Suzuki I liga. Bartosz Sarzało: Mam potencjał, aby kiedyś stać się takim trenerem, jakim zawsze chciałem [WYWIAD]

Materiały prasowe / Bartosz Sarzało i zespół Decka Pelpin
Materiały prasowe / Bartosz Sarzało i zespół Decka Pelpin

Jeszcze kilka miesięcy temu był grającym trenerem. Dziś, stoi tylko przy linii. O początkach, własnej wizji koszykówki i byciu trenerem opowiada Bartosz Sarzało, prowadzący pierwszoligowy klub z Pelplina.

[b]

Pamela Wrona, WP SportoweFakty: Czy koszykówkę można mieć we krwi?
[/b]
Bartosz Sarzało, trener Decki Pelplin: Mój ojciec grał w koszykówkę, jeszcze w ekstraklasowej Spójni Gdańsk. Był w reprezentacji Polski juniorów…

On ją panu pokazał?

Nie było tak, że on mnie pchnął w tę dyscyplinę. Pewnego dnia pojawiła się możliwość trenowania ze starszymi ode mnie chłopcami. Ja miałem około 7 lat, oni 9-10. Skorzystałem z tego i tak się zaczęło.

Mój ojciec był głównym twórcą tego, co dziś w Starogardzie Gdańskim dzieje się na poziomie ekstraklasy. To on jako organizator i wcześniej również jako zawodnik zaczął SKS Starogard piąć w górę od poziomu klasy okręgowej.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Tak piękna Amerykanka dba o swoje ciało

Urodziłem się w Gdańsku i do 5 roku życia tam mieszkaliśmy. Później przeprowadziliśmy się do Starogardu. Nie ma co ukrywać, moje początki są związane z tym miastem. Zaczynałem od grup młodzieżowych, po jakimś czasie pojawiły się powołania do kadr ówczesnego makroregionu. Wtedy też poznałem się z Przemkiem Bielińskim, z którym graliśmy w reprezentacji Polski kadetów. Teraz Przemek już od prawie 15 lat jest moim wspólnikiem, a od już ponad sześciu lat pomagam mu rozwijać pelpliński klub, który stworzył.

Jeśli chodzi o moje pierwsze kroki w sporcie seniorskim, zacząłem w momencie, kiedy Pakmet Starogard Gdański był w drugiej lidze, później liga przekształciła się w pierwszą, awansowaliśmy do ekstraklasy. Tam stawiałem pierwsze kroki. Musze przyznać, że moje początki związane są właśnie ze Starogardem.

Jakim był pan zawodnikiem?

Nie byłem wybitnym zawodnikiem. W pewnym momencie pojawiła się moda na wysokich rozgrywających i byłem uznawany za talent na skalę europejską. Grając z kadetami w składzie z m.in. Marcinem Stefańskim, Grzegorzem Kukiełką, Wojciechem Baryczem, byliśmy wtedy wysoko. Ale ten rocznik się nie rozwinął tak, jak powinien. Ja osiadłem na mieliźnie na pograniczu pierwszej ligi i ekstraklasy.

Co to znaczy?

Wtedy stałem się zadaniowcem. W zasadzie to mnie pchnęło, pozwoliło utrzymać się na poziomie ekstraklasy przez około 10 lat i w tym czasie otrzymywać powołania do reprezentacji, na czym bardzo dużo zyskałem – może nie jako zawodnik, ale jako trener, którym dziś jestem. Dzięki temu miałem możliwość czerpania wiedzy od trenerów wysokiej klasy. Był to już jednak czas, kiedy wiedziałem, że mimo starań, wybitnym koszykarzem nie zostanę.

Zrozumiał pan zatem, że zostanie trenerem?

Miałem 23 lata i już wtedy wiedziałem, że będę trenerem. Uznałem, że oczywiście, w moją przygodę zawodniczą włożę 100 proc., ale po to, żeby jak najwięcej wyciągnąć z niej jako trener. Reprezentacja pomagała, bo mogłem obserwować, być może niedużo, ale grać przeciwko zawodnikom z absolutnego światowego topu. Miałem możliwość jak najwięcej pytać szkoleniowców, obserwować, notować i iść do przodu jako trener, chociaż jeszcze grałem. Już później w Polpharmie starałem się łączyć granie z byciem asystentem, podpowiadaniem głównym trenerom, czasami robiłem scoutingi, ale przede wszystkim przez te lata tworzyłem własną wizję koszykówki.

Dlaczego własna wizja koszykówki?

Powiem szczerze, że chciałbym w taki sposób pokierować swoją karierą trenerską, żeby moim zawodnikom pokazać i dać to, czego ja w pewnym momencie nie otrzymałem. Zauważyłem pewne rzeczy, zachowania na boisku, których powinienem był się nauczyć, gdy kształtowałem się jako zawodnik. Jednak w określonych sytuacjach musiałem dostrzec to sam. Nikt mi nie powiedział: "Bartek, musisz zrobić tak i tak". Kończył się mecz, wracałem do domu, włączałem nagranie i go oglądałem. Kończył się trening, analizowałem. Gdy miałem 27-28 lat doszedłem do wielu wniosków – że jak jest obrona pick&rolla taka, to muszę się zachować tak. Jak bronię pick&rolla tak, trzeba się tak zachować. Jeśli kryję strzelca, lub zawodnika na low post powinienem się zachować tak. Problem był taki, że musiałem dojść do nich sam.

Można powiedzieć, że bazując na własnym doświadczeniu, postawił się pan na miejscu swoich graczy.

Dlatego właśnie chcę, żeby moi gracze mieli kompleksowe, ale przede wszystkim praktyczne informacje, których ja nie miałem. Obserwuję, że moi zawodnicy, którzy grali nawet na wyższym poziomie, nigdy wcześniej nie otrzymywali takich wskazówek. Na początku trochę się ze mną przepychają, bo wydaje im się, że to nie jest pomocne, bo nikt tak z nimi wcześniej nie pracował. Po kilku meczach widzę, że zmieniają zdanie. Zawodnicy, którzy u mnie grają widzą, że ten system jest może trochę specyficzny, natomiast to zbitka moich wszystkich spostrzeżeń, wizji koszykówki, tego jak ja ją postrzegam. Myślę, że jest to nowoczesne, ale i charakterystyczne. To dla mnie będzie frajda, jeśli po 1-2 sezonach ci ludzie pójdą gdzieś dalej, będą czerpać z tej wiedzy i to będzie pomocne w dalszym rozwoju. Z moich uwag można czerpać w systemie chyba każdego trenera profesjonalnej drużyny. W moim przekonaniu na każdym poziomie rozwój indywidualny zawodnika jest równoznaczny z postępem całej drużyny, dlatego poświęcam indywidualnemu podejściu wiele czasu.

Jaka jest więc pana koszykówka?

Ja wiem, co każdy potrafi w ataku i staram się zawodników nie wstrzymywać, po prostu dać im grać. Oczywiście, mamy zasady, których się trzymamy, natomiast są to podstawy. Mój system jest taki, że gracze w każdej zagrywce wiedzą, czego od nich oczekuję. Jeżeli mają możliwość zakończenia jej wcześniej, ja im tego nie bronię. Chcę, żeby zawsze korzystali z możliwości zdobycia punktów, jeśli wiedzą, że w trakcie tego samego posiadania nie stworzymy lepszej. Jednak w obronie mamy zasady i staram się być restrykcyjny. Dla mnie najważniejsze są rzeczy podstawowe – powrót do obrony, gra 1na1, dobra obrona pick&rolla. Ten trzeci, czwarty i piąty zawodnik jest ważny to też analizujemy, ale dla mnie istotne jest to żeby zawodnik zrobił dobrze te poszczególne rzeczy w obronie, które będą dla niego ważne w kolejnych latach, nawet jeśli będzie grać gdzie indziej, w innym systemie. Na tym głównie staram się skupiać. Myślę, że dobrym przykładem jest Grzegorz Kamiński, który w mojej ocenie wyjechał z Pelplina wyposażony we wszystkie podstawowe informacje, jak się gra na wyższym poziomie.

Co miało największy wpływ na pana postrzeganie koszykówki - to, że niektórzy pokazali panu obraz trenera, jakim pan nie chciałby być w przyszłości?

Jestem po to, by się rozwijać, a nie porównywać do innych. Chciałbym się skoncentrować na swojej pracy, aczkolwiek to, jaki jest mój pomysł na koszykówkę na pewno wzięło się z braków, których widziałem u jednego i drugiego trenera. Z drugiej strony czerpię z nich, bo spotkałem za swojej drodze wielu dobrych szkoleniowców, a przy okazji ludzi. Moją rolą jest to, by z tej mojej przygody z koszykówką czerpać plusy, poprawiać minusy.

Nie chcę siadać na trenerów, bo każdy działa w określonych okolicznościach. Jeżeli trener, który prowadził "utalentowanego Bartosza Sarzało", nie mógł jedynie skupić się na jego rozwoju, bo musiał wygrywać mecze, aby za miesiąc jeszcze go w ogóle prowadzić. Tym bardziej, że nie posiada rozbudowanego sztabu szkoleniowego. Brak długoletnich planów rozwoju w klubach jest dużym problemem, na którym tracą młodzi zawodnicy, potem kluby, a na koniec cała polska koszykówka. Nie dziwię się, że trenerzy bardzo często zapominają o rozwoju indywidualnym i patrzą wyłącznie na tabelę. Moim celem przez wiele lat było stworzenie takiego systemu pracy, w którym można osiągnąć wynik, jednocześnie kładąc nacisk na te detale. Wychodzę z założenia, że jeżeli Decka Pelplin kontraktuje latem na przykład Pawła Dzierżaka czy Nicka Madraya i jeśli będą oni lepszymi graczami zimą czy wiosną, to my będziemy lepsi jako zespół.

Często korzysta pan z notatek?

Oczywiście, praca trenera dziś musi wiązać się z analizą wielu zmiennych. Nie chodzi tylko o statystyki, do których wszyscy mamy dostęp, ale również o tworzenie i archiwizowanie wielu istotnych informacji na temat zespołu. Trening nie może być jednak nudny, więc zawsze staram się coś wymyślać, kombinować. Staram się też, aby zawodnicy na treningu jak najwięcej rywalizowali. Oglądam nasz mecz i widzę, że ten konkretny zawodnik potrzebuje tego, a drugi tamtego, drużyna jeszcze czegoś innego i zaczynam planować ćwiczenia lub małe gierki. Staram się być kreatywny, sam tworzyć ćwiczenia chociaż nikt wcześniej mi ich nie pokazał. Często zmieniam plan treningu już w trakcie jego trwania. Wiem, że są trenerzy, którzy nigdy by sobie na to nie pozwolili, jednak jeśli widzę, że trzeba zareagować, aby było lepiej, wtedy to robię.

Tak samo jest z systemem gry drużyny. Staram się nie dostosowywać zawodników do systemu, ale system zmieniać pod zawodników. Najważniejsze, żeby wszystko miało sens i składało się w całość, aby każdy wiedział w jakim celu wykonuje daną czynność na boisku. Oczywiście czerpię również od innych trenerów, ze szkoleń, analizuję mecze wyższych lig. Jednak dziś informacji jest bardzo wiele, często niezbyt pomocnych – kwestia tego, jaki materiał wybierzemy i jak go wykorzystamy.

To jakie cechy powinien mieć trener?

Zawsze chciałem być trenerem, który ustala coś z zawodnikami przed sezonem i oni później są spokojni, że on robi wszystko, by to zrealizować. Na każdego mam pewien pomysł i chłopaki chyba o tym wiedzą. Mam nadzieję, że widzą to w codziennym podejściu, chociaż w różny sposób staram się stymulować zawodników. Mam w drużynie koszykarzy, którym brakuje dosłownie kilku milimetrów do tego, by osiągnąć satysfakcjonujący ich poziom. I oni wiedzą, że mają potencjał. Trzeba tylko wskazać im odpowiednią drogę. To jest bardzo ważne. Może zabrzmi to snobistycznie, doceniam swój warsztat trenerski, ale też nieustannie się uczę. I mam potencjał, aby kiedyś stać się takim trenerem, jakim zawsze chciałem.

Łatwiej jest zrozumieć i dostrzec pewne rzeczy, gdy samemu było się zawodnikiem?

Pewnie tak, choć osobiście czerpię dużo z trenerów, którzy wcześniej nie grali. Ze swojego punktu widzenia muszę jako stwierdzić, że moje doświadczenia boiskowe bardzo mi pomogły. Dużo grałem, jako rozgrywający. Byłem graczem powolnym i musiałem na tej pozycji trochę inaczej sobie radzić. Kryłem najczęściej, a w zasadzie zawsze zawodników bardziej mobilnych, którzy grali bardzo mocno na minięciu i musiałem się dostosowywać, a jednocześnie starać się o odpowiednią organizację ataku, wykorzystywać swoje plusy i walory takie jak wzrost. Musiałem również znaleźć sposób, aby moja drużyna mając na parkiecie często najwolniejszego rozgrywającego w lidze wciąż grała szybko. Musiałem wszystko analizować. Później grałem jako dwójka, trójka, a nawet i czwórka.

Widziałem koszykówkę z różnych stron. Słyszałem opinie, że trenerami mogą być zawodnicy, którzy byli rozgrywającymi, ale ktoś dodawał, że nie rozumieją wysokich i odwrotnie. Tak trochę rzeczywiście jest. Bardzo ciężko żeby trener rozumiał wszystkich, ale o tyle jest fajne to, że liznąłem to od każdej strony i może dzięki temu było nieco łatwiej. Jak wspominałem, już w wieku 23 lat wiedziałem co będę robił i chciałem to wszystko wykorzystać właśnie teraz.

Uważam też, że w dzisiejszej koszykówce bardzo ważna jest umiejętność odpowiedniej reakcji na wydarzenia podczas meczu, treningu, sezonu oraz późniejsza analiza tych decyzji. Cały czas obserwuję codzienne wydarzenia, które w mniejszym bądź większym stopniu mają wpływ na drużynę. Trener musi być świadomy, że popełnia błędy, ale trzeba wiedzieć gdzie. Inna kwestia to fakt, że koszykówka się szybko zmienia. Za 5 lat moje drużyna nie będzie w stanie grać tym systemem, którym gramy dzisiaj. Trzeba reagować i się adaptować.

W klubie Decka Pelplin zwracacie uwagę również na trening mentalny. Jakie ma to znaczenie?

Interesuję się tym zagadnieniem od dawna, ale w pewnym momencie zwróciłem się z prośbą o pomoc do Dominiki Kuchty w kwestiach, które przeszkadzały mi patrząc z punktu widzenia koszykarza. Z Dominiką pracowaliśmy bardzo nad moją koncentracją, abym mógł łączyć funkcje zawodnika i trenera. Może śmiesznie to wyglądało, gdy z boiska musiałem krzyczeć: "czas".

Zeszły sezon rozszerzył jednak moją wiedzę na ten temat przygotowania mentalnego, pozwolił pokazać proste metody, które można wdrożyć we współpracę z zespołem i które będą pomagać. Niektórzy przez pierwsze tygodnie nie są do tego przekonani, uważają, że przecież jeśli są zdrowi umysłowo po co to wszystko, czy to jest w ogóle konieczne? Potem to się zmienia. Sytuacja być może jest trochę specyficzna, bo jestem trenerem bez asystenta, ale mam obok psychologa sportu. Dominka jest osobą, która chce pracować i robi to w dużej części bezinteresownie, więc byłbym niemądry, gdybym z tego nie skorzystał. Ma otwarty umysł i ja staram się dokształcać i szukać nowych metod. Dużo rozmawiamy na temat poszczególnych koszykarzy i reagujemy.

Czasami żeby w coś uwierzyć, trzeba to zobaczyć.

Niewiarygodne jaki potencjał ma ludzki umysł – z jednej strony może zniszczyć zawodnika, a z drugiej pomóc mu osiągnąć poziom, który wydaje się nieosiągalny. Nie wszyscy wiedzą jak bardzo podejście do pewnych spraw i to nie tylko koszykarskich, może pomóc w postawie na boisku. Czasami wystarczy poświęcić swojej głowie 15 minut 3 razy w tygodniu, a w perspektywie miesięcy przynosi to naprawdę ciekawe efekty.

Co najczęściej blokuje zawodników?

Każdy jest inny. My mamy w jednym zespole Pawła i Wojtka Dzierżaka. To są bracia, ale dwie zupełnie inne osoby. Do każdego trzeba podejść w inny sposób i to jest niesamowite. Mając dwunastu zawodników w drużynie, każdego trzeba traktować indywidualnie. Jednych po złych zagraniach można traktować bardziej agresywnie, drugich łagodniej. Na każdego działa co innego, ale nieodpowiednim podejściem można zrobić komuś krzywdę. Wracamy do tego co mówiłem wcześniej – trzeba reagować. Najważniejsze dla zawodnika jest to, żeby był świadomy swoich problemów i chciał o nich rozmawiać. To nie jest wstyd, że ktoś przed meczem jest zdenerwowany, nie chce stawać na linii rzutów wolnych, albo czuje się niekomfortowo z piłką w rękach dłużej niż kilka sekund. Każdy ma swoje minusy, inaczej znosi presję. Nie ma powodu, by nie chcieć dać sobie pomóc.

Z tej perspektywy, trudno było łączyć funkcję trenera i zawodnika?

W poprzednim sezonie, gdy byłem grającym trenerem, zależało mi też na tym, aby chłopaki zrozumieli, że moje granie traktuję tylko jako pewnego rodzaju utrzymanie jakiegoś tam potencjału drużyny na poziomie drugiej ligi. Bo środków na pozyskanie kolejnego gracza na moją pozycję nie było. Nie będę ukrywał, że Przemek Bieliński pozwolił mi spędzić kilka ostatnich fajnych lat jako zawodnik, a jednocześnie rozwijać się jako trener, za co jestem mu ogromnie wdzięczny. Najpierw byłem jego grającym asystentem, później, gdy klub się rozrósł, zdecydowaliśmy, że poprowadzę zespół jako grający pierwszy trener. Myślę, że kluczowym momentem w zeszłym sezonie było pojawienie się w nim Filipa Stryjewskiego. On pokazał, że jest zawodnikiem lepszym ode mnie, ja zacząłem wychodzić z ławki, on grał więcej i był pierwszym rozgrywającym. To był moment, w którym chyba drużyna zrozumiała, że ten facet jest tylko po to, aby pomóc, a nie odbijać sobie w drugiej lidze nie do końca udaną karierę zawodniczą.

Czy między tym, a poprzednim sezonem są jakieś różnice jeżeli chodzi o podejście do pana osoby?

Sądzę, że jest bardzo podobnie. Poza tym, że nie ma mnie w szatni. Chłopaki i tak mają swoje sposoby na "pojechanie" trenerowi, na przykład na swojej grupie na portalu społecznościowym, do której mnie nie dodali (śmiech). Ale spokojnie, przecież z trenerami tak zawsze będzie. Swoją drogą zrozumienie nowego świata, w dużej części przeniesionego do internetu to kolejne wyzwanie współczesnych trenerów. Wracając do pytania, dla chłopaków nie chcę być kimś innym, niż byłem w zeszłym sezonie, albo jeszcze wcześniej. Oczywiście, muszą znać pewną granicę i myślę, że daje im do zrozumienia kiedy jesteśmy na serio, a kiedy możemy sobie pożartować. To nie jest tak, że opowiadając żart, z którego 3-4 lata temu bym się śmiał, teraz się odwrócę i się obrażę. Jesteśmy tymi samymi ludźmi, trenerem jestem podczas treningu, odprawy, meczu. Czasami jest zabawnie, kiedy gracze, którzy rok temu mówili mi "cześć", teraz zastanawiają się czy powiedzieć "dzień dobry". Ściągam presję, bo jestem dla nich cały czas Bartek.

Jak ważne są relacje i atmosfera w szatni?

Dla mnie najważniejsze jest, by na koniec dnia zawodnik mógł się do mnie zwrócić jak do ojca. To jest ten klucz. Jestem tu dla nich, aby rozwiązywać problemy na boisku ale i nie tylko, oczywiście na tyle, na ile mogę.

Początek historycznego sezonu na zapleczu ekstraklasy jest taki, jaki pan sobie wyobrażał?

Problemem było, aby zespół uwierzył w to, jaki ma potencjał. Uważam, że mamy graczy, którzy mają umiejętności, aby w szybkim tempie stać się osobami stanowiącymi o sile tej ligi. Nie mówię o trójce Dutkiewicz, P.Dzierżak i Madray, bo to są koszykarze, którzy mogą stanowić o sile, ale zespołu w Energa Basket Lidze. Z jednej strony, graczom typu Sączewski, W.Dzierżak, Burczyk, Pietras i długo by wymieniać, trzeba było pewne rzeczy pokazać, aby uświadomili sobie co potrafią. W sytuacjach stresowych czegoś brakowało, ale mecz z Sokołem Łańcut dał nam wiele. Kluczowy był przede wszystkim spokój, pewność siebie i cierpliwość. Byliśmy bardzo cierpliwi. Czekaliśmy na takie momenty. W zasadzie to były nasze minusy na początku sezonu, mieliśmy kilka meczów, które mogliśmy wyrwać z teoretycznie silniejszymi przeciwnikami.

A sytuacja epidemiczna wcale nie pomaga?

Koronawirus wybija z rytmu. I nawet nie chodzi o COVID-19 jako chorobę, natomiast samo podejście do tego wszystkiego. W Suzuki 1LM, w której nie mamy rozbudowanego sztabu medycznego nie jest tak, że mógłbym wysłać zawodnika z kaszlem natychmiast na test. Nie mogę też pozwolić zawodnikowi z najmniejszymi choćby objawami trenować. Muszę go odseparować, bo choć teoretycznie nie jesteśmy w grupie ryzyka, nie możemy narażać swoich najbliższych w podeszłym wieku. To trudne i od kiedy zaczęliśmy trenować, nie mogłem jeszcze ani przez moment w 100 proc. zająć się sprawami wyłącznie sportowymi. To największy problem, gdy drużyna idzie na kwarantannę. Zawodnik, a co gorsza drużyna wypada na dwa tygodnie, a później ten powrót bardzo często zwiększa ryzyko odniesienia kontuzji. Potrzeba czasu, by organizm wrócił do swojego rytmu. Dlatego staram się też czerpać wiedzę od trenerów od przygotowania motorycznego. Jeżeli ciało nie jest stymulowane aktywnością fizyczną 2-3 dni, zaczyna tracić swoje cechy i trudniej je odbudować. W przypadku takiej sytuacji epidemicznej robi się kłopot.

 Zobacz także: QUIZ. Koszykówka na wózkach - co o niej wiesz?
Suzuki I liga. Filip Stryjewski zawodnikiem miesiąca. "Świetna atmosfera przekłada się na parkiet"

Źródło artykułu: