Kredyty, rodzina, agenci. Jakub Garbacz opowiada o drodze na szczyt [WYWIAD]

Zdjęcie okładkowe artykułu: Materiały prasowe / Rafał Jakubowicz/Arged BMSlam Stal / Na zdjęciu: Jakub Garbacz
Materiały prasowe / Rafał Jakubowicz/Arged BMSlam Stal / Na zdjęciu: Jakub Garbacz
zdjęcie autora artykułu

- Kilka lat temu myślałem o zakończeniu kariery. Miałem duże problemy pozasportowe. Ktoś wziął na mnie kredyty, ukradł moją tożsamość. Przesłuchania, śledztwo, to było męczące. Moją karierę uratowali rodzice - mówi nam Jakub Garbacz.

[b]

[/b]Jakub Garbacz w barwach Arged BMSlam Stali Ostrów Wielkopolski rozgrywa sezon życia. Po cichu, bo Garbacz nie jest typem człowieka, który chodzi po korytarzach i chwali się swoimi osiągnięciami. To typ pracusia, który cały czas poprawia swoje mankamenty. Garbacz średnio na parkiecie spędza prawie 30 minut na mecz. W tym czasie notuje 17,3 punktu (w sześciu spotkaniach przekroczył barierę 20 pkt). Jest w tym momencie najlepszym strzelcem gwiazdorskiej "Stalówki". Jeśli utrzyma formę, to na pewno otrzyma powołanie do reprezentacji Polski.

Karol Wasiek, WP SportoweFakty: Dlaczego tak trudno cokolwiek przeczytać w internecie o życiu Jakuba Garbacza?

Jakub Garbacz, zawodnik Arged BMSlam Stal Ostrów Wielkopolski: Nigdy nie dążyłem do bycia osobą medialną. Nawet jak już byłem w ekstraklasie, to unikałem mediów. Z perspektywy czasu uważam, że trochę przesadziłem i za bardzo odseparowałem się od mediów. Nawet słyszałem o sobie takie opinie, że nie umiem się wysłowić albo że jestem gburem, bo unikam mediów. Nie ukrywam, że za każdym razem uśmiechałem się pod nosem, gdy to słyszałem lub czytałem.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: bójka podczas meczu piłki ręcznej. Kobiet!

Wszyscy teraz wychwalają Jakuba Garbacza, niektórzy mówią, że już teraz powinien trafić do reprezentacji Polski, ale niewielu wie za to, że... jeszcze kilka lat temu zastanawiałeś się nad zakończeniem kariery. Tak było?

Tak. Gdy byłem w I-ligowym zespole GKS Tychy, to miałem problemy sportowe, mało grałem, trener praktycznie w ogóle ze mnie nie korzystał, a na dodatek, pojawiły się ogromne kłopoty poza boiskiem.

Co się stało?

Ktoś wziął na mnie kredyty, ukradł moją tożsamość. Nie ukrywam, że to był bardzo trudny moment w moim życiu. Myślałem nawet nad tym, by odpuścić grę w koszykówkę i zająć się czymś innym, mimo że wcześniej odbyłem szkolenie w SMS-ie we Władysławowie. Nie udało mi się jednak przebić w I lidze przez dwa lata, niczego ciekawego nie pokazałem. Miałem plan zejścia do II ligi i skupieniu się na studiach.

Szukałeś już innej pracy?

Miałem już nawet konkretną propozycję. Mogłem pracować jako przedstawiciel ubezpieczeniowy. Nie ukrywam, że zastanawiałem się nad tym, czy nie pójść w tym kierunku, ale finalnie do tego nie doszło.

Jak doszło do kradzieży tożsamości? Ten temat jest już zamknięty?

Ktoś zaciągał kredyty, tzw. "chwilówki", w internecie, ale też sprzedawał telefony na moje dane i otwierał konta bankowe. Temat jest już zamknięty, śledztwo zostało umorzone z braku wystarczających dowodów. Ktoś to zrobił, ale kto? Tego już nikt nie wie. Był na tyle sprytny, że nie dał się złapać.

Czy na własną rękę też szukałeś złodzieja?

Prowadziłem wewnętrzne śledztwo, brat mi wtedy mocno pomagał. Próbowaliśmy coś zdziałać, ale na niewiele to się zdało. Policja ustaliła, gdzie i kiedy dochodziło do przestępstw, ale nic więcej. No cóż... ktoś dorobił się niezłej kasy na tym, że ukradł moją tożsamość. Nie ukrywam, że koszykówka zeszła wtedy na dalszy plan, nie umiałem się skupić na grze, treningach. To odbiło się na formie. Myślałem, jak doszło do tego, że ktoś ukradł moje dane. Pamiętam, że wtedy cały czas byłem wzywany na komendę. Kolejne przesłuchania, z których i tak nic nie wynikało... Gdyby nie rodzina i najbliżsi, którzy okazali mi dużo wsparcia, to najprawdopodobniej nie grałbym dzisiaj w koszykówkę.

Aż tak?

Tak, bo zarabiałem bardzo małe pieniądze, a moja koszykarska przyszłość nie rysowała się w różowych barwach. Zwłaszcza, że kwota zaciągniętych kredytów była dużo większa niż to, co wtedy zarabiałem.

Jaka to była kwota? Finalnie poznałeś pełną kwotę?

Finalnie nie, ale było to na pewno kilka tysięcy złotych.

Czego się nauczyłeś po tej sytuacji? Stałeś się ostrożniejszy?

To zabawne, ale ja zawsze byłem... ostrożny. Wszystkiego pilnowałem, sprawdzałem po 2-3 razy. Po tej sytuacji chyba zdałem sobie sprawę z tego, że każdy w życiu odgrywa jakąś rolę - jeden gra w koszykówkę, drugi pracuje w banku, a trzeci profesjonalnie okrada ludzi. Smutne, ale prawdziwe.

A czy przez tę sytuację stałeś się nieufny wobec ludzi?

To na pewno. Potrzebuje czasu, żeby zaufać danemu człowiekowi. Nie warto ufać ludziom na pierwszy rzut oka. Nie ukrywam, że na co dzień mam wąskie grono znajomych. Tym ludziom ufam i bardzo ich szanuję.

Wróćmy do koszykówki. Po słabym sezonie w Tychach wylądowałeś w ekstraklasowym Szczecinie. Jak do tego doszło?

Nie ukrywam, że ogromna w tym zasługa agentów: Tarka Khraisa i Przemysława Brzezińskiego. Mogę powiedzieć, że oni uratowali moją koszykarską karierę. Nakręcili mnie, mówili, że wierzą w moje umiejętności, podkreślali, że mam nie martwić się o pracę.

Jedno mi się nie zgadza: skąd zainteresowanie agentów, skoro grałeś słaby sezon w Tychach?

To akurat zabawna historia. Rodzice tak mnie wspierali, że sami zwrócili się z prośbą do agentów. To było w trakcie mistrzostwach Polski juniorów w Radomiu. Rodzice podeszli do Przemka Brzezińskiego. Przedstawili się i powiedzieli, jaka jest moja sytuacja. Później wszystko potoczyło się błyskawicznie.

Po sezonie jako pierwszy zadzwonił trener Łukomski ze Szczecina i powiedział wprost, że widzi mnie w zespole. Trener podkreślał, że wierzy we mnie, mówił, że jestem w stanie grać na wysokim poziomie. Przedstawił mi dwuletnią wizję, jak widzi mnie w zespole. Powiedział wprost, że w I roku gry mam zaznajomić się z ekstraklasą, a później mam znaleźć się w rotacji. Było mi to jasno przedstawione, co w pełni zaakceptowałem.

W drugiej części wywiadu przeczytasz o pobycie Jakuba Garbacza w Szczecinie, pechowej kontuzji po zderzeniu z konstrukcją kosza, transferze do Asseco Arki i relacjach z Arturem Packiem [nextpage]Temu trenerowi najwięcej zawdzięczasz?

Dużo mu zawdzięczam. To on jako pierwszy wyciągnął do mnie rękę. To co powiedział przed sezonem, zrealizował w 100 procentach. A już w pierwszym sezonie nagrodził mnie większą liczbą minut, przyznał, że wywalczyłem to sobie ciężką pracą na treningach. Były nawet mecze, w których wyszedłem w pierwszej piątce.

W drugim sezonie tych minut było jeszcze więcej, ale przydarzyła się też bardzo pechowa kontuzja. Zderzenie z konstrukcją kosza. Jak do tego doszło?

To miał być wsad, ale... nie doleciałem do kosza. Jeden z rywali mnie ściął, a drugi popchnął w powietrzu i upadłem na odcinek lędźwiowy. Pamiętam, że pierwsza diagnoza była fatalna: złamanie kręgu L-1. Usłyszałem od pielęgniarek, że jest źle. Spanikowany od razu odpaliłem telefon i zacząłem czytać wszystkie informacje. Po godzinie jeden z lekarzy przyszedł i powiedział, że sytuacja nie wygląda aż tak źle. Skierował mnie na kolejne badania. Mocno wtedy pomogła żona Pawła Kikowskiego, która pracowała w szpitalu. Ostatecznie lekarze powiedzieli, że mam odpocząć 6-8 tygodni i wtedy będę mógł wrócić do treningów. Gdy jednak zacząłem biegać, to czułem, że z tymi plecami coś jest nie tak. Wtedy trener Frasunkiewicz z Asseco Arki skontaktował mnie z Arturem Packiem. Spotkaliśmy się w Radomiu. Zapisał mi konkretny plan, który zacząłem wykonywać. Po 4-6 tygodniu indywidualnych ćwiczeń, które czasami były dla mnie absurdalne, zobaczyłem ogromną różnicę.

Jakub Garbacz: Kiedyś nie lubiłem ćwiczeń na siłowni
Jakub Garbacz: Kiedyś nie lubiłem ćwiczeń na siłowni

To prawda, że wcześniej nie przepadałeś za siłownią?

Powiem więcej: kilka lat temu byłem przeciwnikiem metod Artura Packa i ćwiczeniom na siłowni. Byłem z tej szkoły, która uważała, że siłownia może zaszkodzić, zepsuć kolana i rzut. Gdy w końcu się spotkaliśmy, trener Pacek wszystko mi jasno wytłumaczył. Mówił wprost: gdy dobrze wykonuje się ćwiczenia, to siłownia może tylko pomóc. Dzięki jego metodom pracy zaliczyłem spory progres w grze.

W kontekście Wilków przypomniała mi się ciekawa historia. Jeden z koszykarzy opowiedział mi, że bał się wtedy z tobą wsiadać do samochodu. Tak było? Lubisz szybką jazdę?

Faktycznie lubię szybką jazdę, chciałbym mieć nawet kiedyś sportowy samochód. To jedno z moich marzeń. Ale szybka jazda nie oznacza od razu niebezpieczną. Wszystko w granicach rozsądku. Domyślam się chyba kto wypowiedział te słowa, ale pozostawię to dla siebie (uśmiech)

Po Wilkach była Arka Gdynia. Czy to nie był przypadkiem przełomowy sezon w karierze? To tam z roli zadaniowca przeskoczyłeś do roli jednego z liderów zespołu.

Pełna zgoda. To tam wypłynąłem na szerokie wody. Ogromna w tym zasługa trenera Przemysława Frasunkiewicza i jego asystentów: Kamila Sadowskiego, Piotra Blechacza i Romana Tymańskiego, a także Piotra Szczotki, który w drugim sezonie w pełni zajął się przygotowaniem motorycznym. Trener Frasunkiewicz potrafił zbudować moją pewność siebie, ale to też nie wzięło się z niczego. Po każdym treningu zostawałem dłużej, pracowałem z Kamilem Sadowskim. To zaprocentowało.

To prawda, że w trakcie pierwszego sezonu w Gdyni sporo na ciebie pokrzykiwał Krzysztof Szubarga? Słyszałem, że gdy tobie podawał na czyste pozycje, a ty nie rzucałeś, to z jego strony padało dużo mocnych słów.

Masz dobre źródła (uśmiech) Faktycznie były takie momenty, gdy "Szubi" podnosił na mnie głos, gdy nie oddawałem rzutów po jego świetnych podaniach. Nawet zakazał mi kozłować. "Kubaaaaa, rzucaj" - krzyczał. Z sentymentem to wspominam, ale pamiętam, że na początku nie było łatwo. Ale to mi pomogło. Muszę przyznać, że Krzysiek to dla mnie najlepszy polski rozgrywający, ma największy wpływ na grę swojego zespołu.   Pamiętasz swój najlepszy mecz w tamtym sezonie?

Tak, to było przeciwko Kingowi Szczecin. Pewnie chcesz zapytać, kto wtedy siedział na trybunach.

Tak!

Lavar Ball, szalona postać w koszykówce. Przyszedł później do naszej szatni, ale nie miałem okazji z nim zamienić kilku słów. Pamiętam, że chwalił wtedy Krzysia Szubargę, Darka Wykę i Marcela Ponitkę.

Kolejny sezon w Asseco Arce już tak udany nie był. Co prawda 42 mecze rozegrane, ale średnia minut spadła do 13. Co tam się wtedy stało?

Myślę, że nie ma już sensu wracać do tego, co poszło nie tak. Po prostu zobaczyłem, jak to jest, gdy idzie się do góry i też jak wygląda zjazd w dół. W pewnym momencie nie umiałem nad tym zapanować i było coraz gorzej. Później dostałem szansę na Pucharze Polski. Wydaje mi się, że ją wykorzystałem, pokazałem się z niezłej strony, ale później tych szans znów zabrakło, by zaistnieć. Były tylko pojedyncze zrywy. Ten sezon pod względem życiowym i mentalnym był wspaniałą lekcją.

Trener Frasunkiewicz widział cię w składzie na kolejny sezon, były prowadzone zaawansowane rozmowy, ale finalnie przeniosłeś się do zespołu z Ostrowa Wielkopolskiego. Co o tym zadecydowało?

Chciałem coś zmienić, ale na początku nieco się tej zmiany obawiałem. Chyba nadal żyłem tym świetnym pierwszym sezonem w Gdyni, nie dopuszczałem do głowy myśli o tym tragicznym drugim roku. Jednak gdy zobaczyłem, że w innym miejscu ktoś mnie chce, to postanowiłem zaryzykować i zmienić pracodawcę.

Początek w Ostrowie Wielkopolskim wcale nie był usłany różami...

To prawda. Nie mogłem znaleźć swojego miejsca, walczyłem sam ze sobą. Też zaczynałem mecze z ławki rezerwowych, a ja nie ukrywam, że wolę rozpoczynać spotkania w pierwszej piątce. To dodaje mi pewności siebie, łatwiej utrzymać koncentrację i wejść w mecz.

Wielu mówi, że nie ma to znaczenia, ale też wielu mówi, że nie zagląda do statystyk. Ty masz odrębne zdanie?

Tak. Są na pewno tacy, którzy nie patrzą, ale zdecydowana większość śledzi swoje statystyki. Uważam, że jeśli ktoś chce się rozwijać, to musi raz na jakiś czas spojrzeć na swoje "cyferki". Trzeba sprawdzić, dlaczego ten procent za dwa jest taki, a nie inny. No chyba że ktoś ma taką głowę, że wszystko pamięta (śmiech). Podobnie jest z oglądaniem meczów.

Łukasz Majewski pomógł w postawieniu kolejnego kroku w koszykarskim rozwoju?

Tak. Trener Majewski chce mi pomóc, rozwija moje umiejętności. Ufam mu. Ma duże doświadczenie jako zawodnik, wiele widział w życiu. Też sporo czerpie od asystenta Andrzeja Urbana, który poświęca mi sporo czasu po zajęciach.

Dużo czasu poświęcasz na czytanie książek? To pasja?

Tak. To zaczęło się 2-3 lata temu. Nie czytam horrorów, kryminałów czy thrillerów. Szukam książek, z których mogę coś wyciągnąć. Ludzie mądrzejsi ode mnie spisują swoje myśli. W ten sposób można nauczyć się nowego spojrzenia na dany temat. Niech z każdej książki wyciągnie się po jednym pomyśle, idei, to z 20-30 wychodzi, że można zbudować niezły kapitał wiedzy i doświadczeń. Dzięki temu można też łatwiej zbudować sukces, choć on nie zawsze przychodzi... Szczęściu trzeba pomóc. Mianownik wszystkich ludzi jest jeden: ciężka praca.

Zobacz także: Andrzej Pluta: Nie wszyscy w Polsce mają pomysł na młodych graczy [WYWIAD] Przemysław Frasunkiewicz mówi o rozmowach z Anwilem, budowaniu "drzewek" i wspieraniu polskich trenerów [WYWIAD] Aleksander Dziewa: Wzoruję się na Kuligu. Studia planem "B" na życie [WYWIAD] Jak "Król Almeida" wracał do Polski. "Anwil to dla mnie coś więcej"

Źródło artykułu: