Mówi się, że każdy ma w życiu swoje 5 minut. Ale są wybrańcy losu, jak Hiannick Kamba, który miał tych 5-minutowych okresów co najmniej kilka. Najpierw mówiono o nim wśród lokalnej społeczności, gdy uchodził za obiecującego piłkarza Schalke 04 Gelsenkirchen. Potem, gdy władze niemieckie chciały go deportować. Nieco szerzej zaistniał, gdy stał się jednym z bohaterów głośnej wystawy w miejscowym muzeum. Niedługo później świat dowiedział się o jego istnieniu, gdy uznano go za zmarłego. Ale dopiero kilka dni temu, wiele lat po zakończeniu przygody z piłką, zrobił prawdziwy show, gdy okazało się, że "zmartwychwstał". Teraz prokuratura bada, czy ktoś zrobił z kogoś durnia.
Jedyny ratunek to zawodowy kontrakt
W drugiej połowie roku 2015 kibice piłki nożnej z Zagłębia Ruhry, za jedyne 14,95 euro, mogli obejrzeć w regionalnym muzeum industrialnym pasjonującą wystawę "Od Kuzorry do Oezila". Opowiadała ona o historii piłkarzy - imigrantów w klubach z Zagłębia Ruhry. Miało to związek z kryzysem migracyjnym i nagłym napływem milionów uchodźców do europejskich krajów. Organizatorzy wystawy chcieli uzmysłowić ludziom, jak ważna jest rola uchodźców w kształtowaniu się kraju, z zwłaszcza jego futbolowego dziedzictwa.
Trudno powiedzieć, że jedna ze 150 historii przykuwała szczególną uwagę, bo przecież każda była na swój sposób pasjonująca. A jednak trudno było chwilę dłużej nie zatrzymać się przy opowieści o właśnie Hiannicku Kambie, która pokazała, jak ciężkie i złożone jest życie imigranta. Tym bardziej że zachęcał do tego sam bohater, który dumnie pozował do zdjęć wraz z innymi potomkami uchodźców i pracownikami muzeum.
ZOBACZ WIDEO: Koronawirus przewartościował piłkarskie kontrakty. "Futbol jest przepłacony, ale to prawo rynku"
Z jego drużyny juniorskiej kilku zawodników przebiło się wyżej. Tim Hoogland czy Alexander Baumjohann pograli w poważną piłkę, jeszcze wyżej zaszedł Benedikt Hoewedes, ale najbardziej znanym z tamtej ekipy jest Manuel Neuer. Dla wielu najlepszy bramkarz świata ostatniej dekady. Kamba był jednym z tych chłopców, którzy liczyli na szczęście, na ten moment, który sprawi, że pójdą w stronę kariery zawodowej, a reszta musi zadowolić się grą na niższych szczeblach. Jemu pisana była ta druga ścieżka.
Ale dla Kamby ten czas był trudniejszy niż dla wielu innych. Przebywał wtedy w Berlinie, gdzie jego drużyna rozgrywała finał mistrzostw Niemiec do lat 19. Wtedy dowiedział się, że on i jego rodzice będą deportowani. To trochę nieludzka procedura. Jego rodzice przyjechali z Konga wiele lat wcześniej. Osiedlili się w Essen. On sam, jak się okazało, ma talent, co pozwoliło mu się przebić do najlepszej niemieckiej szkółki, właśnie Schalke 04. Ale w 2005 roku czasowe pozwolenie na przebywanie w Niemczech się skończyło. Rodzina zawodnika musiała wrócić do kraju. Jedyną nadzieją dla młodego piłkarza na pozostanie w Niemczech był profesjonalny kontrakt. Szefowie Schalke pomogli i wciągnęli go do drugiej drużyny, występującej na szczeblu "Oberligi", na piątym poziomie.
Jednocześnie koledzy ze szkoły urządzili zrzutkę, która pozwoliłaby Kambie urządzić się na jakiś czas. Ich rodzice zebrali w sumie 4 tysiące euro, co pozwoliło młodemu zawodnikowi na przyzwoite życie przynajmniej na początku. Rektor szkoły załatwił prawnika i doprowadził do tego, że młody piłkarz w 2007 roku ukończył szkołę. Ten niezwykły gest solidarności odbił się echem w całych Niemczech.
Akt zgonu, odszkodowanie i śledztwo
Kamba ułożył sobie życie. Ożenił się ze starszą o 6 lat kobietą, w 2010 roku został ojcem. Jako piłkarz nie zaistniał. Ten prawy obrońca błąkał się po niższych ligach, grywał w drużynach, których nazwy nikomu nic nie mówią. Gdy miał 28 lat wyjechał do rodzinnego kraju i słuch po nim zaginął. Wraz z kolegami wybrał się w głąb Konga na wycieczkę, z której już nie wrócił. Rodzina opłakiwała jego śmierć w wypadku samochodowym, a zrozpaczona żona otrzymała świadectwo zgonu (z datą 8 stycznia 2016 roku) i zwróciła się z nim do agencji ubezpieczeniowej, by uzyskać sześciocyfrową kwotę, która miała osuszyć jej łzy.
Ostatni klub zawodnika, VFB Huels, opublikował nekrolog, z którego dowiedzieliśmy się, że "Hiannick reprezentował wartości tego klubu. "Jego odejście spowoduje wielką pustkę. Będzie nam go brakowało nie tylko w wymiarze sportowym, ale i koleżeńskim". I historia by się zakończyła, gdyby nie to, że... zawodnik nagle się odnalazł.
- Nie chcemy dziś tego za bardzo komentować. Cieszymy się po prostu, że u Hiannicka wszystko w porządku - mówi Carsten Schwarma, wiceprezes klubu.
Według jego opowieści "przyjaciele" zostawili go na pastwę losu, bez dokumentów, telefonu, bez niczego. On sam w 2018 roku pojechał do ambasady niemieckiej w Kongo i zgłosił sprawę. Dziś jest świadkiem w dochodzeniu, które prokuratura prowadzi przeciwko jego żonie. Ta zaprzecza zarzutom o zdefraudowanie pokaźnej kwoty.
Przeciwko Kambie nie wniesiono oskarżenia, nie wiadomo też, w jaki sposób udało się uzyskać z Kinszasy potwierdzenie jego zgonu. Pewne jest natomiast, że usłyszymy jeszcze o byłym zawodniku, a dziś chemiku w jednej z niemieckich firm. Zadbają o to niemieccy śledczy.
ZOBACZ Krystian Woźniak - polski bramkarz na tropie Manuela Neuera
ZOBACZ Problemy finansowe Schalke 04. Przyszłość klubu niepewna