Alonzo Mourning - człowiek ze stali cz. X-ost.
19 grudnia 2007 roku "Zo" rozegrał swoje ostatnie spotkanie w lidze zawodowej. Środkowy Żaru w starciu przeciwko Atlancie Hawks doznał kontuzji nogi, po której zdecydował się powiedzieć "pas".
- Ludzie przychodzą do mnie i pytają: "Co porabiasz? Jak tam twoje zdrowie?" - mówił "Zo" tuż po ogłoszeniu swojej decyzji o zakończeniu sportowej kariery. - Wiadomo, że w tym wszystkim chodzi o zdrowie. Bóg dał mi szansę żyć przez kolejnych czterdzieści lub pięćdziesiąt lat, a ja chciałbym w dalszym ciągu czuć się komfortowo, tak jak teraz. Kiedy kochasz to co robisz, wtedy o wiele trudniej jest ci z tego zrezygnować. W wieku trzydziestu ośmiu lat mam jednak wrażenie, że na parkiecie dałem już z siebie wszystko.
W trakcie piętnastu sezonów w NBA "Zo" wypracował naprawdę godne pozazdroszczenia statystyki: 17,1 punktu, 8,5 zbiórki oraz 2,8 bloku. Ponad dziesięć z tych kampanii spędził w barwach Miami Heat, z czego niemal wszystkie pod wodzą Pata Rileya, który współpracę z Mourningiem wspomina ze łzami w oczach. - Kochamy cię, "Zo". Koszulkę Żaru włożysz na siebie jeszcze raz, a my wtedy zedrzemy ją z ciebie i podwiesimy pod dachem naszej hali - mówił słynny coach w styczniu 2009 roku. Wielki respekt dla Alonzo miał również nowy lider teamu z Florydy - Dwyane Wade: - Straciliśmy go jako zawodnika, ale on nadal będzie wśród nas. "Zo" wciąż jest uosobieniem tego klubu i wzorem do naśladowania dla każdego nowego gracza Heat. - Jestem podekscytowany tym, co przyniesie przyszłość. Zobaczymy jak moja żona zniesie fakt, że teraz będę regularnie przebywał w domu - żartował "Zo". Facet taki jak Alonzo Mourning z dala od basketu nie byłby jednak w stanie wytrzymać zbyt długo, dlatego włodarze Żaru szybko wymyślili dla niego nową funkcję w klubie i powierzyli mu posadę wiceprezydenta ds. rozwoju zawodników. Rola ta spodobała się byłemu graczowi Heat na tyle, że pełni ją do dziś W międzyczasie ekipa z Miami czterokrotnie docierała do wielkiego finału ligi, sięgając po tytuły mistrzowskie w sezonach 2011/12 oraz 2012/13. - Pracuję indywidualnie z zawodnikami, ale nie na parkiecie. Po prostu pomagam im stać się jeszcze lepszymi profesjonalistami nie tylko na boisku, lecz również poza nim - opowiada o swojej pracy. - Staram się uzmysłowić im, że zawodowym sportowcem nie jest się przez całe życie, i że dlatego trzeba zachować pewną równowagę na tych dwóch płaszczyznach. Powrót na parkiet po przeszczepie nerki, a następnie sięgnięcie z drużyną po trofeum im. Larry'ego O'Briena to już dostateczny powód, żeby zostać włączonym do Koszykarskiej Galerii Sław im. Jamesa Naismitha, ale "Zo" takich powodów w trakcie swojej kariery dostarczył znacznie więcej. W samych superlatywach o legendarnym centrze wypowiada się nie tylko coach Pat Riley, ale również niemal każdy zawodnik, który miał okazję dzielić z nim szatnię. W marcu 2009 roku pod kopułą hali AmericanAirlines Arena zawisła koszulka z numerem "33", a prawie pięć i pół roku później, czyli tuż po tzw. okresie przejściowym, nazwisko "Zo" znalazło się w Basketball Hall of Fame. - To nie tylko moja zasługa - tłumaczył skromnie tuż przed uroczystą ceremonią w Springfield w stanie Massachusetts. - Naprawdę wielu ludziom zawdzięczam nie tylko to, jakim byłem zawodnikiem, ale też to, jakim się stałem człowiekiem. Jestem ogromnie wdzięczny wszystkim tym, którzy oddali mi kawałek siebie.Obok "Zo" koszykarskich zaszczytów w sierpniu 2014 roku dostąpili m. in. Mitch Richmond, Bob Leonard, Nat Clifton, Sarunas Marciulionis i Guy Rodgers. Mourning mógł być dumny z siebie, że znalazł się w tak zacnym gronie, i że stał się wielkim zawodnikiem pomimo tego, iż w swoich najlepszych latach musiał rywalizować z takimi tuzami "pomalowanego" jak Hakeem Olajuwon, Patrick Ewing, David Robinson czy Shaquille O'Neal. - Kiedy miałbym scharakteryzować Alonzo, to powiedziałbym, że to wojownik w każdym calu - mówi Pat Riley. - Żaden inny zawodnik nie zostawił na parkiecie takiej ilości potu, krwi oraz łez. Jako gracz oddał koszykówce wszystko i nigdy nie zawiódł.
Alonzo podczas swojego przemówienia nie zapomniał o dwóch trenerach, którzy mieli największy wpływ na jego karierę: - John Thompson tak naprawdę nauczył mnie więcej o życiu niż o baskecie. On traktował mnie bardziej jak syna niż zawodnika. Oddał mi cząstkę siebie tylko dlatego, żeby mieć pewność, iż nie zejdę na złą drogę. Jeśli chodzi o Rileya, to żaden inny szkoleniowiec nie potrafił aż tak zmotywować mnie do walki. On umiał wydobyć ze mnie najgłębsze pokłady energii. Właśnie dzięki niemu jestem teraz w tym miejscu.