Michał Aleksandrowicz: Gdy o coś walczę, robię wszystko, aby tego dokonać

Materiały prasowe / Ryszard Wszołek / www.astoria.bydgoszcz.pl / Na zdjęciu: Michał Aleksandrowicz
Materiały prasowe / Ryszard Wszołek / www.astoria.bydgoszcz.pl / Na zdjęciu: Michał Aleksandrowicz

Enea Astoria prowadzi po dwóch finałowych meczach I ligi z FutureNet Śląskiem 2-0. Świetne play-offy w tym sezonie rozgrywa rzucający bydgoskiego zespołu, Michał Aleksandrowicz. - Bardzo się cieszę, że przyszło mi być kapitanem takiej drużyny - mówi.

Dawid Siemieniecki, WP SportoweFakty: Michał Aleksandrowicz jest koszykarzem Enea Astorii już 1,5 roku. Wchodził pan do zespołu w środku sezonu. Jak przebiegła wówczas aklimatyzacja w ekipie?
Michał Aleksandrowicz, kapitan Enea Astorii Bydgoszcz:

Dość szybko. Zarówno koledzy, jak i prezes, i jeszcze ówczesny trener Konrad Kaźmierczyk, przyjęli mnie bardzo dobrze. Nie miałem problemów, żeby znaleźć z chłopakami wspólny język. Wielu znałem z boiska, więc proces przebiegł bardzo sprawnie.

Przypominam sobie jednak moment pana transferu do Enea Astorii. Towarzyszyło temu wówczas spore zamieszanie, bo bydgoski klub nieco się pospieszył z ogłoszeniem transferu, a Legia jednak nie za bardzo chciała pana puścić, choć słownie wszystko było już ustalone.

Wszystko zaczęło się tak naprawdę od tego, że nie byłem zadowolony z mojej pozycji w ekipie. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że są w zespole lepsi ode mnie. Ja jestem jednak takim typem zawodnika, że chcę grać, jestem tego po prostu głodny. Nie zamierzałem już dłużej siedzieć na ławce i dlatego poprosiłem trenera Spaseva o rozmowę. Przedstawiłem mu moje zdanie i powiedziałem, że chciałbym zmienić otoczenie. Nałożyło się to z telefonem z Bydgoszczy, co też trenerowi zakomunikowałem i po pierwszej rozmowie dostałem od niego zielone światło na transfer.

Powiedział, że po meczu z Turowem mogę odejść i że dostanę list czystości, co też przekazałem prezesowi bydgoskiego klubu. On chyba jednak pomylił godziny, bo w trakcie naszego spotkania podana została informacja, że zmieniam klub, co jeszcze nie było w 100 procentach prawdą, bo przecież nie miałem podpisanego kontraktu. Po meczu trener zakomunikował mi jednak, że nie chce mnie puścić, powiedział, że będę od teraz grał więcej i jeszcze zabrał mnie na konferencję, gdzie padło pytanie o kwestię mojego odejścia. Wtedy już w ogóle zgłupiałem, nie wiedziałem, co tak naprawdę się dzieje, ale ostatecznie, chyba po 2-3 tygodniach, dostałem zgodę na transfer i tak trafiłem do Bydgoszczy.

ZOBACZ WIDEO Osiem tysięcy biegaczy pobiegło w szczytnym celu w Wings for Life w Poznaniu. Ścigał ich Adam Małysz

Pierwszej ósemki nie udało się wam jednak wtedy wywalczyć.

Cóż, ja przychodziłem do klubu z planem awansu do play-offów, co jednak się nie udało, choć zabrakło nam naprawdę niewiele. Mimo wszystko myślę, że to i tak nie był zły sezon, bo z tego, co pamiętam, Astoria wcześniej balansowała gdzieś na niższych lokatach i celowała właśnie w te bezpieczne miejsca. Moim zdaniem ta 10. lokata była dla nas sprawiedliwym wyrokiem.

Wspomniał pan kwestię pozycji 9-10. Wtedy zajęliście je wy i Śląsk. Sezon później mamy taki finał I ligi, co pokazuje, że chyba sporo się na zapleczu EBL pozmieniało. Jak to wygląda z pana perspektywy?

Mi zawsze trudno określić I ligę, bo ma ona swoją specyfikę, jest trochę nieobliczalna. Gra się tu szybkie akcje, sporo się biega i rzuca. W EBL wygląda to inaczej. Tam gra jest ustawiona, każdy musi dobrze znać zagrywki, nie można się wyłamać, bo od razu ląduje się na ławce.

Co do nas, to jak przed sezonem rozmawiałem z prezesem i powiedział mi, co by chciał zmienić oraz jak zobaczyłem transfery Marcina Nowakowskiego i Kuby Dłuskiego, to wiedziałem, że ten sezon będzie dla nas lepszy i że play-offy będziemy mieli na pewno. A może i nawet czwórkę, bo tak właśnie wtedy myślałem. Jak jeszcze doszedł do nas Grzegorz Kukiełka, to już wiedziałem, że Top 4 osiągniemy.

Brzmi to bardzo pewnie.

Zebrała się tu bowiem świetna grupa koszykarzy, spośród których każdy może dany mecz pociągnąć. To naprawdę była dla mnie jako kapitana wielka ulga. A również i dla osoby trenera musiała to być gwarancja takiego spokoju. Musiał zdawać sobie przecież sprawę, że ma spokojnie 5-7 ludzi, którzy mogą dać ponad 10 punktów i do tego jeszcze dobrą obronę.

Jakim szkoleniowcem jest Grzegorz Skiba, dla którego to tak naprawdę trenerski debiut?

Myślę, że paradoksalnie brak z jego strony tego trenerskiego doświadczenia wśród seniorów i nasze spore doświadczenie jako zawodników, zaprocentowało. On daje nam coś od siebie, ale i bierze sporo od nas. Dobrze się komunikujemy, rozmawiamy o koszykówce, znajdujemy wspólne rozwiązania co do taktyki. Na pewno pomaga nam jego spokój. To jest bardzo ważne. Nie ma u niego zamrażania na ławce zawodnika, który zepsuł ze dwie akcje. Raczej jest w nim wiara w to, że ta trzecia będzie udana, a w jej następstwie i kolejne. Do tego jest jeszcze Hubert Mazur, który robi świetną robotę, bardzo dobry scouting, niekiedy kosztem rodziny, bo siedzi po nocach, ale to wszystko złożyło się na ten właśnie sukces, bo jesteśmy przecież w finale.

Mieliście obawy w związku z tym, że przed sezonem zespół objął trener bez większego seniorskiego doświadczenia?

Mogę mówić jedynie za siebie i ja takich obaw nie miałem. Wiedziałem, że sierpień i wrzesień już pewne rzeczy pokażą. Pierwsze treningi i sparingi dają jakieś cząstkowe odpowiedzi na niektóre pytania. Już wtedy dało się zauważyć, że może coś z tego być. Nie chciałem oceniać trenera przed tym, jak zaczął swoją pracę z nami. Mocno mu pomagaliśmy, bo sam o to nas prosił. Chciał, żebyśmy - jako rutynowani gracze - służyli mu swoim doświadczeniem. Jest na naszej linii współpraca. Pewne pomysły trenera przeszły (śmiech), a inne wraz z nim udoskonaliliśmy. Brał nasze wskazówki pod uwagę.

Łukasz Seweryn kończy karierę >>

Przed sezonem zespół wybrał Michała Aleksandrowicza na kapitana drużyny. Był pan zdziwiony decyzją kolegów?

Ogólnie zaskoczyła mnie sama nominacja, bo zazwyczaj jest tak, że kapitanem jest najstarszy w zespole. Ale myślę, że zostało dostrzeżone to, że mam dobry kontakt z prezesem. To jest bardzo ważne w roli kapitana, aby być przekaźnikiem pomiędzy drużyną a władzami klubu. I to w różnych kwestiach, między innymi organizacyjnymi.

Z kolei jeśli chodzi o samą grę, to wydaje mi się, że jak już przyszły play-offy, wyszło gdzieś moje pewne doświadczenie na tym etapie rozgrywek. Uspokajałem zresztą chłopaków przed serią z Biofarmem Basket. Każdy trochę się obawiał tego rywala, ale ja byłem w pełni spokojny o losy pierwszej rundy. To też im przekazywałem i ostatecznie wygraliśmy 3-0.

Bardzo się cieszę, że przyszło mi być kapitanem takiej drużyny, że mogę brać udział w tym, co właśnie dokonuje się w Bydgoszczy i to z opaską na ramieniu.

Początek sezonu był jednak w pana wykonaniu dość średni. W ataku, bo w obronie wyglądało to dobrze. Jaki wpływ na to mogły mieć narodziny dziecka?

Jeśli chodzi o atak, to faktycznie początek nie był dla mnie udany. Było tak też ze względu na to, że mieliśmy dwóch innych strzelców, będących akurat w gazie, a ja to uszanowałem. Nie zamierzałem się na siłę przez to przeciskać, żeby zdobywać po 20 punktów. W ogóle jestem graczem, który od zawsze uważa, że mecze wygrywa się obroną. Można być przecież superstrzelcem, ale jak przyjdzie spotkanie, w którym nie będzie totalnie szło w ataku, to trzeba dać od siebie 200 procent w defensywie, co bardzo potrafi nakręcić.

Narodziny dziecka na pewno miały swój wpływ, bo wprowadziły sporo niewyspania w moim życiu, dużo pobudek w nocy, noszenia, lulania. Zmęczenie fizyczne mocno dało mi się wtedy we znaki. Z drugiej strony wspaniałe było takie uczucie mentalne, bo jednak pierwsze dziecko - i mam nadzieję, że nie ostatnie - to jest absolutnie świetna sprawa. Zawsze, jak wracałem do domu z treningu albo meczu, to wiedziałem, że jest tam moja rodzina, która na mnie czeka i że dzięki temu mam z kim porozmawiać, do kogo się przytulić. Naprawdę, piękna sprawa.

Jak żyje się rodzinie Aleksandrowiczów w Bydgoszczy?

Bardzo podoba nam się to miasto, są tutaj mili ludzie. Jeszcze przed tym, jak moja żona urodziła, lubiliśmy sobie pospacerować po rynku, pójść zjeść coś dobrego, pozwiedzać urokliwe miejsca, których w Bydgoszczy nie brakuje, ale po narodzinach Maksa tego czasu było coraz mniej. Nie mamy tutaj żadnej rodziny, która mogłaby nam pomóc w opiece nad nim. W związku z tym nie mamy czasu tylko dla siebie. Skupiliśmy się na tym, aby wolny czas w pełni oddać naszemu dziecku. Chcieliśmy, żeby jego pierwsze dni, tygodnie i miesiące życia były jak najbardziej udane. Nie myśleliśmy o sobie, za to w całości poświęciliśmy się dla Maksia.

Zmieniając jednak temat i wracając znów do koszykówki. Na parkiecie Michał Aleksandrowicz lubi sobie pogadać. Można uznać pana takim Jerelem Blassingame'em I ligi?

Bardziej Kevinem Garnettem. Bo oprócz trash-talkingu, lubię mieć też interakcję z kibicami. Wtedy emocje jeszcze bardziej we mnie buzują, ale mimo wszystko głowa pozostaje chłodna. Zawsze kontroluję to, co mówię, aby nikogo nie urazić, nie przeholować. Są to typowo boiskowe pogaduszki, które mają na celu sprawienie, żeby rywal nie trafił dwóch kolejnych rzutów, żeby musiał usiąść, odpocząć, może nawet lekko się uspokoić.

W serii z Sokołem iskrzyło zwłaszcza pomiędzy panem a Filipem Małgorzaciakiem.

Przede wszystkim muszę powiedzieć, że osobiście do Filipa nic nie mam. Ale powiem wprost, że jestem dość brudnym zawodnikiem. Oczywiście w sensie takim, że jak o coś walczę, to robię wszystko, aby tego dokonać. Nie było z mojej strony jakichś brzydkich rzeczy w stosunku do niego, tylko typowo boiskowe gadki w stylu "gdzie byłeś" albo "minąłem cię, teraz ty pokaż, co potrafisz" itp. Zatem raz jeszcze chciałbym podkreślić, że do Filipa nic nie mam, bardzo szanuję go jako koszykarza, ale nie on pierwszy i nie ostatni, który doświadczył tego typu zagrywek z mojej strony (śmiech).

Skoro już jesteśmy przy serii z Sokołem. Widać było, że macie w niej więcej atutów, świetnie zaczęliście, bo od wysokiej wygranej (95:70), ale po trzech meczach zrobiło się 1-2...

Jak już się przejdzie ten pierwszy krok w postaci ćwierćfinału, to pewność siebie i morale drużyny wzrastają, zwłaszcza kiedy kończy się ten etap wynikiem 3-0. Wiedzieliśmy jednak, że nie możemy w następnym kroku zlekceważyć Sokoła, bo ma dobrze zbilansowany skład. Pierwszy mecz trochę zakłamał rzeczywistość, bo wygraliśmy go bardzo wysoko i wiedzieliśmy, że rywale za wszelką cenę będą chcieli się odgryźć dzień później. Tak też się stało, nam nie udało się obronić swojego parkietu, dlatego do Łańcuta jechaliśmy z nastawieniem, że trzeba tam urwać choćby ten jeden mecz, aby wrócić do siebie na decydujący pojedynek.

Marcin Radomski nie jest już trenerem Górnika Trans.eu Wałbrzych >>

Trzeci mecz przegraliśmy 20-oma punktami, ale na tyle pozytywne było po nim to, że się nie załamaliśmy. Nie zwiesiliśmy głów. Generalnie to najlepiej od razu byśmy wyszli ponownie na parkiet. Zagraliśmy bardzo zły mecz, totalnie nie na naszym poziomie i nie w naszym stylu, dlatego wieczorem usiedliśmy wspólnie i stwierdziliśmy, że trzeba całkowicie zmienić obronę i wrócić do stylu, który prezentowaliśmy w sezonie. Doszliśmy do wniosku, że Kamil Zywert nie może mieć wolnej przestrzeni, aby móc sobie swobodnie myśleć gdzie podać, tylko musi cały czas czuć oddech obrońcy. I tak samo każdy inny z graczy Sokoła.

To przyniosło nam spodziewany efekt, a w piątym meczu wystarczyło to już jedynie kontynuować. Zresztą, ja wiedziałem, że tego nie wypuścimy. Po prostu nie u siebie, nie w tej hali, nie przy tych kibicach, którzy wypełnili trybuny w pełni. Finalnie zagraliśmy chyba najlepsze starcie w tym sezonie, dzięki któremu znaleźliśmy się w finale.

W pierwszym meczu z FutureNet Śląskiem popisał się pan niesamowitą akcją na Norbercie Kulonie. Pozostanie ona chyba kibicom, i panu także, w pamięci na bardzo długo.

Co mogę powiedzieć. Robię wszystko, aby drużyna wygrała mecz, między innymi rzucam się po piłkę. Tu nadarzyła się taka właśnie okazja. Norbert za bardzo chyba sytuacji nie kontrolował, sprawdziłem więc ruchem ciała, czy piłkę podniesie, nie zrobił tego, dlatego spróbowałem. Jeszcze dzień wcześniej oglądałem jakiś mecz piłkarski, gdzie bramkarz w jednej z akcji rzucił się rywalowi pod nogi i zrobiłem to samo. Udało się piłkę wywalczyć, zdobyć dwa punkty, a skoro kibicom się to jeszcze podobało, to już w ogóle super.

W finale jest 2-0 dla Enea Astorii, bo...?

Bo pokazaliśmy jak dotąd większą chęć wygrania tej serii, głębię składu, doświadczenie oraz mądrość w grze w ataku i obronie. Nie siłowaliśmy się na szybkie i nieprzemyślane akcje. Poza tym zdawaliśmy sobie sprawę z tego, gdzie są nasze przewagi i gdzie możemy szukać łatwych punktów. Wiedzieliśmy też, co Śląsk prezentuje i na czym bazuje przez cały sezon. W głównej mierze jest to szybka gra z kontry i to nawet po koszu straconym oraz oczywiście spora liczba rzutów za trzy. To od początku jest mocna strona wrocławian.

Na ten moment mamy wynik 2-0, ale wiemy też doskonale, że rywale się nie poddadzą. Teraz już nie mają nic do stracenia, a za to wiele do zyskania i jestem przekonany, że będą chcieli się na nas rzucić od początku trzeciego meczu. Musimy w niedzielę udowodnić, że jesteśmy lepszą drużyną i że mamy więcej argumentów w garści. Ale kto to wygra? Zobaczymy. Niech wygra lepszy.

Trzeci krok to ten najtrudniejszy?

Tak, będzie on najtrudniejszy pod wieloma względami. Będzie miał olbrzymi ciężar gatunkowy, ale mamy chłodne głowy. Na trybunach będzie gorąco, ale my musimy zachować zimną krew.

Komentarze (0)