Grzegorz Mielcarski: Do wstydu potrzeba odwagi

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Alkohol nigdy panu nie przeszkadzał?

Nie byłem specjalnie alkoholowy, ale kiedy rozmawialiśmy o zakrętach, powinienem wspomnieć o czasach Olimpii Poznań. To były lata 1987-89 i to był czas, kiedy moja przygoda z alkoholem po prostu się nie zaczęła. Starsi piłkarze chodzili po dancingach i kazali się na nie wozić swoimi samochodami. Po imprezie odwoziliśmy ich do domu, rano przyjeżdżaliśmy zabrać ich na trening i dopiero po zajęciach sami siadali za kierownicą. Pamiętam taki wieczór w "Adrii" - siedziałem z młodym Jurkiem Brzęczkiem czy Krzyśkiem Sadzawickim, na przeciwko nas Andrzej Borówko, który do dzisiaj jest moim wielkim przyjacielem. Spokojny był zawsze, wyważony, powoli mówiący. Nagle na stole pojawia się alkohol. Kelnerka pyta Andrzeja: - A dla tych młodych panów co przynieść? - Dla nich niech pani przyniesie brzoskwinię na pół - powiedział.

Brzoskwinię?

No tak. Ale nie było brzoskwiń, bo to komuna była. - Może być jabłko? - zapytała kelnerka. Mogło być. Mam przed oczami, jak nam to jabłko przynosi i kroi nożem. I my przy tym jabłku cały wieczór spędziliśmy.

No i co to ma wspólnego z zakrętem?

Gdyby mnie wtedy starsi wciągnęli, to pewnie bym popłynął. Brakowało tylko iskry, jakiegoś tekstu w stylu "Młody dawaj, nie pijesz, to nie grasz" i zaczęłoby się domino. Patrzysz, jak ktoś odurzony pada, musisz go podnieść, nie chcesz być gorszy od starszych, to się z nimi zaczynasz ścigać na szklanki piwa czy kieliszki wódki. A z tego można już się nie podnieść. Starsi pili, ale jestem im wdzięczny, że nie wciągali w to młodych. Ułatwiliby mi drogę w dół. Grałbym w pierwszym składzie w ekstraklasie, pił z reprezentantami Polski, czułbym się królem życia. Krótko by to trwało.

W korupcję też pana nie wciągnęli?

To kolejny dar od Boga, że wyjechałem z Polski w 1994 roku, bo nie wiem, jak to by się potoczyło. Może to jest kontrowersyjne, kiedy nie podoba mi się, że ktoś został ukarany za korupcję, ale wtedy myślę o Łukaszu Piszczku. Jest mi go żal po prostu, zrobili z niego kozła ofiarnego tylko dlatego, że coś osiągnął w piłce i był znany. Młody chłopak, któremu kazali coś zanieść i przynieść. Ja zacząłem grać w 1989 roku, ale przez pięć lat do wyjazdu do Porto co chwila zmieniałem klub, nie udało mi się zakotwiczyć w żadnej grupie. Po Olimpii wyjechałem na osiem miesięcy do Servette Genewa, później trafiłem do Górnika Zabrze, znowu na osiem miesięcy, następnie ponownie była Olimpia, Widzew i w końcu transfer do Porto. W Olimpii między młodymi a starszymi piłkarzami było po sześć, siedem lat różnicy. Nie byliśmy dla nich partnerami do rozmów. Nie wykluczam, że mój zespół był w korupcji umoczony, jednak nie rozdawałem kart, co chwila wchodziłem w nowe środowisko. W korupcyjnym błocie miałem ubrudzone nogi, bo brudna była cała liga, jednak nigdy nie ubrudziłem sobie rąk. Największym problemem rozgrywek byli sędziowie, którzy całą tą mafią zarządzali. Brali od jednych i drugich, a kto przegrał licytację, po meczu otrzymywał zwrot pieniędzy. Prezesi też potrafili płacić premie zawodnikom za kupiony mecz. Mnie byłoby zwyczajnie przykro, gdybym strzelał fałszywe gole, nie potrafiłbym się z nich cieszyć. To musiałaby być jakaś wyższa szkoła aktorska. Młody chłopak biegnie przez pół boiska z radości po golu na 1:0, chociaż wie, że i tak skończy się 3:0? Widzi pan to w ogóle?

Nigdy nie myślałem, że będę grał w jakimś tam klubie, że koniecznie muszę walczyć o Puchar Europy, albo o mistrzostwo jakiegoś kraju. Kochałem futbol bezwarunkowo. Nie składałem sobie żadnych obietnic.


Po wyjeździe do Porto zobaczył pan inny świat?

Robiły na mnie wrażenie samochody kolegów z drużyny.

Drogie były?

Wszedłem do szatni i zdałem sobie sprawę, że obok mnie siedzi siedemnastu reprezentantów różnych krajów. Vitor Baia przyjechał jakimś porsche. Ja w Polsce miałem złotego Poloneza, którego dostałem za medal na igrzyskach w Barcelonie. I przez chwilę Hondę Prelude. Kupiłem od kolegi i na pierwszym skrzyżowaniu odpadło mi lusterko i klapa od silnika. Auto było po jakimś wypadku, powiązane sznurkami, poskręcane śrubami. Młody kawaler byłem, chciałem zaszpanować. Mądre to nie było. Na samochód w Porto nie było mnie na początku stać, zresztą tak naprawdę dopiero tam zacząłem zarabiać większe pieniądze i zamiast w coś inwestować, lubiłem patrzeć, jak leżą na koncie. W Porto szybko zrozumiałem jednak, że pieniądze się nie liczą.

Nie rozumiem.

Patrzyłem, jak koledzy chodzą ubrani, jakie kupują rzeczy. Ale widziałem też, jak się zachowują wobec innych. Nie czułem się gorzej, nikt do tego nie dopuścił. Nie było podziału na to, że ktoś z porsche jest dobry, a ktoś z Poloneza - słaby. Bo chłopak z Poloneza mógł być na boisku lepszy od wielu zawodników z kadry Porto. Wywalczył miejsce w składzie, pokazywał, że jest wysoko w hierarchii. Pieniądze jednak przez długi czas były dla mnie tematem tabu.

Wstydził się pan niższych zarobków? Twardo wchodziłem w najsilniejszą grupę w zespole, koledzy lubili mnie, śmiali się, jak przekręcałem jakieś słowa po portugalsku. Któregoś dnia Paulinho Santos zapytał mnie wprost: "Greg, a ile ty właściwie zarabiasz?". Nie chciałem powiedzieć, ale oni grali w pięciu w karty i nalegali. Tłumaczyli mi, że w zespole nie mają przed sobą tajemnic, ale nie umiałem się przełamać. Na następnym zgrupowaniu Paulinho przyniósł mi swój kontrakt i położył na stole. To samo zrobił Secretario. - Patrz, żebyś nie myślał, że cię oszukujemy - mówili i niemal zmusili mnie, żebym spojrzał na kwoty. Kiedy powiedziałem im, ile zarabiam, było dużo śmiechu. Secretario cieszył się, że jednak nie ma najniższej umowy. On miał jednak menedżera, ja znalazłem się w Porto, bo Józef Młynarczyk namawiał Bobby’ego Robsona, że warto przyjechać do Polski i mi się przyjrzeć. W klubie wszyscy znaliśmy swoje zarobki, nikt nie miał z tym problemu. - Przecież to nie nasza sprawa, ile sobie wynegocjowałeś - tłumaczyli mi. Ale to była szkoła życia. Największa jaką przeszedłem. Gdybym przez te cztery lata nie zagrał nawet w jednym meczu, to i tak byłbym wygrany. Wartości z tego klubu pozwoliły mi się stać innym człowiekiem.

Jakie wartości?

Ja wygląda dom, jak przy olbrzymich zarobkach zachować normalność. Zobaczyłem, co to ludzka wrażliwość.

A co wrażliwość ma wspólnego z futbolem?

Córka naszego kolegi z drużyny, Bandeirinhy, miała mieć operację serca w Paryżu. W Porto mieliśmy wypłacane pensje, a do tego przed każdym meczem dostawaliśmy czeki, w przeliczeniu na dwa tysiące marek. Nasz kapitan Paulinho położył swój na stole i powiedział: - Córka naszego przyjaciela będzie miała zabieg. Kto chce, może się dołożyć, nie ma żadnego przymusu. Wszyscy położyli swoje czeki, nikt się nie wyłamał. Paulinho wręczył je Banderinhii w szatni, uzbierała się naprawdę duża kwota. Bandeirinha zaczął płakać, mówił, że nie potrzebuje pieniędzy, że przecież ma kontrakt, że dobrze zarabia. - Twoja córka gra w Porto tak samo, jak my wszyscy. Jest częścią naszej drużyny. Weź te czeki - powiedział kapitan. Bandeirinha już nie płakał, ale wył. Łzy mu leciały po policzkach. Robson obserwował wszystko z boku. W końcu powiedział, że nie ma treningu. Kazał młodziutkiemu Ricardo Carvalho przynieść szampany. Biedny Ricardo, nie wiedział, gdzie je znaleźć, ale jakoś sobie poradził. Wspólnota w zespole została zbudowana, gdy padło słowo "dziecko". Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, żeby piłkarze w szatni płakali, żeby się wzruszyli i żeby szatnia była taką jednością.

Czy Polacy awansuję do mistrzostw świata w Rosji?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×