FC Barcelona przelała Bayernowi Monachium za Roberta Lewandowskiego 45 mln euro, czyli blisko 215 mln zł. "Lewy" został najdroższym polskim piłkarzem w historii. To kwota niewyobrażalna w naszej rzeczywistości.
Kapitan reprezentacji Polski jest dziś wart tyle, co trzyletni budżet jego rodzinnego Leszna. Dwa i pół raza więcej niż najdroższy polski obraz ("Portret Marjorie Ferry" Tamary Łempickiej). I dwa razy tyle, ile zarobił najbardziej kasowy polski film w historii ("Kler" Wojciecha Smarzowskiego).
Tymczasem Lewandowski kiedyś kosztował tyle, ile jeansy popularnej wśród piłkarzy polskiej ligi marki DSQUARED2, a sam zarabiał wtedy mniej niż płaci dziś za t-shirty Dolce and Gabbana. Zdarzyło się też wówczas, że jeden z zagranicznych klubów pożałował pieniędzy na bilet lotniczy do Warszawy, uznając, że nie warto się interesować "Lewym".
Nie rokuje
5 tys. zł - tyle na początku 2005 roku IV-ligowa Delta Warszawa zapłaciła Varsovii za dobrze zapowiadającego się, choć chuderlawego 17-latka. Delta była wówczas nieformalnymi rezerwami Legii, więc gdy kilka miesięcy później Wojskowi stworzyli drużynę rezerw, "Lewy" przeniósł się na Łazienkowską 3.
ZOBACZ WIDEO: Prezentacja Roberta Lewandowskiego w Barcelonie. Zobacz piękne sceny!
Jego ojciec Krzysztof marzył o grze syna z "eLką" na piersi, ale pobyt Roberta w Legii okazał się wielkim rozczarowaniem. W pierwszym sezonie doznał kontuzji, a drugiej szansy nie dostał.
- To chyba koniec. Powiedzieli, że nie będą utrzymywać kogoś, kto nie rokuje - ze łzami w oczach relacjonował koleżance rozmowę telefoniczną z kimś z klubu, kto przekazał mu, by zjawił się przy Ł3, by odebrać swoje papiery i opróżnić szafkę w szatni. Więcej TUTAJ.
TOO MANY LEGENDS IN ONE PICTURE pic.twitter.com/YLgldfNB5V
— Legia Warszawa (@LegiaWarszawa) August 24, 2020
Wartą dziś tyle co pół stadionu Legii kartę zawodniczą, wręczyła mu anonimowa sekretarka. Nie usłyszał nawet, dlaczego ktoś uznał, że się nie nadaje. Być może chodziło o konsekwencje urazu, którego doznał na obozie z pierwszą drużyną, ale nikt nie powiedział mu tego prosto w oczy.
Sarenka za śmieszną kwotę
Dzięki zabiegom mamy Iwony, która uruchomiła swoje kontakty, pomocną dłoń wyciągnął do niego Znicz Pruszków. Legia bez żalu zrezygnowała z Lewandowskiego i oddała go lekką ręką. Gdy Znicz się do niej zgłosił, w zamian za "Lewego" nie chciała nawet gotówki, tylko udostępnienia jej boisk w Pruszkowie.
- Woleliśmy zapłacić. Nie chcieliśmy, żeby eksploatowali nasze boiska. Ekwiwalent za wyszkolenie plus opłaty rejestracyjne. To była śmieszna kwota, kilka tysięcy złotych (pięć - przyp. red). Na taki wydatek mogliśmy sobie pozwolić. Legia nie stawiała wygórowanych warunków - mówi WP SportoweFakty Marek Śliwiński, ówczesny prezes Znicza.
"Lewy" nie był ryzykowną inwestycją, bo nie dość, że mało kosztował, to jeszcze sam zarabiał nieco ponad tysiąc złotych. Inni zawodnicy Znicza inkasowali trzy, cztery razy więcej. Dziś w Barcelonie zarabia 10 tys. zł... na godzinę.
Andrzej Blacha wziął go do drużyny, żeby był zmiennikiem Bartosza Wiśniewskiego i Damiana Wojtulewicza. Na początku nie grał w ogóle albo mało. Musiał odzyskać sprawność po urazie, z którym Legia zostawiła go samego sobie.
- Mówiono, że nie będzie grał w piłkę na najwyższym poziomie, bo miał problemy z nogą i długo borykał się z kontuzją mięśnia dwugłowego. Biegał jak sarna, kulał. Miał pseudonim "Sarenka". Miał zaleczoną kontuzję, ale miał jakby poczucie, że coś się może wydarzyć - mówił nam Blacha.
Niewart biletu
"Lewy" zaczął sezon 2006/07 kulawy, a skończył koronowany. Gdy przełamał blokadę psychiczną, zaczął strzelać jak na zawołanie. Znicz awansował na zaplecze Ekstraklasy, a on z 15 golami został królem strzelców III ligi i zrobiło się o nim głośno.
Sława Lewandowskiego dotarła nawet do Norwegii. Po latach Lars-Petter Roennestad, który w sezonie 2007/08 był w sztabie szkoleniowym IL Hoedd, zdradził w rozmowie z "Vedrens Gang", że usłyszał o "Lewym" od kolegi, który oglądał na żywo mecz Znicza.
Ten transfer pewnie nie doszedłby do skutku, ale klub z Ulsteinvik nawet nie dał sobie szansy na powalczenie o pozyskanie Polaka. Roennestad usłyszał, że nie ma środków na lot do Warszawy: - Wystarczyło kupić bilet, ale nie dali się przekonać, że warto zainteresować się nikomu nieznanym zawodnikiem z polskiej trzeciej ligi.
"Drewno" za miliony
Tymczasem "Lewy" utrzymał skuteczność po awansie, a Pruszków stał się mekką skautów, którzy przyjeżdżali obejrzeć w akcji utalentowanego nastolatka. 4 maja 2008 roku na meczu Znicz - Polonia Warszawa (3:2) zjawił się sam Franciszek Smuda.
"Ten chłopak to drewno. Oddajcie mi pieniądze za paliwo!" - miał powiedzieć prowadzący wtedy Lecha Poznań "Franz", opuszczając trybunę jeszcze przed końcowym gwizdkiem. Te słowa długo ciągnęły się za trenerem, który rok później został selekcjonerem. To była jednak tylko gra.
- "Lewy" strzelił wtedy dwa gole, zaliczył asystę. Pamiętam, jak podczas pierwszej połowy Smuda ukradkiem, po cichu, powiedział do mnie: "Muszę go mieć!". Dla mnie to był jasny sygnał, że Robert niedługo trafi do Poznania - mówił WP SportoweFakty Cezary Kucharski, ówczesny menedżer Lewandowskiego
- Tak było. Po 30 minutach meczu powiedziałem Czarkowi: "OK, dzwonię do dyrektora sportowego Lecha, bierzemy go". Czarek mi odpowiedział, że się cieszy, bo chciał, żeby "Lewy" poszedł właśnie do mnie - mówił nam Smuda.
Skąd więc miejska legenda o tym, że nie zakochał się w "Lewym" od pierwszego wejrzenia, by nie powiedzieć: nie poznał się na nim? - Nie wiem, nie mam pojęcia, skąd to się w ogóle wzięło. Być może ktoś usłyszał jakiś żart? Chciałem odwrócić uwagę od tego chłopaka, więc nie chwaliłem go na prawo i lewo.
Lech wygrał wyścig o "Lewego", a konkurencję miał olbrzymią. Chciały go też Wisła Kraków, w której pracował Blacha, Legia Warszawa, Jagiellonia czy Cracovia. - Dla Znicza najlepsza była oferta Cracovii, bo Pasy dawały najwięcej, 2,5 mln zł. Ale my nie patrzyliśmy na to, kto da więcej, tylko chcieliśmy najlepiej dla Roberta. Do Lecha poszedł za mniejsze pieniądze - 1,5 mln zł - tłumaczy Śliwiński.
Eyjafjallajokull uratował karierę
Wartość nastolatka w dwa sezony wzrosła o 30 000 procent, a Znicz po dwóch latach sprzedał "Lewego" z 300-krotnym przebiciem. Lech też świetnie zarobił na przyszłym Piłkarzu Roku FIFA (2020, 2021), bo w 2010 roku sprzedał go Borussii Dortmund za 4,75 mln euro, czyli 19,7 mln zł według ówczesnego kursu unijnej waluty.
Kariera Lewandowskiego mogła jednak potoczyć się zupełnie inaczej. Kto wie, czy "Lewy" dotarłby na Camp Nou gdyby przeniósł się z Lecha nie do Borussii, a do Blackburn Rovers? Było blisko, ale transfer nie doszedł do skutku w głównej mierze przez... erupcję islandzkiego wulkanu.
W kwietniu 2010 roku Rovers zaprosili Lewandowskiego na rekonesans, a wizyta Polaka w Blackburn miała być tylko formalnością. "Lewy" nigdy jednak tam nie dotarł, bo jego wyprawę i - jak się miało okazać - transfer uniemożliwił wybuch Eyjafjallajokull, w wyniku którego ruch lotniczy na Europą został sparaliżowany.
W Blackburn się nie pojawił, ale Genuę już odwiedził. Nim Borussia zdecydowała się na niego, a on ostatecznie wybrał ofertę BVB, spotkał się z władzami Genoi. W siedzibie klubu czekał przygotowany dla niego kontrakt i choć nigdy nie został podpisany, dyrektor sportowy Mario Donatelli trzymał go przez lata jak relikwię. Więcej TUTAJ.
"Lewy" nie został graczem Genoi z dwóch powodów. Po pierwsze, Włosi nie byli przekonani do spełnienia oczekiwań Lecha. Po drugie, na młodym piłkarzu lepsze wrażenie robił nowoczesny ośrodek treningowy BVB niż mieszcząca się w kilkusetletniej kamienicy siedziba Gryfonów.
Zegarek albo szantaż
Kiedy już wybrał Borussię, a kluby ustalił warunki transferu, "Lewy" znalazł się w samym środku polskiego piekiełka. Padł ofiarą szantażu ze strony władz Lecha, co w rozmowie z felietonistą WP SportoweFakty Dariuszem Tuzimkiem zdradził Cezary Kucharski. Więcej TUTAJ.
- Do "Lewego" zadzwonił prezes Lecha i zaprosił go pilnie do siedziby klubu. Lewandowski bardzo się zdenerwował i pytał, o co może chodzić. Powiedziałem mu, że możliwości są dwie. "Mogą w dowód wdzięczności za duże pieniądze, jakie na tobie zarobili, zrobić ci miłą niespodziankę w postaci małej, gabinetowej uroczystości, w czasie której wręczą ci w podziękowaniu złoty zegarek. Ale boje się, że w grę wchodzi inna opcja" - mówił Kucharski.
- "Otóż masz w kontrakcie wpisanych kilka procent dla siebie od kwoty transferu. Myślę, że zamiast zegarka, poproszą cię żebyś się zrzekł tej kwoty". Oczywiście nie było zegarka, tylko próby nakłaniania do zrzeczenia się procentów od transferu. Doradziłem mu, żeby rzucił papierami i wyszedł z gabinetu, to zobaczymy czy w Lechu są gotowi zrezygnować z transferu, który gwarantował im miliony euro od Borussii, w imię niedużych kwot, które chcieli wycisnąć od zawodnika. On tak zrobił i dzięki temu nie trzeba było się dzielić tymi pieniędzmi z Lechem - zdradził agent.
Z niemieckim piekiełkiem "Lewy" spotkał się natomiast w Dortmundzie. Gdy był już czołową postacią Borussii, Kucharski chciał wynegocjować dla niego lepsze warunki kontraktu - na miarę wschodzącej gwiazdy europejskiej piłki, a nie króla strzelców ligi polskiej.
Słowo honoru
Agent piłkarza usłyszał wtedy od szefa Borussii Hansa-Joachima Watzkego, że "Polak nie może zarabiać najwięcej w Dortmundzie". Między innymi ta potwarz sprawiła, że w 2014 roku Lewandowski bez skrupułów zamienił BVB na Bayern, czyli największego rywala Borussii.
To był tzw. transfer bezgotówkowy, bo Borussia nie chciała sprzedać "Lewego" największemu rywalowi. Bayern czekał więc na niego cierpliwie dwa lata. Od 12 maja 2012 roku, kiedy w finale Pucharu Niemiec Borussia rozbiła monachijczyków 5:2, a Lewandowski skompletował hat-trick.
"Lewy" był już pierwszoplanowym graczem Borussii, czyli najlepszej drużyny w kraju, ale dopiero po popisie na Stadionie Olimpijskim w Berlinie Niemcy zaczęli wierzyć, że stać go na wielkie rzeczy. To właśnie wtedy Uli Hoeness i Karl-Heinz Rummenigge "zachorowali" na Polaka.
Jest takie słynne zdjęcie po finale Ligi Mistrzów 2012/13, w którym Bayern pokonał Borussię. Zapłakany "Lewy" idzie przez trybunę honorową ze srebrnym medalem na szyi, a Hoeness i Rummenigge patrzą na niego z troską, jakby chcieli powiedzieć: "Z nami ci się uda".
Już wtedy wiedzieli, że będzie ich, a rok później zaprezentowali jako swojego gracza. Ale to że transfer doszedł do skutku, Bawarczycy zawdzięczają... etyce Lewandowskiego. Po drodze piłkarz rozkochał w sobie też Florentino Pereza, który po pamiętnym czteropaku w półfinale Ligi Mistrzów zapragnął ściągnąć Polaka do Realu Madryt.
Choć dla prezydenta Królewskich niemożliwe nie istnieje, Lewandowskiego na Bernabeu nie sprowadził. Jego zabiegi były nieskuteczne, bo Lewandowski i Kucharski byli już po słowie z Hoenessem i Rummeniggem. "Lewy" nie mógł zarabiać najwięcej w Borussii, ale niedługo później... został najlepiej opłacanym piłkarzem w historii Bundesligi.
Złoty interes
Bayernowi inwestycja w Lewandowskiego też się zwróciła. Po 8 latach i 19 zdobytych dzięki jego bramkom trofeach Bayern sprzedał go za 45 mln euro - nigdy wcześniej nie zarobił tyle na jakimkolwiek piłkarzu.
Dla poprzednich klubów, nawet Legii, która nadal na nim zarabia dzięki tzw. mechanizmowi solidarnościowemu FIFA, Lewandowski był złotym interesem. Czy okaże się strzałem w "10" także Barcelony?
Po trzech występach w sparingach "Lewy" nadal czeka na premierowe trafienie w barwach Barcy. Licznik wskazuje 181 minut bez trafienia. Wyzerować może go w niedzielnym meczu towarzyskim o Puchar Gampera z Pumas.
Początek meczu o godz. 20. Transmisja w Polsacie Sport. Relacja tekstowa na WP SporotoweFakty.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty