Paolo Salvatelli: Miłość do żużla jest trudna. Zwłaszcza, gdy jesteś włoskim samoukiem w latach osiemdziesiątych

Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Paolo Salvatelli
Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Paolo Salvatelli

- Większości torów już nie ma, stadiony zostały przebudowane na piłkarskie, albo dawno zarosły trawą. Zostały tylko nazwy, kropki na mapie - mówi Paolo Salvatelli, były włoski żużlowiec, w drugiej części rozmowy z Wiktorem Balzarkiem.

W tym artykule dowiesz się o:

Piętnaście minut jazdy samochodem od toru w Potenza Picena, na którym rozmawialiśmy o aktualnej kondycji włoskiego żużla z Paolo Salvatellim, znajduje się obiekt w Civitanova Marche. Jest najbardziej na południowy wschód wysuniętym stadionem w Italii i przez blisko 20 lat był jedynym w tej części kraju. To właśnie tutaj Paolo Salvatelli stał się żużlowcem i tutaj chciał o tym opowiedzieć.

Na zapomniany obiekt wchodzimy przez uchyloną bramę i zamknięty szlaban. Podobno właściciel nie chce nieproszonych gości. Asfaltowa dróżka ciągnie się krótko pod górę, wzdłuż niej szpaler starych drzew. Po chwili ukazuje się panorama wyasfaltowanego dawno temu toru żużlowego, który leży na wierzchołku sporego wzniesienia. Po lewej betonowa trybuna, zamknięta restauracja i od lat nieczynny hotel. Po prawej imponujący widok na gaje oliwne i winnice. W tle majaczy Adriatyk, słońce powoli chowa się za horyzontem.

PIERWSZA CZĘŚĆ ROZMOWY Z PAOLO SALVATELLIM -->>

ZOBACZ WIDEO Ważne słowa Emila Sajfutdinowa. Mówi o dużym zagrożeniu dla żużla

Wiktor Balzarek: Mamma mia, chłopie gdzie żeś ty mnie zabrał?! Widziałem niemało zapomnianych torów, ale ta lokalizacja to absolutna czołówka. Tu jest przepięknie!

Paolo Salvatelli staje nieruchomo, wyprostowany. Dumny i zamyślony patrzy gdzieś przed siebie, lekko uśmiecha się pod idealnie przystrzyżonym wąsem. Widać, że jest wzruszony i że nie wie, czy powinien się z tym kryć. W końcu, po dłuższej chwili, odzywa się cichym, spokojnym głosem: San Savino Speedway Park. Tak nazywa się to miejsce. Tu się wszystko zaczęło. Byłem piękny, młody i pewny siebie. Mija czterdzieści lat, odkąd przyszedłem tu pierwszy raz...

Panorama obiektu w Civitanova Marche:

Magiczne miejsce. Zobaczyć zawody w takiej scenerii to byłaby wielka rzecz. To był twój ulubiony tor? Jaki w ogóle był, gdy się tu ścigaliście?

Bardzo śliski i dość niebezpieczny. Bandy były niesamowicie twarde. Patrzysz na tor, który był świadkiem kilku tragedii. To tutaj zabił się niemiecki zawodnik, Muller. O tam, na drugim łuku, uderzył centralnie w bandę, zginął na miejscu. A na pierwszym wirażu, na treningu, zabił się młody, lokalny chłopak. Upadł pod koła zawodnika, który nie miał czasu na reakcje i przejechał prosto po nim. Więc i pięknie i strasznie było. Czy lubiłem ten tor? Raczej przez sentyment, bo na nim nauczyłem się jeździć. Ale nigdy nie preferowałem twardych, śliskich nawierzchni. Patent na San Savino miał Valentino Furlanetto, on był mistrzem, gdy nie było o co zaprzeć koła, skubany. Ja uwielbiałem przyczepne, dziurawe owale. Nie było na mnie mocnych w Giavera del Montello. Tam trzeba było mieć parę w łapach, kondycję i odwagę. Tam był mój ulubiony tor.

18 Grudzień 2021, Giavera del Montello. Ulubiony tor Paolo do dziś pozostał grząski, choć od ponad dziesięciu lat nie odbywają się tu zawody
18 Grudzień 2021, Giavera del Montello. Ulubiony tor Paolo do dziś pozostał grząski, choć od ponad dziesięciu lat nie odbywają się tu zawody

Ile lat minęło odkąd z San Savino zniknął żużel?

Szmat czasu. Ostatnie zawody odbyły się w 1986 roku. Restauracja i hotel działały dłużej, na pewno jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Sam zobacz, nie trzeba wiele pracy, żeby wszystko otworzyć. Cały obiekt jest w dobrym stanie.

San Savino w latach świetności
San Savino w latach świetności

To dlaczego zdecydowałeś się wybudować swój tor kilkanaście kilometrów stąd? Nie prościej było się dogadać?

Myślisz, że nie próbowałem? Wiele razy! Ale właściciel ciągle miał jakieś swoje plany, z których - jak widać - niewiele wynikło. Potem tor zalał asfaltem, żeby można było ścigać się na rowerach. I też mu się nie udało.

San Savino - kiedyś żużel i emocje, dziś asfalt i pustka
San Savino - kiedyś żużel i emocje, dziś asfalt i pustka

Ile ludzi zasiadało na trybunach w czasach świetności?

Tysiąc, czasem dwa. To była stała frekwencja w latach osiemdziesiątych na wszystkich włoskich stadionach. Właściwie nie spadała poniżej tego poziomu. Ale przykładowo w Lonigo osiem tysięcy nie było niczym dziwnym. Tam zawsze były tłumy.

A jak ty trafiłeś do San Savino? Wspominałeś, że najpierw był flat track.

Wychowałem się niedaleko, w miasteczku Macerata. Kilka kilometrów stąd był garaż motocyklowy, który prowadził Bruno Montalbini. Co ja mówię, nie był - tylko cały czas jest. I Bruno też dalej tam jest, ciągle prowadzi biznes! Bruno Montalbini - ważne nazwisko, prawdziwy człowiek motocyklowego renesansu. Ścigał się właściwie na wszystkim - żużel, cross, flat track, motocykle szosowe, quady… Na co nie wsiadł, na tym wygrywał. Gdyby zdecydował się na jedną dyscyplinę, byłby nie do pokonania. On nawet konno zwyciężał! No, w każdym razie zaprzyjaźniliśmy się. Od niego miałem pierwszy motorek, to był cross Villa 50ccm. Później były następne crossówki, aż w 1981 roku dosiadłem Maico 250 - to już był motocykl do flat tracka.

W czeluściach garażu Bruno Montalbiniego
W czeluściach garażu Bruno Montalbiniego
... odnajdujemy Maico 250
... odnajdujemy Maico 250
... dokładnie taki sam jak ten, na którym ścigał się Paolo w 1981 roku
... dokładnie taki sam jak ten, na którym ścigał się Paolo w 1981 roku

1981 rok i jeszcze bez styczności z żużlem? Miałeś 19 lat…

Ja jeszcze nawet nie wiedziałem, że jest coś takiego jak żużel! I właśnie wtedy, przypadkiem, wypatrzyłem u Bruna w garażu motocykl inny od wszystkich jakie znałem. Dziwadło, zupełnie do niczego nie podobne. Pytam co to za maszyna, a on, żebym wpadł do San Savino w weekend i sam zobaczył. Przyszedłem, zobaczyłem i zakochałem się bez pamięci. Oszalałem! Ten motocykl to był weslake. Mój weslake, bo odkupiłem go jeszcze tego samego dnia. To właśnie na nim, przypadkiem wypatrzonym w czeluściach warsztatu wśród dziesiątek innych, uczyłem się żużla i startowałem na początku kariery. No i odnosiłem pierwsze sukcesy.

Sezon 1981, chłopak w środku to flattrackowiec Paolo na swoim Maico 250
Sezon 1981, chłopak w środku to flattrackowiec Paolo na swoim Maico 250
Sezon 1982, początki w speedwayu. Na weslake w San Savino
Sezon 1982, początki w speedwayu. Na weslake w San Savino

Jak wyglądały wtedy treningi we Włoszech?

Przede wszystkim były rzadko. Zwykle raz w miesiącu, choć trzeba przyznać - przez cały rok. Przynajmniej tu, w mojej okolicy. Na północy kraju było dużo prościej, bo tam torów było więcej. Ja uczyłem się tylko w San Savino, najbliższy inny obiekt był 200 kilometrów na północ. Niewykonalne w tamtych czasach.

Pierwszy trener?

Bruno! Bruno nauczył mnie podstaw, a potem musiałem radzić sobie sam. Byłem samoukiem, podglądałem lepszych, podpytywałem, przewracałem się i wstawałem. Przewracałem się i wstawałem. I tak bez końca, aż zaczęło wychodzić.

Zaczęło, bo w 1984 zostałeś na tym weslake mistrzem Włoch w kategorii juniorów. Czego w sumie nie rozumiem, bo miałeś 22 lata, a wiek juniorski kończy się mając 21.

Też tego nie rozumiem, ale widocznie takie były przepisy, więc nie drąż (śmiech). Wtedy zostałem zauważony. Gdy stawałem się czołowym włoskim zawodnikiem, rad udzielał mi jeszcze Charlie Brown.

Czerwiec 1984, jedna z rund młodzieżowych mistrzostw, na nieistniejącym  dziś torze w Badia Polesine. Salvatelli wygrał z kompletem punktów,  drugi był Angelo Tozzo, podium uzupełnił Giovanni Verdenelli
Czerwiec 1984, jedna z rund młodzieżowych mistrzostw, na nieistniejącym dziś torze w Badia Polesine. Salvatelli wygrał z kompletem punktów, drugi był Angelo Tozzo, podium uzupełnił Giovanni Verdenelli

Znany już jako Giuseppe Marzotto, bo w połowie lat osiemdziesiątych nie musiał ukrywać się przed ojcem pod pseudonimem. Pierwszy włoski zawodnik w Anglii, prawda? Znam tę historię, Paolo. Ale wracajmy do San Savino. Ilu chłopaków trenowało razem z tobą?

Zwykle na trening przychodziło 6-7 chłopców. W różnym wieku. Dziwisz się, że ja zaczynałem mając 19 lat, a to było całkiem normalne.

Z tej twojej paczki ktoś został żużlowcem?

Tylko Fabrizio Vesprini, sąsiad z Montegiorgio. Kilka lat młodszy ode mnie. Też był niezły, indywidualnie zdobył srebro w 1989 i kilka razy reprezentował kraj. Oprócz nas wyróżniał się jeszcze Giovanni Verdenelli. Miał kilka naprawdę świetnych występów, ale z powodów finansowych musiał zrezygnować z kariery, zanim ta nabrała rozpędu.

Dwóch dzieciaków z Maceraty, Salvatelli i Verdenelli, świętuje złoto  tego pierwszego w cyklu turniejów o mistrzostwo Włoch juniorów, Lonigo  1984. Verdenelli finalnie był czwarty, tracąc 2 punkty do brązu
Dwóch dzieciaków z Maceraty, Salvatelli i Verdenelli, świętuje złoto tego pierwszego w cyklu turniejów o mistrzostwo Włoch juniorów, Lonigo 1984. Verdenelli finalnie był czwarty, tracąc 2 punkty do brązu
Salvatelli nietypowo dla siebie jedzie przy krawężniku, po zewnętrznej  atakuje go sąsiad, Giovanni Verdenelli. W kanapce najprawdopodobniej  Davide  Guarise. Tor w Lonigo, sezon 1985
Salvatelli nietypowo dla siebie jedzie przy krawężniku, po zewnętrznej atakuje go sąsiad, Giovanni Verdenelli. W kanapce najprawdopodobniej Davide Guarise. Tor w Lonigo, sezon 1985

Jak treningi wyglądały od strony technicznej? Co zapewniał wam klub, a co było po waszej stronie?

Klub? Jaki klub? Po prostu raz w miesiącu był trening - to wszystko. Pakowałem weslake na przyczepkę, opony, olej, metanol i jechałem trenować. Szczęśliwy, że mogę.

A skoro już wspomniałeś o Giuseppe Marzotto, to tak się zastanawiam - mieliście jakieś bonusy, jako włoscy zawodnicy, od rodzimego producenta silników? Zniżki, może lepszy dostęp do części? Testowaliście jego silniki? Początek Twojej kariery zbiega się przecież z tytułem mistrza świata Egona Mullera, który zdobył na motocyklu GM i to był pierwszy sukces tej marki. Składa mi się to w całość.

Zupełnie nic z tych rzeczy. Był wolny rynek, żadnych przywilejów nie mieliśmy. Jeśli już ktoś był bliżej nowinek od Marzotto, to Armando Castagna, bo oni obaj pochodzili z Arzignano i dobrze się znali prywatnie.

Ale gdy wiekowy weslake poszedł do lamusa, startowałeś na GM. Dlaczego?

Bo mi najbardziej pasował, tu nie było drugiego dna. Jawę spróbowałem raz i nigdy więcej. Tylko nie myśl, że wszyscy Włosi dosiadali GM, tak nie było. Castagna też miał romans z jawą, a na przykład Furlanetto w ogóle nie startował na GM, uznawał tylko czeskie motocykle.

Mówisz, że treningi były raz w miesiącu. A ile imprez odjeżdżałeś w sezonie, na początku swojej przygody z żużlem?

W latach osiemdziesiątych startowałem w dwudziestu, w porywach trzydziestu imprezach co rok.

Głównie na terenie Włoch. Zakładam, że mimo to na różnorodność torów nie mogłeś narzekać, mieliście ich wtedy najwięcej w historii, może nawet ze dwadzieścia.

Nie, teraz Cię poniosło! Jakie dwadzieścia? Ja bym powiedział: dwanaście. (Wcale mnie tak bardzo nie poniosło. Spędziłem sporo czasu na poszukiwaniu pozostałości po lokalizacjach, w których ścigali się Włosi. W czasach aktywności sportowej Salvatelliego istniało przynajmniej 16 obiektów, ale nie sądzę, żeby była to pełna lista. Nie włączam w nią oczywiście torów, które sam wybudował, lub powstałych później - przyp. autor).

Casaltone, niedaleko Parmy. Tor o którym zapomniał nawet internet. A był i miał się dobrze!
Casaltone, niedaleko Parmy. Tor o którym zapomniał nawet internet. A był i miał się dobrze!

No to mam prośbę. Skup się i przypomnij na ilu obiektach się ścigałeś.

Dobra, daj chwilę (Salvatelli mruży oczy i odlicza na palcach obu rąk. Przy tym mamrocze pod nosem nazwy dawno zapomnianych obiektów, które układają się w pięknie brzmiącą, szamańską melodię, z której nie da się nic zrozumieć). OK, mam. Wychodzi mi osiem miejscowości. Ale może było ich więcej? Tak na szybko, to osiem.

Włochy to nie tylko Short Track. Tor w Montagnana liczył 780 metrów
Włochy to nie tylko Short Track. Tor w Montagnana liczył 780 metrów

Ale na przykład na pierwszym torze w Lonigo nie mogłeś się ścigać.

Tak, bo istniał jakoś do połowy lat siedemdziesiątych. Później wybudowano nowy, nowoczesny jak na tamte czasy, obiekt na przedmieściach. Ale ten pierwszy tor znam z opowiadań i zdjęć. To był sztos! Długi i cały okrągły, nie było ani kawałka prostej. Nie do pomyślenia dzisiaj, co?

Dawny tor w Lonigo, dzisiaj jest częścią parku miejskiego
Dawny tor w Lonigo, dzisiaj jest częścią parku miejskiego
Oddany do użytku w 1977 roku, nowoczesny jak na tamte czasy, stadion w Lonigo przez trzy dekady był sercem włoskiego speedwaya
Oddany do użytku w 1977 roku, nowoczesny jak na tamte czasy, stadion w Lonigo przez trzy dekady był sercem włoskiego speedwaya

I w Udine też nie jeździłeś. Tam zrodził się speedway we Włoszech, ale zniknął zanim zacząłeś się ścigać.

Tak było. Znam tor tylko z opowiadań, stadion już nie istnieje. Z Udine żużel przeniósł się w latach siedemdziesiątych do pobliskiego, malutkiego, Terenzano. I tam już się jak najbardziej ścigałem.

Maj 1974, jedne z pierwszych zawodów na torze w Terenzano
Maj 1974, jedne z pierwszych zawodów na torze w Terenzano

A tak realnie patrząc - jest jakaś nadzieja na wskrzeszenie któregoś ośrodka z tamtych lat?

Żadnej. Większości torów już nie ma, stadiony zostały przebudowane na piłkarskie, albo dawno zarosły trawą. Zostały tylko nazwy, kropki na mapie. Zdjęcia, wspomnienia. Piękne i coraz bardziej odległe.

Jeden z tych obiektów, po których nie pozostał absolutnie żaden ślad - Bergantino
Jeden z tych obiektów, po których nie pozostał absolutnie żaden ślad - Bergantino

Dobra, wróćmy do twojej kariery. Wspomniałeś, że stadion na którym trenowałeś zamknięto w 1986 roku. Do najbliższego miałeś 200 kilometrów. Nie złamało cię to? Jak sobie radziłeś?

Wtedy speedway kochałem tak mocno, że nic nie było mnie w stanie złamać! Zamknęli mi tor, cóż robić, trzeba było zbudować własny.

I to był ten pierwszy z trzech?

Dokładnie tak. W Villa Potenza, niedaleko od warsztatu Bruna. Mój pierwszy, prywatny tor i najlepsza możliwa inwestycja w siebie. Wiedziałem wcześniej, że San Savino padnie, więc na wiosnę 1987 wszystko było gotowe. Od tej chwili mogłem trenować nie raz w miesiącu, ale codziennie. Robiłem niesamowite postępy. Rzeczy, których wcześniej na motocyklu nie umiałem, zaczęły wychodzić same. Natychmiast stałem się zawodnikiem o kilka klas lepszym. Jeździłem bez przerwy, a żużel był całym światem. Każdego dnia uczyłem się czegoś nowego. Uprzedzając pytanie - obiektu, ani śladu po nim, nie ma od lat.

Ale każdego dnia normalnie chodziłeś też do pracy?

Tak. Ojciec miał firmę budowlaną, którą później przejąłem. Gdyby nie to, pewnie żaden mój tor by nie powstał. Normalnie chodziłem do pracy, potem na treningi. Nagrodą były zawody, które odbywały się w niektóre weekendy.

No i w nagrodę przyszły wyniki. W sezonie 1987 zdobyłeś swój pierwszy brązowy medal w mistrzostwach indywidualnych. Zacząłeś też dostawać zaproszenia z innych krajów, choćby z czechosłowackiej Żarnowicy, gdzie do dziś wspominają twój efektowny, biało-zielony kombinezon.

Byłem mocny, byłem coraz lepszy. To był dla mnie świetny czas. Żarnowicę dobrze pamiętam, fajny tor, ścigałem się w kilku edycjach lokalnej Zlatej Prilby, wtedy mocno obsadzonego turnieju. W 1987 roku zająłem drugie miejsce za Antoninem Kasperem, a przed Zoltanem Adorjanem i Piotrem Pawlickim. Mam gdzieś zdjęcie jak stoimy razem na podium. Ale najlepsze miało dopiero nadejść.

Podium w Żarnowicy, rok 1987. Od lewej stoją Piotr Pawlicki, Zoltan Adorjan, Paolo Salvatelli i Antonin Kasper
Podium w Żarnowicy, rok 1987. Od lewej stoją Piotr Pawlicki, Zoltan Adorjan, Paolo Salvatelli i Antonin Kasper

Tamte wyniki to preludium do sezonu 1988. Sporo wtedy namieszałeś. Przechodziłeś w pięknym stylu kolejne eliminacje do Finału Kontynentalnego IMŚ, który odbył się w Lesznie. Dużo klasowych zawodników nie łapało się do zawodów tej rangi.

I jeszcze taka mała, prywatna satysfakcja: byłem najwyżej sklasyfikowanym Włochem w tych eliminacjach.

No tak, Castagna był rezerwowym. Ty zdobyłeś 6 punktów. Widziałem niedawno leszczyńskie zawody na YouTube, kawał dzika był z tego Salvatelliego. Twardo jechałeś, walecznie.

Mogło być lepiej. Na treningu przed zawodami wykręciłem trzeci czas w całej stawce, a miałem świadomość, że są jeszcze rezerwy. I we mnie i w motocyklu, który po prostu fruwał. Tor był kapitalny, stworzony pode mnie. Ale speedway bywa okrutny. Po ostatniej jeździe treningowej, w drodze do parkingu, silnik zwyczajnie się rozsypał. Nie było szans poskładać go na zawody i wziąłem drugi motocykl - ale to już nie było to. Zupełnie nie miałem prędkości na dojeździe do łuków i męczyłem się całe zawody.

Rozumiem, że dysponowałeś już wtedy dwoma motocyklami i mechanikiem.

Nie, to nie tak było. Dwa swoje motocykle, owszem miałem. Ale mechanika nie. Zawsze brało się jakiegoś kolegę, który mniej lub bardziej znał się na obsłudze sprzętu. Czasem jechał jakiś zaprzyjaźniony zawodnik. Ale bywało, że wsiadał facet, który robił tylko za kierowcę. To była przygoda - i dla żużlowca i dla kompana. Cały żużel wtedy tak wyglądał: jedna wielka romantyczna zabawa.

Dobre wyniki nie mogły przejść bez echa. Tego samego roku zadebiutowałeś na Wyspach Brytyjskich. Spore wyróżnienie, zarezerwowane wówczas dla najlepszych. Jak do tego doszło?

Od początku do końca za sprawą Armando Castagny. On jeździł w Anglii wcześniej. Przeszedł do Ipswich, a klub szukał młodego, perspektywicznego grajka. Armando polecił mnie. Załatwił wszystkie formalności. Nie pozostało nic innego, jak spakować motocykl, ubiór i osprzęt do auta i ruszyć przed siebie. Pamiętam, miałem wtedy Fiata kombi, wszystko upchałem do środka i sam, samiutki, pojechałem w nieznane.

Trudno było o punkty na tym poziomie?

A wiesz, to zależy. Jak mogłem korzystać z motocykla Armando, to 5-6 punktów w meczu robiłem. A jak musiałem jechać na swoim, byłem cholernie regularny (śmiech).

To znaczy?

To znaczy, że zdobywałem zero, w kolejnym biegu zero, później zero i na koniec jeszcze jedno zero. Nie wiem czy w ogóle kogoś pokonałem na swojej furmance. Zupełnie się ten motocykl nie nadawał na krótkie, techniczne tory.

Szkoła życia…

Oj tak, szkoła życia... Było potwornie! Zostałem zdany na siebie, nie miałem teamu, nie miałem nikogo. Po zawodach czasem wracałem samolotem do Włoch, połączenia były do Bergamo albo do Wenecji. Tu 500 kilometrów do domu, tu 400. Noc, autobus, bo nie miał mnie kto odebrać z lotniska. I zaraz z powrotem.

Kto to przetrwa, zostaje klasowym zawodnikiem.

Rozczaruję cię. Ja przetrwałem dwa miesiące.

Dostałeś taki prezent od losu i powiedziałeś "pas"?!

Byłem młody, nierozsądny. We Włoszech zostawiłem partnerkę, w której strasznie się kochałem, a ta rozłąka to dla południowca był jakiś obłęd... Dostałem ultimatum i w sumie dla niej wróciłem. Wkrótce pobraliśmy się i urodziła mi córkę.

Jak teraz na to patrzysz z perspektywy czasu?

Pod względem kariery sportowej to był katastrofalny błąd. Gdybym utrzymał się wtedy w Anglii byłbym sportowo w zupełnie innym miejscu, byłbym profesjonalistą. Ale niczego nie żałuję. Tak wybrałem, tak miało być.

Plany na kolejny sezon musiały być ambitne. Z Anglią czy bez, notowałeś ogromny progres. Tymczasem w 1989 roku świetnie zapowiadający się Salvatelli… kończy karierę.

Nie! To znowu nie tak było. Niczego nie zamierzałem kończyć. Na wiosnę 1989 mieliśmy test mecz z Polską w Lonigo. Jechałem drugi i ścigałem prowadzącego Polaka. On skontrował, ja w niego wpadłem, ktoś przejechał mi po plecach. Nie wiem czy miałem jakąś kość, której wtedy nie połamałem. Trzy lata zajęło dojście do pełnej sprawności. Nie chciałem wracać zbyt wcześnie i nie byłem pewien jak będę czuł się na motocyklu. Wznowiłem karierę w 1992 roku.

Czołowi włoscy zawodnicy lat 80. Od lewej Armando Dal Chiele, Armando Castagna, Valentino Furlanetto i Paolo Salvatelli
Czołowi włoscy zawodnicy lat 80. Od lewej Armando Dal Chiele, Armando Castagna, Valentino Furlanetto i Paolo Salvatelli

I z miejsca wróciłeś do dobrych wyników. Znów brązowy medal w mistrzostwach Włoch i fajne występy poza ojczyzną. W zawodach indywidualnych pokonywałeś Czechów i Węgrów, którzy w Polsce byli czołowymi ligowcami. Nikt nie chciał egzotycznego Włocha nad Wisłą?

Nigdy nie miałem propozycji, ale i tak odmówiłbym. Ja pracowałem pięć dni w tygodniu, a świat wyglądał inaczej niż teraz: granice, drogi... Nie byłem przygotowany, jeździłem - jeśli można tak powiedzieć - po godzinach. Na początku lat dziewięćdziesiątych jeszcze mniej niż wcześniej, bo około 20 imprez w sezonie. Trzeba było utrzymać rodzinę.

A propos pieniędzy - dało się wyżyć z honorariów, które zarabialiście na torze? Jaki był system wynagradzania?

We Włoszech płacono za każdy punkt. Nie było zwrotu kosztów, ryczałtów. Zdobyłeś X punktów - zarobiłeś Y pieniędzy. To nie były duże stawki, ale starczały na amortyzację sprzętu, paliwo i jeszcze zostawały jakieś drobne w kieszeni. Ale w żadnym wypadku nie takie, żeby można było się utrzymać, nie chodząc do pracy. Wszyscy normalnie pracowaliśmy.

No dobrze, to jeszcze taki temat nie stricte sportowy. Bo wiesz, jak rozmawiam z żużlowcami zza żelaznej kurtyny, oni zawsze mówią, że wyjazdy na zawody na zachód, to było wydarzenie, to był inny świat. Piękny, bogaty, wspaniały. A jak to było w drugą stronę? Ścigałeś się m.in. w Polsce, Czechosłowacji, Bułgarii - jakie wrażenia miał młody Włoch, jadący trzydzieści lat temu do krajów, które uwalniały się z komunizmu?

Moje pierwsze skojarzenie to piękne kobiety! Dużo pięknych kobiet (śmiech). A poza tym, bo ja wiem? Normalnie było. Hotele jak hotele, restauracje jak restauracje... Nie odczuwałem, że jadę do jakiegoś gorszego świata.

A stadiony, tory?

Zazwyczaj pasowały. Lubiłem długie, przyczepne obiekty, nie bałem się dziur. Zwykle takie właśnie były na wschodzie. Im trudniej, tym lepiej. Podobno wielu z nich już nie ma. To prawda, że na stadionie w Kaposvar, tam gdzie się kiedyś stałem na podium w europejskich eliminacjach, teraz ktoś zbudował dom?

Dokładnie tak. A po wspaniałym torze do motocrossu obok, zostało tylko wspomnienie. W Szumen, gdzie też bywałeś, tor zarósł trawą. Znika to wszystko, tak jak we Włoszech.

Tak jak na całym świecie. W Austrii też już podobno nie ma żużla?

Właściwie nie.

To było blisko. Lubiłem się tam ścigać.

Nie dałeś sobie wiele szans na rywalizację z Austriakami, bo po 1994 roku oni wciąż się jeszcze ścigali, a Ty... skończyłeś karierę drugi raz.

Tak to już bywa w miłości. Prawdziwa jest trudna. Czasem masz jej zwyczajnie dość. I ja właśnie zacząłem mieć dość żużla. Jeździłem po Europie, starałem się, notowałem fajne wyniki - ale nic za tym nie szło. Nie znajdowałem sponsorów, nie było zainteresowania, nie było pieniędzy. Nie byłem w stanie przebić się przez ten szklany sufit, jakkolwiek ciężko nie pracowałem. Miałem 30 lat i rodzinę na utrzymaniu. Strzeliłem focha na sport. Obraziłem się, sprzedałem motocykle.

Tymczasem Armando Castagna utrzymał się w Anglii, budował mozolnie karierę i został najlepszym Włochem w historii.

Armando miał czterech braci, czyli już na starcie miał to, czego nie miałem nigdy ja - swój własny team. On zajmował się jazdą. Ja nie mogłem liczyć ani na pomoc rodziców, którzy niechętnie patrzyli na karierę, ani na siostrę, która nie miała prawa jazdy, żeby chociaż odebrać mnie z lotniska.

Czekaj, czekaj - Castagna zdobył to co zdobył, bo miał czterech braci?

Nie, w żadnym razie! Jako jedyny z Włochów był żużlowcem, myśmy nimi bywali. Jego determinacja była niesamowita, każdą porażkę analizował i wyciągał wnioski. Typowy pracuś - uparciuch. Wiesz co nam powiedział, jak wyjeżdżał ścigać się do Anglii?

Nie mam pojęcia.

Że wróci tu jako mistrz świata. Wtedy to brzmiało jak sen wariata. Ale on w to wierzył i wszystko podporządkowywał. Nigdy nie zdobył medalu, ale biorąc pod uwagę całokształt kariery chłopaka z małego włoskiego miasteczka, dla nas był mistrzem.

Jaki był prywatnie? Typ indywidualisty, skoncentrowanego na sobie? Czy może kapitan reprezentacji z prawdziwego zdarzenia?

Ja bym raczej powiedział: człowiek - instytucja. Niesamowicie pomocny gość. Wiesz, tak po ludzku, bezinteresownie. Poznaliśmy się w 1984 roku i przyjaźnimy do dziś. On i jego mechanicy zawsze mnie motywowali. Kiedy - dzięki niemu - jeździłem w Anglii, dał mi dach nad głową, przysłowiową miskę z zupą, a jak było trzeba pożyczał własne motocykle. Wielokrotnie byłem gościem w jego rodzinnym domu, zatrzymując się na północy Włoch po zawodach. Korzystałem również kontaktów Armando, wyjeżdżając na zawody za granicę. Będę mu to zawsze pamiętał i jeszcze raz powtórzę: grazie, Armando!

A powiedz mi, kto z włoskich zawodników był najbardziej utalentowany? Też Castagna?

Wcale nie. Nie zrozum mnie źle, to świetny zawodnik, ale wirtuozem nie był. Miał siłowy, ciężki styl jazdy. Może właśnie tego polotu mu zabrakło, żeby spełnić marzenia. W mojej opinii najbardziej utalentowanym włoskim żużlowcem w historii był Stefano Alfonso. On miał tą lekkość, zwinność. Naturalny dar, żeby nie siłować się z motocyklem, tylko pozwolić mu frunąć. Ogromny talent, któremu na przeszkodzie stanęły finanse - nigdy nie miał takiego budżetu, by przedrzeć się do czołówki.

Alfonso to rocznik 1968. Castagna - 63, Maida 64, Furlanetto 65, Dal Chiele 59, Ty 62. Byliście w podobnym wieku, ścigaliście się dużo we własnym towarzystwie. Były antypatie, jakaś niezdrowa rywalizacja? A może przyjaźnie na całe życie?

Nie. Ani jedno, ani drugie. Wyjątkiem była tylko moja relacja z Armando. Z pozostałymi byliśmy kumplami, ale przez całe kariery przede wszystkim rywalami. Szanowaliśmy się, po zawodach szło się na piwko, ale nie było przyjaźni. Musisz zrozumieć - zupełnie inny mechanizm niż w Polsce. U was żużel opierał się o rozgrywki klubowe, nas napędzały indywidualne mistrzostwa Włoch. U was do szkółki zapisywało się stu dzieciaków i do drużyny ligowej po selekcji łapało się kilku. Więc wytwarzał się team spirit, potem kluby lokalnych zawodników walczyły w lidze. U nas każdy chciał dokopać drugiemu, pokonać go, stanąć na indywidualnym podium - oczywiście w walce fair. To nie sprzyjało głębszym więzom.

A propos - to prawda że gdy zaczynałeś karierę, to żużlowców, którzy chcieli wystartować w turniejach o medal indywidualnych mistrzostw Włoch było tak dużo, że potrzeba było organizować eliminacje na podstawie których wyłaniano zawodników do właściwego turnieju?

To prawda. Rano, albo dzień wcześniej były eliminacje, z których potem najlepsi awansowali do właściwego turnieju. Tak było na większości torów. Chętnych było po prostu za dużo. Kto by pomyślał że u schyłku mojej kariery trzeba będzie zapraszać żużlowców z innych krajów, żeby w ogóle skompletować obsadę? I z kilkunastu torów zostanie raptem kilka...?

Wróćmy zatem do momentu, gdy zjechałeś ze sceny. Bo wbrew temu o czym mówiliśmy, wcale nie był to rok 1994. W sezonie 2003 Paolo Salvatelli znów pojawia się we włoskiej lidze i znów jest bardzo skuteczny. A na deser dokłada kolejny brąz w indywidualnym czempionacie. Co cię podkusiło?

Trudna miłość do tego sportu. Złość minęła, ciągnęło na tor. Zadzwonili ludzie z Giavera del Montello - mówiłem ci, mój ulubiony tor, kochałem się na nim ścigać. Trochę połechtali ego, proponując funkcję kapitana zespołu. Chcieli kogoś z doświadczeniem, otwartego, potrafiącego przekazać wiedzę i doświadczenie. Chcieli mnie. Zaproponowali rozsądne warunki, po odliczeniu kosztów zostawało jeszcze na kieszonkowe. Nie trzeba było długo namawiać.

Obiekt w Giavera del Montello po ponad 10 latach, odkąd zniknął stąd żużel
Obiekt w Giavera del Montello po ponad 10 latach, odkąd zniknął stąd żużel

Tak po ludzku - nie bałeś się? Po tylu latach to nie takie hop-siup.

Jazdy się nie zapomina. A strach… Wiesz, jak byłem młody nie znałem tego uczucia. A może i znałem, ale zostawało w parkingu. To się zmieniło z czasem. Jak miałem rodzinę, to pojawiał się - może nie strach - ale rozsądek. Jeśli w żużlu w ogóle można mówić o rozsądku. Nie, nie bałem się wrócić. Wiedziałem, że nie wracam podbić świata, ale dobrze się bawić.

No i ukoronowaniem tej zabawy był występ w barwach narodowych w Drużynowym Pucharze Świata w 2004 roku. Ostatnie duże zawody, właściwie dla każdego z was. Kończyła się pewna era, następna nie nadeszła.

To był zaszczyt, który będę zawsze z dumą wspominał. Awans do półfinału w Eastbourne wywalczyliśmy w Lonigo. Castagna, Maida, Terenzani, Sanchez i ja. Piękna chwila.

Włosi podczas DPŚ 2004 - Andrea Maida, Simone Terenzani, Emiliano Sanchez, Armando Castagna, Paolo Salvatelli
Włosi podczas DPŚ 2004 - Andrea Maida, Simone Terenzani, Emiliano Sanchez, Armando Castagna, Paolo Salvatelli

Rok później potworny dzwon i trzeci, definitywny, koniec kariery. Ścigałbyś się dalej, gdyby nie wypadek?

Tak. Bawiłem się tym sportem, miałem dystans, miałem frajdę. Czasu nie cofniesz. Widać tak było pisane.

Co będzie dalej, Paolo? Zbudujesz czwarty tor, czy pozbędziesz się motocykla do speedwaya?

Nie wiem. Zupełnie nie wiem, co przyniesie przyszłość. Dziwnych czasów dożyliśmy. Świat zwariował. Pandemia, ekonomia, polityka… Gdzie tu miejsce na żużel?

We wspomnieniach. W pięknych wspomnieniach, których miałem zaszczyt posłuchać. Dziękuję ci, przyjacielu, za czas i cierpliwość. I trzymam kciuki, żeby w Potenza Picena nastąpił cud, i żebyś kiedyś miał jeszcze okazje pokazać mi jak po nim zasuwasz.

Zabierz proszę tę historię ze sobą, puść w świat. Niech ocaleje od zapomnienia. Ukłony i pozdrowienia dla wszystkich, którzy będą chcieli ją przeczytać od starego Paolo!

Paolo Salvatelli i autor tekstu
Paolo Salvatelli i autor tekstu

EPILOG. Już po edycji tego tekstu, Paolo Salvatelli przekazał smutne wieści. Nie udało się porozumieć z nowym właścicielem terenu, na którym znajduje się jego tor w Potenza Picena. Jest zmuszony opuścić obiekt przed pierwszym marca. Tego dnia na tor wjadą buldożery. Pozostaną wspomnienia, zdjęcia i piękna historia ludzkiej pasji, na przekór światu.

Zobacz także:
Fatalny upadek zakończył jego karierę. "Myślałem, że moje życie się skończyło"
- Mówili, że był "Fortuną tego sportu". Za złoto MŚ dokończył budowę domu

Źródło artykułu: