Kto powinien być rezerwowym w Meczu Gwiazd NBA - Zachód?

AFP / na zdjęciu: Draymond Green
AFP / na zdjęciu: Draymond Green

Już niedługo dowiemy się, których 14 zawodników uzupełni wybrane przez kibiców pierwsze piątki w Meczu Gwiazd NBA. W środę przedstawiliśmy kandydatów do roli rezerwowych w drużynie Konferencji Wschodniej. Dziś czas na Zachód.

Przez blisko całą poprzednią dekadę wybór dwunastki do Meczu Gwiazd z Konferencji Zachodniej kończył się tak, że w końcowym rozrachunku 2-3 zawodników zasługujących na występ pozostawało na aucie.

Sezon 2015/16 to tymczasem niespodziewanie najsłabszy Zachód jaki widzieliśmy od sezonu 2006/07, gdy Lakers i Warriors wystarczył bilans 42-40 żeby wejść do play-off. W kolejnych latach czasem nawet 45-48 zwycięstw nie wystarczało.

W tym roku najprawdopodobniej z 8 miejsca do play-off wejdzie drużyna z negatywnym bilansem. Po raz ostatni taka sytuacja stała się dziełem Loya Vaughta, Rodneya Rogersa i nudnych Los Angeles Clippers, którzy sezon 1996/97 skończyli z wynikiem 36-46. Było to jeszcze w czasach, gdy w NBA były tylko cztery dywizje.

Z drugiej strony trudno mówić o "słabym Zachodzie". Przecież nigdy w historii NBA dwie drużyny z jednej konferencji nie miały na tym etapie sezonu tak dobrych bilansów jak Golden State Warriors (42-4) i San Antonio Spurs (39-7). Przy czym, kończą się powoli słowa, by opisać to jak świetni stali się ci pierwsi. Zwłaszcza po tym co zrobili w poniedziałek.

Niedaleko za Spurs są stali bywalcy czołówki Zachodu, czyli Oklahoma City Thunder (35-13). Za nimi niespodzianka... Los Angeles Clippers (30-16), grając w 16 ostatnich meczach bez Blake'a Griffina (13-3), są już na czwartym miejscu, wyprzedzając solidnych od startu sezonu Dallas Mavericks (26-22) i rozczarowujących - choć lepszych ostatnio - Memphis Grizzlies (26-20) i Houston Rockets (25-23). Za nimi Utah Jazz (20-25), Portland Trail Blazers (21-26) i Sacramento Kings (20-25) bić się będą o 8 miejsce, ale żaden z tych teamów nie byłby obecnie nawet blisko awansu do play-off w tej drugiej - przez lata gorszej - konferencji.

Tu właśnie role się odwróciły, bo to na Wschodzie w ostatnich sezonach do play-off wchodziły drużyny, które nie powinny były się w nich znaleźć, gdyby do fazy posezonowej wchodziło 16 najlepszych drużyn NBA. Zawdzięczamy to kontuzjom Rudy'ego Goberta, Derricka Favorsa i Aleca Burksa w Jazz, fatalnemu sezonowi New Orleans Pelicans i prawdopodobnie jeszcze gorszemu sezonowi Phoenix Suns. Przez to nagle na 8 miejscu są w tym momencie Trail Blazers, którzy przecież przed sezonem stracili LaMarcusa Aldridge'a, Wesa Matthewsa, Nica Batuma i Robina Lopeza, zastępując ich koszykarską młodzieżą.

Głosami kibiców do pierwszej piątki Zachodu wybrani zostali Stephen Curry (Warriors), Russell Westbrook i Kevin Durant (obaj Thunder), Kawhi Leonard (Spurs) i zwycięzca głosowania, kończący karierę i trafiający 35 proc. swoich rzutów Kobe Bryant (Lakers). I choć jeszcze przed sezonem wydawało się, że Bryant zajmie w Meczu Gwiazd miejsce komuś, kto na nie bardzo zasługuje, to mam wrażenie, że tak nie będzie...

Pan Draymond Green (14,5 pkt, 9,4 zb., 7,2 as., 1,4 prz., 1,3 blk) na pewno, a Klay Thompson (20,9 pkt, 43 proc. za 3) najprawdopodobniej dołączą do Curry'ego, jako dwaj pozostali najważniejsi gracze drużyny, która gra w koszykówkę jak San Antonio Spurs, tylko że w wersji "Parano" - wszystko jest żywsze, szybsze i bardziej kolorowe.

Curry jest najlepszym graczem NBA i w tym momencie niekwestionowanym kandydatem do nagrody MVP, ale na koniec sezonu Pan Green też powinien znaleźć się w Top-10 głosowania na najbardziej wartościowego gracza ligi. Dziś jak słaby żart wygląda to, że wybrany został dopiero z 35 numerem draftu. Stanowi idealne uzupełnienie dla Curry'ego i jako rozgrywający/silny skrzydłowy, który może bronić zarówno centrów, jak i kozłujących, jest w NBA zawodnikiem nie do podrobienia. To, że poprawił skuteczność za trzy z poziomu 34 do 41 proc może być jednym najważniejszym powodem postępu Warriors. Pick-and-roll Curry'ego i Greena to współczesne "Stockton do Malone'a", a Green atakujący na wprost kosza - po otrzymaniu podania od podwojonego Curry'ego - i rozgrywający przewagę 4-na-3, trafiający trójki, albo penetrujący i oddający floatery z kolanka, rzucający loby do centrów lub znajdujący strzelców w rogach - to koszykarska śmierć. Jeszcze rok temu Warriors mieli kłopoty w tych sytuacjach. W tym sezonie jeszcze lepiej kozłujący Curry czuje się pewniej i podaje lepiej, gdy jest zamykany w pułapki, podobnie jak Green za linią za trzy i w jej obrębie. Jak to zatrzymać?

W cieniu tego wszystkiego Thompson, po słabszym listopadzie i kłopotach z plecami, zalicza kolejny najlepszy sezon w karierze. W większości drużyn Thompson pełniłby rolę głównego obrońcy na graczy obwodowych rywali - w Warriors bywa czasem nawet trzecim po Andre Iguodali i Harrisonie Barnesie. Curry, Green i Thompson - w tej kolejności - liderują w NBA w plus/minus na mecz.

O ile Green potrzebuje podwojenia Curry'ego, aby dominować w przewadze 4-na-3 na wprost kosza, tak DeMarcus Cousins (27,3 pkt, 11,3 zb., 1,2 trójki w meczu) robi to samo grając czasem 1-na-4. Po nieporozumieniach z trenerem Georgem Karlem i kłopotach z kontuzjami w listopadzie, a potem przeciętnym grudniu (39 proc. z gry), "Boogie" zjada styczeń. W 13 meczach zalicza średnio 33,1 punktów i 13,0 zbiórek, trafiając 1,4 trójki na mecz ze skutecznością 44 procent. Nie widzieliśmy w NBA nigdy takiej kombinacji wzrostu, siły, kozła i rzutu za trzy na pozycji centra. Nigdy. Wcześniej po prostu środkowi nie grali w ten sposób. Cousins coraz częściej wyprowadza piłkę od połowy i gra jeden na jeden z już proszącym o zmianę obrońcą. Wymusza faul praktycznie kiedy tylko chce i najczęściej wjeżdża do kosza z dwoma ludźmi na plecach. Jeśli nie widziałeś - jego 48 punktów z Indianą Pacers i rzucone dwa dni później 56 punktów z Charlotte Hornets, są w Top-5 meczów, które dotychczas w tym sezonie powinieneś obejrzeć (poza meczami Warriors, tych "must-see" meczów nie było w tym sezonie tak dużo). Tak, Kings mają minusowy bilans 20-25, ale 19-18 kiedy Cousins gra.

I ...na tym koniec? Wybrani głosami fanów Curry, Leonard, Durant, Westbrook, plus Green, Thompson i Cousins to siedmiu graczy, którzy raczej bez wątpliwości zasłużyli sobie na udział Meczu Gwiazd.

Spurs przegrali w tym sezonie tylko 7 meczów, ale LaMarcus Aldridge gra średnio tylko po 29,5 minut i choć zalicza 15,9 punktów na mecz, grając u boku Leonarda i Tima Duncana statystycznie najlepszą obronę w karierze, to rzucił łącznie tylko 22 punkty w trzech dotychczasowych meczach Spurs w tzw. "Superlidze", czyli w starciach z Warriors (5), Thunder (11) i Cavaliers (6). Spurs potrzebują Aldridge'a w play-off, aby zdobywał dla nich punkty w czwartych kwartach - coś czego Spurs brakowało rok temu - i właśnie z Thunder, Warriors i Cavs będą musieli wygrać, żeby zdobyć mistrzostwo NBA.

Tony Parker wrócił do trafiania powyżej 50 proc. swoich rzutów i miewa mecze, w których wygląda jak dużo lepszy gracz, niż w drugiej połowie poprzedniego sezonu. Nie wspominając fatalnego w jego wykonaniu EuroBasketu. Ale Parker ma też mecze, w których jego rola ogranicza się do statystowania w ataku i tylko większego niż w poprzednich latach wysiłku w obronie. Jego 12,6 punktów na mecz to najmniej od debiutanckiego sezonu i Spurs raz jeszcze wygrywają mecze kolektywem, mając już nową gwiazdę, czyli Leonarda (i Bobana Marjanovica w czwartych kwartach!).

Z trzecich na Zachodzie Thunder tylko Durant i Westbrook zasługują na Mecz Gwiazd. Serge Ibaka już raczej nigdy nie zrobi tego skoku, na który kilka lat temu liczono. Byłby w Meczu Gwiazd też Blake Griffin z czwartych Clippers, gdyby nie kontuzja mięśnia czworogłowego i okładanie po twarzy dwa razy mniejszych kolegów, którzy piorą mu skarpetki. Bez Griffina Clippers zaliczają jednak bilans 13-3, a w rolę drugiego lidera wszedł jeden z ulubionych koszykarzy MSR (MySynergy Rating), czyli J.J. Redick. Redick pod nieobecność Griffina trafia 51 proc. rzutów z gry, 53 proc. trójek (3,3 w meczu) i 91 proc. rzutów wolnych, zdobywając średnio 18,0 punktów i kozłując piłkę w pick-and-rollu dużo więcej niż wtedy, gdy Clippers grają w pełnym składzie. DeAndre Jordan nie powiększył swojej roli w ataku - mimo obietnic Mavericks, które w lipcu prawie skusiły go do zmiany klubu - ale pozostaje chodzącym double-double. Jordan jest najgroźniejszym rolującym do kosza na zachód od Detroit, pozwalając Clippers z powodzeniem grać smallball przez 48 minut meczu. Statystycznie zalicza też swój najlepszy defensywnie w karierze.

Marc Gasol pozostaje najlepszym graczem Memphis, ale trafia tylko 45 proc. rzutów w tym sezonie i jest o pół kroku wolniejszy w obronie. Mike Conley trafia tylko 40 proc. rzutów i ma kłopoty z urazami, a Zach Randolph spędził kilka meczów jako rezerwowy i dopiero w ostatnim miesiącu gra lepiej. Lepiej gra ostatnio też wracający po poważnej operacji kolana Chandler Parsons, ale z Mavericks tylko Dirk Nowitzki ma szansę na nominację. 37-letni Wunderkind z Wurzburga zalicza jeszcze jeden sezon na 18 punktów i 7 zbiórek, w czasie gdy role ofensywne jego rówieśników zmalały (Duncan, Pierce), a największą wartością Bryanta są już tylko bilety sprzedawane na mecze fatalnych Lakers.

Dwight Howard zalicza najgorsze od debiutanckiego sezonu 14,4 punktów na mecz, zbiera 12,0 piłek, ale od czasu sezonu w Lakers przestał być już dominującym obrońcą. Rockets są lepszą drużyną z młodym Clintem Capelą w środku zamiast Howarda. Gordon Hayward z Utah po - jak zwykle - słabym listopadzie, gra dużo lepiej i zalicza 19,9 punktów, trafiając 38 proc. rzutów za trzy. Andrew Wiggins dostaje się na linię już aż 7,3 razy w meczu i gra równo, zdobywając 20,8 punktów, ale może nie być najlepszym zawodnikiem Minnesoty (Towns). Przez moment wydawało się, że bóle kolana zakłócą trwający od wiosny wielki powrót Danilo Gallinariego po dwukrotnej operacji tego samego stawu, ale Gallo gra w styczniu lepiej, niż wcześniej i rzuca 19,3 punktów na mecz dla potrafiących wygrywać z każdym i z każdym przegrać - mimo wszystko jednak pozytywnie zaskakujących - Denver Nuggets. Wyróżniony musi być też pewny kandydat do nagrody dla MIP - gracza, który poczynił największe postępy - C.J. McCollum, który po fantastycznej serii z Grizzlies na wiosnę, zalicza średnio 20,8 punktów, oddając więcej rzutów w meczu niż Kevin Durant i Paul George.

To rozczarowujący sezon - od startu storpedowany przez kontuzje - dla Anthony'ego Davisa (22,9 pkt, 10,2 zb., 2,4 blk, 1.3 prz.) i Pelicans, ale na koniec z trójki Davis-Aldridge-Nowitzki, to najlepszy z nich gracz zajmuje obok Greena i Cousinsa trzecie miejsce z zawodników tzw frontcourtu. Chris Paul (18,6 pkt, 9,6 as.) najlepsze czasy ma już za sobą i na miejsce w Meczu Gwiazd zapracował sobie dopiero w ostatnim miesiącu, ale ciągle jest jednym z trzech najlepszych obrońców na swojej pozycji i najbardziej wojowniczym liderem w NBA. Dlatego z ciężkim sercem umieszczam obok niego indyferentne liderowanie Jamesa Hardena (27,5 pkt, 6,9 as, 6,3 zb.) z pogrążonych w marazmie Hoston Rockets, ale w końcu trafiający 43 proc. rzutów z gry i tylko 34 proc. trójek Harden jest jednak drugim strzelcem NBA. Podobnie nie przekonuje mordujący po cichu Damian Lillard (24,3 pkt, 7,1 as.), który jest 6. strzelcem ligi, choć poza większą rolą w ataku, nie zrobił wyraźnych postępów i trafia najgorsze w karierze 42,1 proc. rzutów.

Skończyłem szybko, bo w poprzednich sezonach Davis, Lillard czy nawet Harden i Paul, mogliby się nie załapać do dwunastki Zachodu. Można bardzo łatwo zbudować tezę, dlaczego żaden z tej czwórki nie zasługuje na udział w Meczu Gwiazd - Davis gra w drużynie, która wygrała 36 proc. meczów, drużyna Lillarda 45 proc., a Hardena 53 proc. i jest największym rozczarowaniem tego sezonu. Paul słabo zaczął sezon i najpewniej nie trafiłby do Meczu Gwiazd, gdyby nie kontuzja Griffina, który do kontuzji był Top-6 graczem tego sezonu.

Mam jednak nadzieję, że to całe narzekanie na Zachód zrekompensuje oglądanie na parkiecie piątki Westbrook, Curry, Leonard, Durant i Green zamiast Bryanta. Czy Green i Leonard potrafią grać inaczej niż na 100 procent? To dla obu będzie debiut w Meczu Gwiazd. To może być nie tylko jedna z najbardziej ekscytujących piątek w historii samych meczów, ale piątka reprezentacji USA na tegoroczne igrzyska w Rio De Janeiro. Chyba, że występ Zachodu polegał będzie na podawaniu piłki Kobiemu. Tak, prawdopodobnie polegał będzie właśnie na tym.

Komentarze (0)