Bez Hamulców 2.0 to cykl felietonów Dariusza Ostafińskiego, redaktora prowadzącego dział żużel na WP SportoweFakty.
***
Kiedyś Grand Prix, to była walka o ogień. Iskry leciały na torze, a nagromadzenie wielkich gwiazd na metr kwadratowy parku maszyn było ogromne. A jak trzeszczały kości, to nikt się nie dziwił. Teraz (w Pradze) wystarczyło jedno ostrzejsze wejście Leona Madsena i już dało się słyszeć pomruk niezadowolenia u kilku zawodników. Jak on mógł, szanujmy się. Słowem taka łagodniejsza wersja wyprostowanego środkowego palca, który rok temu zobaczył Nicki Pedersen.
Kiedyś było to nie do pomyślenia. Tam, gdzie byli Tomasz Gollob, Jason Crump, czy wspomniany Pedersen, a wcześniej Tony Rickardsson i inne gwiazdy, zwyczajnie nie mogło zabraknąć ostrej, twardej jazdy. Teraz mamy lajtową zabawę chłopaków, którzy (z nielicznymi wyjątkami) gdzieś schowali pokłady sportowej złości i agresji. A może, po prostu, przenieśli je tam, gdzie zarabia się pieniądze, czyli na ligę.
ZOBACZ WIDEO: Pedersen omal nie staranował Jensena. Jak to ma się do rodzinnej atmosfery w Falubazie?
Czytaj także: Kołodziej odrzucił ofertę współpracy z Hancockiem
Oczywiście celowo pewne rzeczy przejaskrawiam, bo przecież w żużlu, jakby nie było, trudno uniknąć takiej twardej, męskiej walki. Ona musi być. To nie jest już jednak takie tornado, jakie przechodziło przez boks przywoływanego tutaj wcześniej Pedersena po przegranych przez niego biegach. Teraz u większości przeważa myślenie: nic się nie stało, jutro też jest dzień.
Ten cyrk będzie się oczywiście kręcił, bo walka o złoto sama w sobie jest elektryzująca. Nie liczmy jednak na to, że temperatura sporu na torze wkrótce jakoś się gwałtownie podniesie. Chyba że w biegach między tymi, którzy potrafią odrobinę więcej i trochę bardziej im zależy. Czytaj, mają większe możliwości i chęć, by przekuć to na jakieś medale. Dawnego Grand Prix z zawodnikami skaczącymi sobie do gardeł już jednak nie ma. W zamian jest zabawa z zachowaniem należytej ostrożności, żeby przypadkiem nie było żadnego zadrapania przed ligą.
Te kilka akapitów gorzkiej refleksji na temat Grand Prix to efekt nie tylko przemyśleń własnych, ile rozmów z ludźmi, którzy pamiętają cykl sprzed lat od kuchni i w identyczny sposób oglądają go teraz. Żadna z nich nie powiedziała wprost, że teraz mamy GP mięczaków oszczędzających kości, ale to stwierdzenie było gdzieś na końcu języka.
Dodam tylko, że to, co teraz widzą bardziej wnikliwi obserwatorzy, bierze się z tego, że główni aktorzy, choć o wielu z nich powiedzielibyśmy, że to młode wilczki, są już nasyceni. Dorobili się wielkich pieniędzy i już nic nie muszą. Jeśli nie mają wielkich sportowych ambicji, względnie ogromnych możliwości, to medale w GP nie są im do szczęścia potrzebne. Ważne, że kasa na koncie się zgadza.
Czytaj także: W warsztacie miliony, a wyników brak
Dość już jednak tego GP, czas na Get Well. Wiele osób mówi, że dobrze by było, jakby rodzina Termińskich dała sobie z żużlem spokój. Padają argumenty, że się nie znają, że robią to bez serca itp. Jak sobie myślałem, kto w zamian, to szybko przyszło mi do głowy, że tylko i wyłącznie Adam Krużyński. Z wielkim wsparciem miasta dałby radę. Oczywiście nikt nie mógłby już wtedy mówić, że na czele klubu stoi osoba, która nie ma o żużlu bladego pojęcia.
Nie wiem, jak Krużyński, ale w samym Toruniu sporo plotkuje się o tym, że do klubu może wrócić stare, czyli Jacek Gajewski (były menedżer i wiceprezes) i Mariusz Wilczyński (były członek rady nadzorczej KS Toruń, do niedawna także sponsor klubu). Nie wiem, jak bardzo te pogłoski są prawdziwe (na pewno wymieniona dwójka dobrze się zna i pozostaje ze sobą w świetnych relacjach). Być może kolportuje je obecny obóz rządzących, by powiedzieć miastu i sponsorom – jeśli nas nie wesprzecie, to będą oni. Gorzej jeśli żużlowy Toruń myśli, każdy, byle nie Przemysław Termiński.