Za swoje słowa żużlowiec został ukarany przez Główną Komisję Sportu Żużlowego. Fierlej zachował się niegodnie, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Jego słowa są jednak dowodem na to, że Janusz Ślączka jest postacią, która wywołuje emocje. Dla jednych pozytywne, dla innych mniej. Co prawda takich osób w polskim żużlu nie brakuje, ale ilu z nich ma tak dobrą opinię, jak Ślączka? Opinię ludzi, którzy w tym sporcie coś znaczyli.
- Jako trener spisuje się doskonale - mówi Marta Półtorak, z którą współpracował on w stolicy Podkarpacia. - Dzisiejsi szkoleniowcy są nie tylko od trenowania zawodników, bo ci sami są przygotowani. Trener sprawdza się także w spółce. Janusz jest bardziej menedżerem. W takiej roli spisuje się świetnie. Żeby osiągać sukcesy, trzeba mieć odpowiednią drużynę i budżet. W czasie naszej współpracy awansowaliśmy do Ekstraligi. W dodatku osiągnęliśmy to w walce sportowej, a nie stolikowo. To należy uznać za sukces. To, co działo się w Rzeszowie przez dwa ostatnie lata to była kwestia odpowiedniego budżetu - przyznaje była prezes rzeszowskiego klubu, na której oczach trenerska kariera Ślączki się rozwijała.
Od nowego sezonu już nie będzie się to działo w Stali BETAD Leasing Rzeszów. - Tam jest dużo niewiadomych - mówi Ślączka. - Chcę walczyć o dobre wyniki. Jeśli one są, to jest to satysfakcjonujące dla trenera. A samo przeżycie, tak jak miałoby to miejsce w Rzeszowie, to mnie nie interesuje - nie owija w bawełnę sam zainteresowany. Nigdy zresztą tego nie robił. Zawsze walił prawdę między oczy.
- To trener, który pewne rzeczy potrafi poukładać tak jak chce - twierdzi Jacek Gajewski. - Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy ubiegłym roku jechaliśmy mecz w Rzeszowie. W kwestii przygotowania toru potrafił pewne sprawy bardzo dobrze poprowadzić. Nawierzchnia była wtedy dużym atutem jego zespołu - mówi menedżer Get Well Toruń, który w sezonie 2015 przegrał przy Hetmańskiej 40:49.
No to jak jest z tym Ślączką? "Czub" czy "prawdziwy menedżer"? A może inne określenie bardziej oddaje jego osobowość? - Cwaniak - mówi bez zastanowienia Witold Skrzydlewski.
Czy jest większy cwaniak od Ślączki? - Nie ma. Trener na trochę wybył do swojego miasta i wrócił. Po to go wzięliśmy, żeby w przyszłości nie miał na swoim koncie spuszczania drużyny do ligi niższej. A do tej pory Janusz Ślączka tego unikał. Najgorsze, że ma skład, który ja mu wytypowałem. Jeśli nie będzie mu szło, to powie "przepraszam, nie ja tworzyłem skład" - komentuje prezes klubu z Łodzi.
Janusz Ślączka i Witold Skrzydlewski - trener i prezes, którzy regularnie zaczepiali się w mediach. Jeden kupował pampersy, a drugi rewanżował się koniakiem, wodą mineralną i chusteczkami. - Bo jak będzie mocno płakał, to żeby się nie odwodnił, niech sobie przepije - mówił dwa lata temu trener klubu z Rzeszowa, który utarł nosa byłemu pracodawcy, pokonując go w finale Nice PLŻ.
W tym roku prezes Orła kupił dla swojego przyjaciela książkę "Ucz się miłosierdzia". Ślączka wrzucił ją do samochodu i obiecał, że przeczyta. Czy Skrzydlewski będzie sprawiał mu kolejne prezenty? - Na pewno czymś tam go jeszcze zaskoczę - śmieje się. Pampersów już jednak nie należy się spodziewać. - Teraz są już nowsze rzeczy, panowie po 40-stce używają wkładek - żartuje Ślączka.
Środowisko ceni nowego szkoleniowca Orła Łódź. W wielu wypowiedziach na jego temat powtarza się jeden wątek. - To osoba znakomicie orientująca się w regulaminie - uważa Sławomir Kryjom. Podobnego zdania jest Marta Półtorak. - I właśnie taka jest rola trenera - mówi.
Ślączka nie ma sentymentów. - Wielu zawodników, z którymi się ścigał, jest jeszcze czynnymi sportowcami - opowiada Witold Skrzydlewski. - Nie mają oni jednak u niego łatwiej i nie mogą na tym skorzystać poprzez znajomość. Jesteś dobry? Wystawimy cię. Jesteś słaby? Mimo, że jesteś moim kolegą, do widzenia. Nie wszyscy zawodnicy przez to go kochają. Na trenera nie można wpłynąć, żeby pojechał ten lub tamten. Pan Ślączka ma kręgosłup, a nam potrzebny jest trener, który powie "tak ma być" i "tak jedziemy" - tłumaczy główny sponsor Orła. Ślączka idealnie wpisuje się w wizję drużyny, którą nakreślił jego przełożony.
W czasie swojej pracy rzadko miał on jednak drogę usłaną różami. 45-latek w większości sytuacji potrafił się jednak odnaleźć, na co zwraca uwagę Jacek Gajewski. - Pracował chwilami w trudnych warunkach. Trafiał do różnych klubów. W Rzeszowie momentami było trudno z finansami. Poza tym miał czasami nad sobą ludzi, którzy byli i są silnymi osobowościami. Potrafił jednak wiele spraw sobie poukładać. Większość decyzji dotyczących prowadzenia drużyny czy kontraktowania zawodników było podejmowanych przez niego lub miał na nie duży wpływ - przyznaje.
Janusz Ślączka poza żużlem to dusza towarzystwa. Tak przedstawia go Marta Półtorak. - Absolutnie to człowiek miły i uprzejmy. Jego zaletą jest też to, że potrafi odnaleźć się w każdym towarzystwie. To też świadczy o jego zdolnościach komunikacyjnych. Jest to osoba niezwykle optymistyczna i pogodna. To, że Janusz będzie pracował jako trener w Łodzi bardzo dobrze o nim świadczy. Pan prezes Skrzydlewski cenił sobie czas, kiedy razem współpracowali. Jeśli chodzi o Janusza Ślączkę, mogę się wypowiadać w samych superlatywach. To dla mnie szalenie pozytywna postać. Oby więcej takich w żużlu - mówi. - Janusz to niezwykle koleżeński człowiek - wtóruje jej Sławomir Kryjom.
Ich zdanie podziela Jacek Gajewski, który słusznie zauważa, że jego charakter pomaga mu w pracy. - Uważam, że ma niezły kontakt z zawodnikami, a czasami nie jest łatwo się z nimi dogadać - twierdzi menedżer klubu z Torunia. - Każdy klub, który pozyska takiego trenera, może na tym tylko skorzystać - dodaje była prezes rzeszowskiego klubu.
Czy Orzeł skorzysta? Przekonany o tym jest Witold Skrzydlewski. - Kiedyś pan Ślączka był trenerem Miszkolca, a myśmy wygrywali wszystkie mecze. Ostatnie spotkanie u siebie jednak przegraliśmy. Zobaczyłem, że mam do czynienia z trenerem i cwaniakiem. Wtedy zakochałem się - choć broń Boże nie zmieniam orientacji - w trenerze Ślączce - mówi. [nextpage]
Związki Ślączki z Węgrami to temat na osobną historię. Dla trenera jest to druga ojczyzna. Był on przecież szkoleniowcem Speedway Miskolc, ale z tamtejszym klubem współpracował jeszcze zanim objął stery w drużynie. Jeśli chodzi o węgierski speedway, były trener Stali Rzeszów to prawdziwa kopalnia wiedzy.
- Co słychać u Sandora Tihanyi'ego? - zapytaliśmy kiedyś.
- Pracuje w więzieniu - zaspokoił naszą ciekawość.
Zresztą temat żużla nie jest jedynym, o którym ze Ślączką można rozmawiać godzinami, jeśli chodzi o Węgry. "Jancsi", jak mawiają na niego Madziarzy, nieraz służył radą. Bo jeśli ktoś z jego znajomych zamierza wybrać się na baseny termalne lub dobrze zjeść w ojczyźnie Ferenca Puskasa, to wie, że trzeba dzwonić do Ślączki.
- Gdybyśmy mówili o działalności biznesowej na Węgrzech, to Janusz Ślączka doskonale potrafiłby się tam odnaleźć. On bardzo łatwo wchodzi w konkretne środowisko. On nauczył się przecież języka węgierskiego, którego nie uważa się za łatwego - podkreśla Marta Półtorak. Wynika to z faktu, iż węgierski należy do językowej podrodziny ugrofińskiej. W żaden sposób nie jest on spokrewniony z rodziną języków indoeuropejskich, do której należy polski. Oznacza to, że władać węgierskim jest niezwykle trudno.
ZOBACZ WIDEO Witold Skrzydlewski: Myślę, że mamy skład, który pozwoli nam się utrzymać
- Chapeau bas dla niego za te umiejętności. Znam zawodników, którzy będąc w Polsce przez kilkanaście lat nie potrafią powiedzieć nawet "dzień dobry". Janusz szanował to, że współpracuje z ludźmi i nauczył się ich ojczystego języka. Należy mu się za to bardzo duży szacunek - twierdzi była prezes klubu znad Wisłoka.
Wszyscy mają w pamięci sytuację, kiedy Janusz Ślączka gnał na złamanie karku do słowackiego Preszowa, aby zabrać do samochodu Grigorija Łagutę i dowieźć go na mecz ligowy do Tarnowa. Samochód Rosjanina zepsuł się na autostradzie pod Budapesztem. A że Ślączka posługuje się językiem węgierskim, to padło na niego i on musiał pomóc. Menedżer klubu z Częstochowy Jarosław Dymek wiedział, że trener mu nie odmówi. Wziął do ręki telefon, zadzwonił i wszystko załatwił.
Ślączka wdepnął pedał gazu i zrobił swoje. - "Grisza" potem wracał ze mną do Rzeszowa i mówił, że musimy pójść do cerkwi, aby podziękować, że wszystko się dobrze skończyło - mówił 45-latek "Super Nowościom", którym wtedy udzielił długiego wywiadu.
A takich Ślączka udziela stosunkowo rzadko. Dziennikarze nie mają z nim łatwo, bo nie jest on osobą, która da sobie w kaszę dmuchać. Można mu się łatwo narazić. Kolegom po fachu też zdarza mu się wbijać szpile. W ostatnim sezonie przekonał się o tym Michał Finfa. Wystarczyła jedna iskra, aby wzniecić pożar.
Podobnie było na innym spotkaniu z mediami. Po meczu Stali BETAD Leasing Rzeszów z Renault Zdunek Wybrzeżem Gdańsk (30:59), w którym gospodarze na torze wyglądali jak dzieci we mgle, usiłowaliśmy zapytać Ślączkę o przygotowanie owalu.
- Przyzwyczailiśmy się, że tor w Rzeszowie...
- A skąd pan to wie? Zna się pan na torze? - przerwał w pół zdania z pianą w ustach.
- Dlaczego były problemy z jego przygotowaniem? - nie odpuściliśmy, mając świadomość, że Ślączka nasze pytanie traktuje jak prawy podbródkowy i koniecznie chce skontrować.
- Jeżeli pan wie, to dlaczego ja mam mówić? No były problemy - zaskakująco łagodnie przyznał rację, wyjątkowo chowając się za gardą.
Ślączka ma charakter i nie lubi, jak ktoś wchodzi mu w drogę. Pójście na rękę? On woli rozpychać się łokciami. W nerwach wielokrotnie zdarzało mu się palnąć głupstwo. Żużel to jednak nie są szachy. Żużel, to również emocje i życie.
A życie to rozstania. - Było mi przykro, kiedy odchodził do Rzeszowa - mówi Witold Skrzydlewski, który wtedy rozumiał decyzję przyjaciela i nie żywił do niego urazy. Ślączka mieszka w Borku Starym, oddalonym o 15 kilometrów od Rzeszowa. - To było naturalne, że odszedł. Zresztą będąc trenerem Stali kilkakrotnie spuścił nam lanie, choć wcale nie miał lepszej drużyny - twierdzi.
Czy w żużlu łatwo jest wygrać, nie mając lepszej drużyny? - Załatwił nas wtedy tylko swoim cwaniactwem. Za to trzeba chylić czoła. Tak samo jest z trenerem Cieślakiem, który również ma nosa, kiedy zrobić zmianę i kogo wpuścić na tor - uważa prezes Orła, którego celem na sezon 2017 jest utrzymanie w lidze, ale wiadomo, że z jego strony to tylko kokieteria.
- Skład jest dobry, przynajmniej na awans do play-offów - mówi Ślączka. A finały to już są różne mecze. Na pewno zrobimy wszystko, żeby w Łodzi były dobre widowiska i żebyśmy wygrywali. Jeśli będziemy to robić, to na pewno awans też przyjdzie.
A co, jeśli Orzeł znów zacznie lać wszystkich dookoła? - Może szefowi trzeba zrobić czasem na złość, żeby wydał trochę więcej tych pieniążków? - uśmiecha się Ślączka, którego jako trenera przymierzały również kluby PGE Ekstraligi. - Brałem pod uwagę pracę w niej, ale zdecydowałem się na Orła Łódź - mówi nowy opiekun zespołu z miasta włókniarzy. - Wybrał Orła, ale ja już teraz widziałbym go w klubie z Ekstraligi - uważa Sławomir Kryjom.
Ambicje w Orle są ogromne, a plan długofalowy i klarowny. - Trener musi wprowadzić drużynę do Ekstraligi. Nie mówię, że w najbliższym sezonie. Po wprowadzeniu musi ją zostawić na pudle. Dopiero jak to zrobi, możemy powiedzieć mu "bye-bye" - deklaruje Witold Skrzydlewski.
"Pudło" w Ekstralidze dla Orła Łódź to póki co sfera marzeń. Jak będzie, czas pokaże. Jedno jest pewne - papiery na wielką karierę trenerską Ślączka ma. I to wcale nie żółte, jak kilka lat temu sugerował Mariusz Fierlej.