skończyć. Ale o tym się po prostu nie myśli.

Tobie śmierć zajrzała w oczy kilka razy.

W niektórych momentach mogło się to dla mnie skończyć dużo gorzej, niż sprawy się potoczyły. Gdy to robiłem, nikt mi nie przystawił pistoletu do głowy. Nie mówił: musisz. Ja zawsze chciałem to robić.

Co myśli kierowca, który widzi, że z prędkością ponad 200 kilometrów na godzinę leci prosto w bandę? Jest w ogóle czas, by pomyśleć o czymkolwiek?

Mówisz o wypadku z Kanady. Bandy nie widziałem, bo mnie "podbiło" na drodze ewakuacyjnej i przód auta – co w tym przypadku było ogromnym szczęściem – był w górze.

Ostatnie, co wtedy widziałem, to dwa najwyższe poziomy trybuny, chorągiewki i niebo. Nic więcej. W takiej sytuacji czujesz się, jakbyś startował samolotem. Idziesz do góry i nie masz pojęcia, co będzie dalej. Uderzenie, do którego wtedy doszło, było ogromne. Szczęście polegało na tym, że siła rozeszła się pod bolidem. Oczywiście nie cała, ale większość.

Na kilka sekund straciłem świadomość. Uderzenie było konkretne. Gdy bolid odrywał się od ziemi, jechałem ponad 260 kilometrów na godzinę. A w powietrzu, jak wiesz, hamulce nie działają.

Wiele razy się zastanawiałeś, gdzie byś teraz był, gdyby nie ten najtragiczniejszy wypadek z 2011 roku?

Nie nazwałbym go najtragiczniejszym.

OK, mogło się skończyć gorzej. Ale według różnych źródeł byłeś wtedy o krok od Ferrari, przed tobą były najlepsze lata ścigania. Kto wie, może byłbyś dziś czterokrotnym mistrzem.

Patrząc na to, jak poradziło sobie w tamtych sezonach Ferrari, to wątpię. No ale może, kto wie.

O tamtych zdarzeniach staram się nie myśleć w takich kategoriach. Gdybym został w tych myślach, nie byłoby mnie tutaj.

Jak trudno było dojść do takiego podejścia?

Łatwo nie było. Faktem jest natomiast, że to jedna z niewielu rzeczy, które do dziś bolą. Że nie wydarzyło się to, co mogło się wydarzyć i było na wyciągnięcie ręki.

Do dziś masz wyrzuty sumienia? Żałujesz, że wsiadłeś wtedy do samochodu?

Dziś wyrzutów sumienia nie mam. Łatwo byłoby je mieć. I czymś normalnym jest, że kiedyś je miałem. Uważam się za inteligentnego faceta. Pojawiają się więc różne myśli. Ten wypadek jest wydarzeniem, które dotknęło mnie w życiu najbardziej. Chodzi również o to, co dzieje się do dzisiaj.

Wypadek nie odmienił tylko mojego ciała. Nie sprawił tylko, że mam ograniczenia. Jest bardzo prawdopodobne, że już do końca życia tamte chwile będą miały na mnie wpływ. Nie tylko w aspekcie sportowym. Również w życiu codziennym.

By żyć w normalny sposób, musiałem jakoś te myśli przezwyciężyć. Spróbować żyć z tym, co jest. Z tym, co się wydarzyło i co mam. Od nowa budować cele. Również w ujęciu ludzkim. W okresie epidemii dobitnie doświadczyliśmy, że nie jesteśmy stworzeni do siedzenia w domu, bo nie mamy tego, co nas na co dzień nakręca. Tak samo było w moim przypadku od 2011 roku. Nagle, w jednej chwili, straciłem to, co było niemal całym moim życiem.

Nie mam sobie za złe. Byłem świadomy tego, co robiłem. Nikt mnie nie zmuszał. To była moja decyzja. Bardzo możliwe, że gdybym miał to zrobić jeszcze raz, to albo bym tego nie robił, albo podszedłbym do tego zupełnie inaczej.

Jeśli wsiadasz do samochodu i zakładasz na głowę kask, to nawet gdy o tym nie myślisz, masz świadomość, że podejmujesz ryzyko. Prowadzenie samochodu wyścigowego to za każdym razem taniec na krawędzi. To kierowców nakręca. Świadomość, że prowadzisz bolid na granicy możliwości. Czasem tę granicę się przekracza i trzeba ponieść większe lub mniejsze konsekwencje. Ja za mały błąd zapłaciłem bardzo wysoką cenę. Takie jest jednak ryzyko tej gry.

Jak traktujesz to, co się wtedy wydarzyło? Niewierzący mogliby powiedzieć, że to pech, przypadek. Wierzący, że testowanie przez kogoś z góry.

Brutalnie szczerze: pierwsze miesiące to była walka, żebym żył. Pęd, operacje... Ten okres był dynamiczny i bolesny, ale w pewnym stopniu pomógł mi przesunąć myśli w zupełnie inną stronę. O wiele bardziej bolesny był okres półtora-dwa lata po wypadku, niż na przykład dwa miesiące po zdarzeniu.

Dlaczego?

Bo byłem już wtedy normalnie funkcjonującym człowiekiem. Oczywiście z ograniczeniami, ale mogłem spokojnie żyć. No i miałem więcej czasu na rozmyślanie. Siedziałem na kanapie, oglądałem wyścig Formuły 1, a moje myśli automatycznie wracały do tego, co robiłem przed wypadkiem. I co by było gdyby. Gdy żyjesz z operacji na operację, nie masz na to myślenie czasu.

Dopóki proces powrotu do zdrowia - operacje, rehabilitacja - dawał mi szanse na wyjście z tego, na zminimalizowanie ograniczeń, walczyłem o to. Po pewnym czasie inteligentny człowiek sam widzi progres. Nie musisz być lekarzem, by samemu dojść do pewnych wniosków. Dociera do ciebie, że jednak nie będzie tak dobrze, jak niektórzy mówili. Albo jak sam miałeś nadzieję. Musisz zaakceptować, że zostaniesz już taki, jakim się widzisz. Że nie będziesz już taki, jakim byłeś.

Złość, brak akceptacji tego jaki jestem, wpływała na moje codzienne funkcjonowanie. Dopiero po jakimś czasie zobaczyłem, że wciąż mogę pewne rzeczy robić, ale już w inny sposób. Jest to dziwne, gdy w wieku 26 lat zaczynasz się uczyć rzeczy, których uczyłeś się w wieku dwóch lat.

Na przykład?

Prosta rzecz: wiązanie butów. Albo inny przykład - jesteś prawo czy leworęczny?

Prawo.

To spróbuj napisać coś lewą ręką. Mniej więcej takiego uczucia doświadczałem. Uczyłeś się tego, gdy byłeś dzieciakiem. Nagle, w wieku 26 lat budzisz się rano i zdajesz sobie sprawę, że jeszcze raz musisz przejść taki proces. Nasz mózg jest tak zakodowany, że pewne rzeczy robimy naturalnie, instynktownie. I pewnego dnia wstajesz, chcesz zawiązać but i nie umiesz tego zrobić. Na początku strasznie się wkurzałem. Próbowałem to robić cały czas tak samo, ale mi nie wychodziło. W końcu zrozumiałem, że muszę znaleźć i zaakceptować nową drogę. Miałem moment, w którym moja głowa nie akceptowała prawej strony mojej ciała.

Sam sobie z tym poradziłeś?

Nie byłem z tym u psychologa, jeśli o to pytasz. Jestem trochę dziwny z charakteru. Czasem charakter nie pomagał mi w życiu i karierze, ale akurat w tym okresie pomógł mi bardzo. By ruszyć naprzód, musiałem zaakceptować nowe życie.

Dużo łatwiej byłoby się poddać. Powiedzieć: było, minęło, pech. Cieszę się, że tego nie zrobiłem, choć momentami nie było łatwo. Jestem bardzo samokrytyczny, ale gdy teraz myślę o tym okresie, to dałbym sobie medal. Na pewno popełniłem w tamtym czasie jakieś błędy, ale patrząc na sytuację, na zdarzenia, na cały ten okres... Dużo łatwiej byłoby się schować, całkowicie zmienić życiową drogę.

Pamiętasz w ogóle tamten dzień? I to, co działo się po wypadku?

Do momentu wypadku pamiętam niemal wszystko. 90 procent. A później, już tylko niektóre fragmenty. I może akurat dobrze.

To, co pamiętam, zostawię dla siebie. To, że wielu rzeczy po wypadku nie pamiętam, pokazuje, że przez dłuższy okres było ze mną niefajnie.

Gdybyś miał opowiedzieć o najtrudniejszej chwili po wypadku, co by to było?

Sporo było trudnych chwil. Opowiem o takiej, która była dla mnie niemal nokautującym ciosem. Przechodziłem rehabilitację, sytuacja poprawiała się. Przez miesiące nie mogłem ruszać palcami, ale praca przyniosła efekty i w końcu mogłem palcami poruszać. W tym momencie poddałem się operacji, która miała jeszcze polepszyć mój stan, a w konsekwencji cofnąłem się w rehabilitacji o siedem miesięcy. Znów nie ruszałem palcami. Coś, co napędzało mnie do dalszej pracy, nagle uleciało. Mam nadzieję, że nigdy czegoś podobnego nie przeżyłeś i nie przeżyjesz.

Na szczęście wiele było też dobrych momentów. Takich, w których wierzyłem, że mogę wrócić do Formuły 1. By sprawdzać swój organizm, za kierownicą siadałem wykonując kolejne kroki. Nie wiem, czy ktokolwiek o tym wie, ale już sześć miesięcy po wypadku wyjeżdżałem o szóstej rano na tor. O takiej porze, bo wiedziałem, że nikt mnie nie zobaczy. To był mały krok. Później stawiałem coraz większe. Nigdy nie wiedziałem, jak na to zareaguje mój organizm. Finalnym krokiem, który dał mi w 100 procentach odpowiedź, że mogę wrócić, były testy z Renault. Przed tym wielkim krokiem było jednak 100 mniejszych, zrobionych przez lata.

Twoje życie to scenariusz na dobrą, hollywoodzką produkcję. Myślałeś tak kiedyś o sobie i tym, co przeżyłeś?

Wiele osób zgłaszało się do mnie, by robić filmy dokumentalne. Nie zdawali sobie chyba jednak sprawy, że aby taki film zrobić, musiałbym to wszystko praktycznie drugi raz przeżyć. A niekoniecznie jest to coś, co chcesz przeżyć ponownie.

Po wypadku, jeśli się na ten temat wypowiadałem, pokazałem tak naprawdę może 10 procent mojego bólu i tego, co mnie spotkało. Na szczęście czas leczy rany.

Tak samo było z moją decyzją w kierunku rajdów, a nie wyścigów. Rana, którą wtedy miałem, była zbyt świeża. Pojechałem na testy do DTMów na początku 2013 roku. Na torze wypadły bardzo dobrze, ale źle się po tych testach czułem. Działo się we mnie coś, co niekoniecznie chciałem czuć.

Działo się to w Walencji. To był ostatni tor, na którym prowadziłem bolid F1. Sam wjazd na tor wywołał we mnie pewne myśli. Wiesz, ja zawsze w F1 startowałem dla pasji. To też praca za super wynagrodzenie, ale dla mnie na pierwszym miejscu zawsze była pasja. Skoro wszystko jej podporządkowujesz, musi mieć dla ciebie wielką wartość. Gdy więc w ułamku sekundy zmienia ci się życie, a po dwóch latach jedziesz na ten tor, to normalne, że w głowie powracasz do środowiska, w którym byłeś. Poszedłem więc w kierunku rajdów, żeby wyczyścić głowę.

Na kolejnej stronie przeczytasz między innymi, dlaczego Robert Kubica od kilkunastu lat nie czyta polskich mediów, dlaczego nie chce rozmawiać o relacjach ze swoim ojcem oraz jak spędził czas podczas pandemii koronawirusa. 

Czytaj inne wywiady autora:
Marcin Gortat: Ogień prawie zgaszony - KLIKNIJ!
Adam Małysz: Prezydentura? Nigdy nie mów nigdy - KLIKNIJ!
Wilfredo Leon: Dar od Boga - KLIKNIJ!
Anna Lewandowska: Dobre miejsce, odpowiedni czas - KLIKNIJ!
Justyna Kowalczyk: Duża sztuka samotności - KLIKNIJ!
Tomasz Gollob: To mój ból - KLIKNIJ!
[nextpage]Umiałbyś nazwać związek łączący cię z samochodem i ściganiem? To miłość? Uzależnienie?

To styl życia. Poruszasz aspekty, o których w ogóle nie myślę. Dla mnie to wszystko jest naturalne. To całe moje życie.

Na początku, za dzieciaka, ściganie było dla mnie zabawą. Mówienie, że zacząłem karierę w wieku 10 lat, jest śmieszne. Gdy masz 10 lat, nie masz kariery. Bawisz się, masz hobby. Z hobby przechodzi to w pasję, a dopiero później, gdy masz sporo szczęścia, dochodzi się jeszcze dalej. Jestem szczęściarzem. Nigdy tego nie ukrywałem. Nie chodzi o to, że ścigam się tu, gdzie się ścigam, ale że moja pasja stała się moją pracą. To dar życia, który nie wszyscy mają.

Człowiek staje się starszy, na pewne sprawy zaczyna patrzeć już trochę inaczej. Przez dobrych kilkanaście lat wszystko w moim życiu było podporządkowane wyścigom. Kiedy chodziłem spać, co jadłem, co robiłem między wyścigami. Podświadomość sprawiała, że nawet to, co oglądałem w telewizji, miało jakiś związek ze ściganiem.

Jest coś, co przez ściganie straciłeś?

Są rzeczy, których w młodości nigdy nie robiłem. Nie dorastałem jak "normalny" nastolatek. Nie chodziłem balować, na torze obracałem się zawsze w gronie starszych osób. To balowanie przyszło mi pierwsze na myśl, ale są przecież bardziej podstawowe sprawy. Samo dorastanie z rodziną miałem zupełnie inne. Trudno jednak mówić o stracie, skoro robiłem coś, co sprawiało mi satysfakcję.

Ściganie się w kartingu za granicą, bycie kierowcą fabrycznym i mieszkanie przez dwa sezony w warsztacie to nie było dla mnie nic złego. To była przygoda, coś wspaniałego. Budziłem się, gadałem z mechanikami, rozbierałem bolid, czyściłem. Czysta pasja. Byłem nią całkowicie pochłonięty.

Zastanawiałeś się, jak wiele w twoim ściganiu jest talentu, a ile nabytych umiejętności? Rozmawiałem z pewną osobą ze środowiska wyścigowego. Powiedziała: "Nigdy przed Kubicą nie było w Polsce takiego kierowcy. I przez kolejnych sto lat nie będzie".

Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Sam talent nie wystarczy, ale i sama praca to będzie za mało. Są w stawce kierowcy, którzy w przeszłości nie wykazywali wiele talentu, ale włożoną pracą wykonali wielki skok. Są też takie osoby, którym zbyt łatwo przychodziło wygrywanie. To sprawiło, że za mocno uwierzyli w siebie. Uznali, że nie potrzebują już pracować nad sobą, szukać przewag. To ich zgubiło.

Od czasów, gdy zaczynałem, sytuacja w środowisku bardzo się zmieniła. Dawniej nie było trenerów. Nauka polegała na tym, by spróbować czegoś samemu bądź podpatrzeć innych kierowców. W ostatnich 10 latach pojawili się trenerzy, którzy dają wskazówki. Ma to na pewno wiele plusów, ale są też minusy. Bo jeśli młody człowiek nauczy się, że zawsze jest ktoś, kto mu podpowie, sam nie będzie dążył do wiedzy.
Jest wiele rzeczy, które kierowca musi czuć sam. Schematów piłkarskich możesz się nauczyć. W piłce są czynniki zewnętrzne, na przykład śliska murawa, które wpływają na zawodnika, ale ten wpływ jest mniejszy niż w wyścigach. W wyścigach z okrążenia na okrążenie sytuacja się zmienia. Musisz to czuć. Nawiązuję do tego, bo ważny jest balans pomiędzy talentem i pracą. Tak samo ważny jest balans między słuchaniem podpowiedzi trenerów i uczeniem się jazdy samemu. To zanika.

Komu zawdzięczasz najwięcej?

Rodzicom.

Bo?

Bez nich tego wszystkiego by nie było. Pielęgnowali we mnie pasję, pozwolili na możliwość spełniania się, co nie było łatwe. Byłem szczęściarzem, bo moi rodzice, szczególnie tata, postawił sporo, by robić to wszystko w dobry sposób. Jest człowiekiem zero-jedynkowym. Albo robimy dobrze, albo w ogóle. Nie ma sensu się bawić, jeśli nie ma na to możliwości. To miało swoje konsekwencje. Mogliśmy mieć dom, ale nigdy go nie mieliśmy i mieszkaliśmy w małym mieszkaniu, bo mój ojciec wydawał pieniądze na mnie. Myślę, że pośrednio realizował też swoją pasję, schowaną. Jak był młodszy, nie miał takich możliwości. Przeze mnie realizował swoje zamiłowanie do jazdy, samochodów.

Przypomina mi się jeden detal. Gdy wyjechałem za granicę, jeździłem w białym kasku. Kask, wiadomo, to wizytówka kierowcy. Przyjeżdżam do Włoch, tam wszyscy zawodnicy z kolorowymi kaskami, a ja w białym. Ojciec powiedział mi: "Wolę wydać na dwa komplety opon więcej, niż na kolorowy kask. Kask nie sprawi, że będziesz lepszym zawodnikiem". I oczywiście to prawda. Dwa lata jeździłem w tym białym kasku. Stał się moją wizytówką. Dopiero w trzecim sezonie go pomalowałem. Mało osób to pamięta, ale w 2000 roku, gdy jeździłem w kartingu, miałem kask w barwach Red Bulla.

Dom rodzinny opuściłeś w bardzo młodym wieku. Jak wspominasz pierwsze lata za granicą?

To był piękny czas. W kartingu nie było polityki, biznesu. Byłem tylko ja i moja pasja. Zostałem "zaadoptowany" przez właściciela zespołu, ale nie tego, w którym jeździłem, tylko konkurencji. Gdy wyjechałem za granicę na pierwsze wyścigi, ten człowiek jako pierwszy przyszedł do mnie oraz mojego taty i powiedział, że chce, bym u niego startował. Nie miał jednak finansowych możliwości, nie był zespołem fabrycznym. To on jednak sprawił, że wraz z innym kierowcą miesiąc później stałem się kierowcą fabrycznym zespołu i jako jeden z kilku w wieku 13 lat za nic w kartingu nie płaciłem. Moi rodzice nie byli już w stanie pociągnąć tego finansowo. Starty za granicą były ogromnym obciążeniem.

Dziś jesteś w dobrych relacjach z ojcem?

To pytanie pozostawiam bez odpowiedzi.

Różne rzeczy można o tym czytać.

Nie wiem, nie czytam mediów. Przyznaję się bez bicia. W Polsce jest tendencja do robienia sensacji. Nawet tam, gdzie ich nie ma.

Ale tak jest chyba wszędzie, nie tylko w Polsce.

Według mnie - niekoniecznie. Myślę, że bardzo często - teraz powoli się to zmienia - o motorsporcie wiemy bardzo mało. I to nie jest krytyka. Bo w Polsce niektórzy pewne rzeczy biorą za bardzo do siebie. Jak się komuś powie, że się mało zna, to uznaje to za krytykę. To nie krytyka, tylko stwierdzenie faktu.

Rola mediów jest taka, by tłumaczyć ludziom rzeczywistość w uczciwy sposób. Dlaczego do tego nawiązuję? Nauczyłem się nie czytać polskich mediów i ten stan trwa od 13 lat. Oczywiście czasem coś mi przyjdzie na telefon, jakieś odpowiedzi, których nigdy nie udzieliłem. Jest tego jednak mniej, niż jeszcze kilka lat temu.

Dużym błędem jeśli chodzi o świat motorsportu w Polsce jest pokazywanie, jak jest się dobrym i wykorzystywanie tego, że ludzie się niekoniecznie znają. Bo to nie jest jak w piłce nożnej: każdy ma dostęp, może zobaczyć i ocenić. W Polsce jest nas mało w motorsporcie i według mnie uczestnicy tego "kabaretu" powinni się bardziej skoncentrować na tym co sami robią, a nie na innych.

Jesteś gościem uśmiechniętym, ale gdy rozmawia się o tobie z ludźmi ze środowiska...

... to mówią o mnie złe rzeczy?

Nie, większość mówi, że jest pewna granica, za którą nikogo nie wpuszczasz. I rzeczywiście, zawsze gdy dostawałeś pytania o tatę, dokładniejsze pytania o wypadek albo nawet o papieskie relikwie, o które ponoć poprosiłeś po wypadku, nigdy nie chciałeś o tym mówić. Z czego to wynika? Ktoś zrobił ci kiedyś krzywdę?

Nie lubię pytań o życie prywatne. To kwestia każdej osoby, czy chce o tym rozmawiać. Trzeba to akceptować. A co do relikwii... Nigdy nie lubiłem i do dziś nie lubię tworzenia historii. Użyłeś sformułowania: "poprosiłeś".

Użyłem, bo taka wersja krąży w przestrzeni publicznej.

Otóż to. Nie poprosiłem. Bo przecież gdy je dostałem, nawet nie mogłem mówić. To jak miałbym o nie poprosić? Nie chcę złego przekazu: bardzo dziękuję za relikwie, ale dorabianie historii ma mały sens.

Osoby wypowiadające się na mój temat często w ogóle mnie nie znają. Ja sam znam bardzo mało osób jeśli chodzi o świat wyścigowy w Polsce. Nie wiem więc, jak oni mogą znać mnie.

Gdy jesteś sportowcem na wysokim poziomie w takim świecie jak Formuła 1, świecie dynamicznym, w którym musisz oszczędzać energię, nie masz czasu się otworzyć. Niekoniecznie musisz ze wszystkimi chodzić na kolacje, opowiadać o wszystkim i zawsze się uśmiechać. Powinniśmy dać prawo i możliwość poszczególnym osobom bycia takimi, jakimi są, a nie kimś, kim byśmy chcieli, żeby byli. Bo inaczej wszyscy byliby tacy sami. Świat byłby wtedy nudny.

Mocno się ten świat zmienił w ostatnich miesiącach.

Będziemy musieli się przyzwyczaić do nowych reguł. W mniejszej czy większej skali będziemy musieli zmienić dotychczasowy styl życia. Przynajmniej na najbliższe miesiące.

Gdzie spędziłeś ten czas? Jak przetrwałeś te trudne miesiące?

Jestem uczulony na mówienie o tym okresie, że był trudny. Jasne, nie wyglądał jak wszyscy tego oczekiwaliśmy. Ale określenie "musieliśmy zostać w domu" albo "trudny okres" używane przez takie osoby jak ja, czyli niedoświadczone chorobą, to byłaby przesada. Znam osoby, które tyle szczęścia nie miały. Mieli dużo trudniej.

Spędziłem ten czas spokojnie i nudno. Odkąd wróciłem z Australii i wylądowałem we Francji, pojechałem do domu w Monako. Tam spędziłem ponad dwa miesiące. Jedynymi osobami, które widywałem w tym czasie to ludzie, którzy akurat w tym samym momencie udali się do sklepu po jedzenie. Z jednej strony było monotonnie, ale z drugiej - dni sobie zorganizowałem tak, że były dokładnie takie same.

Co to znaczy?

Dzień dzielił się na cztery fazy. Trzy były mi już wcześniej znane: trening fizyczny - rower na trenażerze, ćwiczenia - odpoczynek, załatwianie spraw. Jedyną aktywnością, która była dla mnie nowa, to gotowanie. Nie jestem do tego przyzwyczajony. Przez tak długi okres sam sobie gotowałem gdy miałem 15-16 lat i mieszkałem sam we Włoszech. Mój styl życia sprawia, że jem tam, gdzie się znajduję i co mi podadzą. Poza jednym wieczorem, gdy zamówiłem sobie sushi, gotowałem sam. Czyli aż tak źle nie było.

Jakie plany zawodowe na najbliższy czas?

Sytuacja jest dynamiczna, ale jedno jest pewne: chęci powrotu do startowania, organizowania zawodów - czy to Formuły 1, czy DTM - są duże.

Jeśli chodzi o F1, sytuacja nie jest łatwa ze względów organizacyjnych. Zorganizowanie wyścigu F1 jest dużo bardziej skomplikowane, niż meczu piłkarskiego. Formuła 1 ściga się po całym świecie, gromadzi mnóstwo ludzi z zespołów z całego świata. Zespoły nie są skupione w jednym kraju. A w różnych krajach są różne reguły. U niektórych są już otwarte sklepy i restauracje, u innych nie. Sytuacja jest więc dynamiczna, ale mam nadzieję, że powoli się wszystko będzie klarowało.

Napisz do autora - pkapusta-magazyn@wp.pl

Źródło artykułu: