"Nie zaklinajmy rzeczywistości. To już zmierzch Lewandowskiego" [OPINIA]

Getty Images / Na zdjęciu: Robert Lewandowski
Getty Images / Na zdjęciu: Robert Lewandowski

Robert Lewandowski przez lata błyszczał na największej scenie, jaką jest Liga Mistrzów. W tym sezonie jednak jest na niej tylko nic nie znaczącym "halabardnikiem", tyle że zupełnie rozbrojonym. To kres epoki. Musiał nastąpić, ale i tak jest bolesny.

Gdy w 2013 roku Robert Lewandowski wbił cztery gole Realowi Madryt w półfinale Ligi Mistrzów, Zbigniew Boniek oddał mu tytuł "Bello di notte", czyli "Pięknego nocą". W Rzymie "bella di notte" oznacza krępującą pomyłkę w ocenie urody nowo poznanej nocą partnerki, której świadomość zyskuje się dopiero następnego ranka (więcej TUTAJ). Jak bliższy pokoleniu "Lewego" tytułowy "Poranek kojota" z kultowej komedii Olafa Lubaszenki.

W kontekście Bońka i Lewandowskiego wydźwięk tego określenia był jednak zupełnie inny. Słynący z sarkazmu Gianni Agnelli, właściciel Fiata i tym samym Juventusu, nazwał tak "Zibiego" ze względu na to, że ten najlepiej czuł się w meczach europejskich pucharów, które - w przeciwieństwie do większości spotkań Serie A w tamtych czasach - rozgrywane były po zmierzchu.

W świetle jupiterów Boniek zamieniał się w prawdziwą bestię, która prowadziła Bianconerich do sukcesów na europejskiej arenie. Gdy innych, w tym ówczesnych mistrzów świata, z którymi dzielił szatnię Juventusu, presja paraliżowała, on stawał się najlepszą wersją siebie.

ZOBACZ WIDEO: Kołecki jasno o polskiej piłce. "Trudno mi znaleźć klub, któremu mógłbym kibicować"

Narodziny i zmierzch gwiazdy

Lewandowski tamtym czteropakiem zagwarantował Borussii awans do finału, a samemu zdobył kartę wstępu na piłkarskie salony. Wszyscy wiedzieli, że to utalentowany napastnik, ale wtedy potwierdził, że stać go na rzeczy wielkie. Nikt tak nie zdemolował Królewskich w europejskich pucharach. Ani wcześniej, ani później.

Tamtego wieczoru na największej piłkarskiej scenie pojawiła się nowa gwiazda, której zmierzchu właśnie jesteśmy świadkami. Świeciła pełnym blaskiem wyjątkowo długo, bo ponad dekadę - mało kto utrzymuje się na najwyższym poziomie przez tyle lat i nikt przez przypadek nie strzela 105 goli w Lidze Mistrzów.

Doceńmy to, czego dokonał w nieodległej przecież przeszłości, ale nie zaklinajmy rzeczywistości. Wspaniała historia jego kariery i drogi na szczyt tego nie potrzebuje. Spójrzmy prawdzie w oczy: ten sezon kończy epokę "Lewego". W pierwszej kolejności w Lidze Mistrzów, co brutalnie obnażają kolejne mecze. Przykro patrzeć. Gdyby Barcelona grała w "10", trudno byłoby dostrzec różnicę. A i w La Lidze odgrywa zdecydowanie skromniejszą rolę niż w poprzednich sezonach.

Niewiarygodna niemoc

Pamięć o czasach, w których Lewandowski z tygodnia na tydzień bił strzeleckie rekordy, zaciera się coraz bardziej. Teraz na pierwszy plan wybijają się rozczarowania. Na przykład to, że nigdy wcześniej nie czekał tak długo na pierwsze trafienie w Lidze Mistrzów jak teraz. Więcej TUTAJ. Ba, w tej edycji Champions League nie oddał jeszcze strzału w światło bramki rywali. Przez ponad trzy spędzone na boisku godziny w czterech różnych meczach.

To niewiarygodne, bo mówimy w końcu o największym postrachu bramkarzy w ostatniej dekadzie i trzecim najlepszym strzelcu w historii najważniejszych klubowych rozgrywek na Starym Kontynencie. Niewiarygodne, ale prawdziwe. O ile jednak w meczach z Newcastle United (2:1), PSG (1:2), Clubem Brugge (3:3) i Chelsea (0:3) mógł narzekać na serwis ze strony kolegów (więcej o tym TUTAJ), to po wtorkowym spotkaniu z Eintrachtem sam jest sobie winien, że wciąż nie udało mu się nawet sprawdzić bramkarza rywali.

A miał w tym meczu coś do udowodnienia. O zatrważającej niemocy w Champions League już wspomniałem, ale przecież ledwie trzy dni wcześniej tylko bezradnie patrzył z ławki rezerwowych, jak Ferran Torres pakuje trzy gole Realowi Betis (5:3). I to w pierwszym spotkaniu po spektakularnym pudle Lewandowskiego z rzutu karnego w hicie La Ligi z Atletico Madryt (3:1). Swoją wymowę ma też to, że nieomylny zwykle z "wapna" Polak po raz pierwszy w karierze zmarnował dwie "11" w jednym sezonie. A mamy dopiero grudzień.

Jak w "Kosmicznym meczu"

We wtorek już w 5. minucie miał sytuację, o jakiej marzy każdy piłkarz. Po zagraniu Julesa Kounde klatką piersiową "Lewy" dostał piłkę w świetle bramki na "przedłużony" rzut karny. Miał miejsce i czas, by huknąć z woleja tak, żeby napiąć siatkę w bramce rywali. Tymczasem popełnił fatalny błąd techniczny. Nieczysto trafił piłkę, posłał ją w "kozioł" tak, że ta nawet nie miała okazji dolecieć do bramki.

Mógł w widowiskowy sposób przerwać niemoc i pokazać, że "pogłoski o jego końcu są mocno przesadzone", tymczasem zachował się tak, jakby był jedną z postaci kultowego "Kosmicznego meczu", z której kosmici wyssali sportowy talent. Można było przecierać oczy ze zdumienia, patrząc na tę nieporadność. Lewandowski w formie, przede wszystkim fizycznej, dobrze czujący się w swoim ciele w takiej sytuacji co najmniej sprawdziłby refleks bramkarza rywali.

Jak bohater hitu Seweryna Krajewskiego, "czekał na tę jedną chwilę" do piątego występu w tej edycji Ligi Mistrzów i w fatalnym stylu zmarnował swoją pierwszą dobrą okazję w rozgrywkach. I dotąd jedyną, bo w meczu z Eintrachtem przez ponad godzinę kolejnej już się nie doczekał.

Trzy z ośmiu jego prób strzałów w tej edycji Ligi Mistrzów było niecelnych, a pięć zablokowanych. To może mówić nam, że na boiskach Champions League może być już dla niego i za ciasno, i za szybko. W La Lidze jeszcze stać go na momenty przebłysków. Zapisał się w historii jako strzelec pierwszego gola na nowym Camp Nou. Siłą rozpędu wespnie się w strzeleckiej klasyfikacji wszech czasów klubu. Ale czy "mamy cieszyć się z małych rzeczy, bo wzór na szczęście w nich zapisany jest?".

Łabędzi śpiew

Udział Lewandowskiego w grze Barcelony - co nie jest odkryciem na miarę przewrotu kopernikańskiego - jest zawstydzająco znikomy. Dopóki bronił się trafieniami, można było przymykać na to oko. W tym sezonie jednak, bez worka goli pod pachą, gwiazda Polaka stopniowo gaśnie.

Gdy bił rekord Gerda Muellera, seryjnie zdobywał trofea i korony króla strzelców, można było mieć wrażenie, że skończy odnosić sukcesy dopiero, gdy sam tak zadecyduje i przejdzie na emeryturę. Na własnych warunkach. Wszyscy powinniśmy mieć świadomość tego, że kiedyś nastąpi, ale koniec zawsze przychodzi nie w porę i nie jesteśmy na niego gotowi.

Nawet sam Lewandowski nie jest, choć w tym akurat nie ma nic niezwykłego. Geniuszom w swoich dziedzinach trudno pogodzić się z przemijaniem. Przy każdej okazji powtarza, że czuje się tak dobrze jak nigdy wcześniej. Zaklina rzeczywistość, odwołując się do swojego wieku biologicznego, ale jego ustalenie ma tak naprawdę wartość anegdotyczną. Pęczniejąca w niepokojącym tempie kartoteka medyczna mówi co innego.

Wiem, wiem - wieszczyłem koniec "Lewego" już wiosną 2024 roku. Kapitan reprezentacji Polski schodził wtedy ze szczytu, ale na szlaku spotkał Hansiego Flicka, z którym wykonał spektakularny zwrot. Z dzisiejszej perspektywy ten poprzedni sezon jawi się jako łabędzi śpiew. Teraz wszystko wskazuje na to, nawet Flick nie jest w stanie mu pomóc, choć stara się, jak może. Ostatnie tygodnie pokazują, że "Lewy" płynie już na drugą stronę rzeki, a nurt jest tak mocny, że na podobny manewr jak rok temu nie pozwoli.

Nie rozpaczajmy jednak, że era Lewandowskiego się kończy. Cieszmy się, że byliśmy jej świadkami, bo za naszego życia taka kariera polskiego piłkarza już się nie powtórzy.

Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty

Komentarze (66)
avatar
Cheers
1 h temu
Zgłoś do moderacji
1
1
Odpowiedz
Zaczyna się saga Zmierzch czyli ostatnia faza wyciskania cytryny. 
avatar
Stan
1 h temu
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Bohdan Tomaszewski. To był GOŚĆ. Red. Kmita. Uczyć się należy. 
avatar
ΤreserΚlonόw
1 h temu
Zgłoś do moderacji
5
0
Odpowiedz
Lewandowski przejdzie na bogatą i egzotyczną emeryture a redaktorzy wybiorą sie do pośredniaka, wreszcie!!! 
avatar
Gregorius07
2 h temu
Zgłoś do moderacji
3
0
Odpowiedz
Kmita - i o czym Ty teraz będziesz pisał, co? O dyplomie magistra czy osiedlu mieszkaniowym? I jedno, i drugie śmierdzi... 
avatar
Prawa_ręka_prezesa
3 h temu
Zgłoś do moderacji
7
4
Odpowiedz
Król jest nagi nie od dziś tylko niektórzy nie chcą tego widzieć. 
Zgłoś nielegalne treści