- Na razie nie chciałbym komentować medialnych doniesień dotyczących pozwu, czy też uruchomienia polisy ubezpieczeniowej firmy Ole Olsena. Sprawę przekazaliśmy w ręce dobrej, międzynarodowej kancelarii prawnej, która wysłała do Danii pismo z naszymi zarzutami. Liczymy, że uda się załatwić tę sprawę polubownie, na drodze negocjacji - mówił krótko po farsie na Stadionie Narodowym prezes PZM - Andrzej Witkowski. Dzisiaj już wiemy, że nie wszystko uda się załatwić polubownie. Jedna z gnieźnieńskich kancelarii zdecydowała się bowiem z imieniu kibiców skierować pozew przeciwko Polskiemu Związkowi Motorowemu w tej sprawie.
[ad=rectangle]
Nadal jednak mamy jeden wielki znak zapytania w kwestii winy i odpowiedzialności za wydarzenia na Stadionie Narodowym. Jako pierwszy przeprosił i powiedział "to nie ja" wspomniany Polski Związek Motorowy. Przeprosili i obiecali zbadanie sprawy przedstawiciele BSI. Chcą wyjaśnień, choć wcześniej na Stadionie Narodowym szybko zwinęli wszystko co mogłoby świadczyć o ich obecności i w pośpiechu opuścili obiekt. Zapomnieli nawet zajrzeć na konferencję prasową, choć przedstawiciel firmy zawsze brał w niej udział. Jako ostatni głos zabrał Ole Olsen z firmy Speed Sport odpowiedzialnej za ułożenie toru na Stadionie Narodowym. Duńczyk w ogóle uznał, że nie wie o co ten hałas, bo jego firma nie jest winna w tej sprawie. A na wyjaśnienia czekają nie tylko kibice którzy chcą nawet skierować pozew zbiorowy. Na wyjaśnienia czeka również sponsor turnieju. I choć PZM zabezpieczył materiał dowodowy, to mimo upływu czasu nadal nie wiemy, kto odpowiada za antyreklamę żużla.
A przecież w umowach jest wszystko jasno zapisane, kto i za co odpowiadał. Prawnicy powinni już dawno się tą sprawą zająć. Czas na polubowne załatwienie sprawy (do czego dążył prezes Witkowski) minął. Trudno zresztą oczekiwać ugody i polubownego zakończenia, skoro każda ze stron twierdzi, że jest niewinna. Wszystkie strony mają świadomość, że mleko się przypaliło. Mają jednak nadzieję, że nie będzie śmierdziało. Śmierdzi i to strasznie.
Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. I to nie tylko te, które żądają kibice słusznie uważający, że zostali oszukani. To nic, że regulamin zakupu biletów stanowił, że po rozegraniu dwunastu biegów zawody uważa się za zaliczone. Ludzi zaproszono na piękną ucztę, z której niewiele wyszło. Oprócz pieniędzy kluczową rolę w tej sprawie odgrywa pewna zależność i monopol, jaki firma BSI zapewniła duńskiej firmie Speed Sport. - Oszukać kibiców, zwłaszcza tych w Polsce, to straszna zbrodnia i z pewnością powinno to zostać w zdecydowany sposób ukarane. Firma "Speed Sport" Ole Olsena nie może ponieść surowych konsekwencji za to co zrobiła, bo to storpedowałoby cały cykl Grand Prix - przecież w tym sezonie sztuczne tory będziemy oglądać jeszcze pięciokrotnie: w Tampere, Cardiff, Horsens, Sztokholmie i Melbourne. Jakiekolwiek drastyczne perturbacje finansowe mogłyby skomplikować wszystkie plany i założenia dla całego cyklu Mistrzostw Świata - powiedział po tym turnieju Jan Konikiewicz z firmy One Sport - organizatora SEC. Nie można zatem wyciągnąć konsekwencji w stosunku do firmy, od której jest się zależnym, bo pozostanie się samym na placu boju. I zamiast jednej farsy na Narodowym, będziemy mieli kolejne na pięciu stadionach. To wizerunkowo nie byłoby już do odbudowania i organizatorom Grand Prix pozostałoby zwinięcie interesu.
Postawę wszystkich stron najlepiej obrazuje powyższy obrazek. Każda z nich schowała głowę w piasek. W dowolnej kolejności można na niej napisać PZM, BSI i Speed Sport. Gdzieś z boku są zawodnicy, którzy również powinni uderzyć się w pierś i zastanowić się jakie w przyszłości konsekwencje może rodzić ich postępowanie. Reportaż w telewizji NC+ na temat zakulisowych wydarzeń na Stadionie Narodowym pokazał, że wpływ zawodników na wydarzenia był ogromny, a asertywność organizatorów marna. Prawdziwa zdaje się zatem być teoria byłego prezesa Unii Leszno - Józefa Dworakowskiego, który ten turniej podsumował jednym zdaniem: "Zawodnicy po raz kolejny zrobili co chcieli". Zresztą ich postawę bardzo dobrze opisał Grzegorz Drozd.
W 2001 w Berlinie jechał na czymś co w ogóle toru nie przypominało.On chciał jechać starsi nie, ostatecznie pojechali.
Teraz w wywiadzie przy Czytaj całość