Maciej Zieliński: Każdy chciał być jak Jordan. I czasem trzeba być tym złym [WYWIAD]

Materiały prasowe / foto: Wiktor Unton / Na zdjęciu: Maciej Zieliński
Materiały prasowe / foto: Wiktor Unton / Na zdjęciu: Maciej Zieliński

Spędziłem całą noc na parkingu. Siedzieliśmy w budce i oglądaliśmy Chicago Bulls. To było świetne, że pilnowaliśmy samochodów i oglądaliśmy mecz - wspomina Maciej Zieliński, który 8 razy zdobywał mistrzostwo Polski ze Śląskiem Wrocław.

[b]

Pamela Wrona, WP SporotweFakty: Czy już wtedy, podczas oglądania meczów NBA, pił pan dużo kawy?[/b]

Maciej Zieliński, były koszykarz i reprezentant Polski: To zależy czy akurat kawę (śmiech). Do tej pory zostało mi to, że piję bardzo dużo kawy. Jestem uzależniony od kofeiny. Z reguły, gdy mieliśmy treningi i mecze, nie mogliśmy zarywać nocy. Po sezonie nie było opcji, aby spać. Wszyscy siedzieli i oglądali mecze. Trzeba było sobie radzić... Zostańmy przy tej kawie (śmiech).

Mimo że były to czasy Michaela Jordana, był jeszcze ktoś, kogo pan szczególnie cenił?

Byłem fanem Boston Celtics, Larry Bird był moją legendą. Ale wiadomo, to była era Bullsów i Michaela Jordana, to były kosmiczne czasy. Film "The last dance" świetnie o tym opowiada. A to były też czasy, kiedy my w Polsce siedzieliśmy po nocach przed telewizorem - chociaż na początku dostęp był ograniczony - i oglądaliśmy NBA. Szczególnie, że grał tam mój kolega z Providence College, Dickey Simpkins. Jedne finały oglądałem na parkingu... Kolega pracował na strzeżonym parkingu we Wrocławiu. Mieli tam antenę satelitarną. Chodziłem do niego, siedzieliśmy w budce całą noc i oglądaliśmy Chicago Bulls. To było świetne, że pilnowaliśmy samochodów i oglądaliśmy mecz.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Minister sportu opowiada o planach odmrażania sportu. Kiedy wrócimy na siłownie i sale gimnastyczne?

Niedawno w swoich mediach społecznościowych zamieścił pan zdjęcie butów...

Tak, tak - to Jordany "jedynki", klasyka gatunku. Michael Jordan wystąpił w nich w swoim ostatnim meczu. To są fajne buty, które mam od bardzo dawna. Leżały w szafie, przypomniałem sobie o nich oglądając serial. Są trochę skatowane, ale może uda się je odnowić. Nie było łatwo je kupić, były sprowadzone ze Stanów.

Pamięta pan swoje pierwsze?

To były chińskie trampki. Później były tak zwane "wałbrzychy", czyli Polsporty, a następnie adidasy z gumowym czubkiem. Te lepsze i fajniejsze, skórzane, dostawaliśmy ze związku koszykarskiego, gdy graliśmy w reprezentacji. Raz na rok, czy nawet na dwa lata otrzymywaliśmy jedną parę. Czasami udawało się kupić ubrania na jakichś koszykarskich wyjazdach za granicą, bo u nas nie było takiej możliwości.

Czasy jednak zaczęły się zmieniać. Kluby podpisywały kontrakty z markami, łatwiej było dostać sprzęt, który zresztą także stał się lepszy. Jordan w jednym odcinku mówi, że miał zakrwawione stopy, gdy wrócił na chwilę do "jedynek". To pokazuje jak ten przemysł idzie do przodu.

Był szał na Jordana, każdy chciał być jak Mike i mieć buty sygnowane jego nazwiskiem.

"The last dance" przywołuje wspomnienia?

Dla mnie to jest bomba. Świetnie jest to wszystko pokazane, przede wszystkim dwuznaczność. Dla wielu ludzi Michael Jordan to ikona i ktoś, kto jest nieskazitelny. Serial pokazuje, że jednak był po prostu człowiekiem. Co więcej, żeby odnieść sukces, nie można być za miłym. Tacy ludzie zwykle nie odnoszą wielkich sukcesów. Czasami trzeba być niestety tym złym. Wiem to, bo sam grałem w koszykówkę. Niekiedy trzeba kolegów opieprzyć, a Jordan, jak się dla niektórych okazuje, robił to cały czas. Mimo tego bliskie mu osoby mają świadomość, że robił to, bo chciał, żeby byli najlepsi. "Zwycięstwo ma swoją cenę i przywództwo również ma swoją cenę, za co trzeba płacić".

W serialu padło sformułowanie, że niełatwo jest być Jordanem. A jak to było być koszykarzem Śląska Wrocław?

Nie było łatwo. Była ogromna presja, pomimo że to były zupełnie inne czasy. To było świetne uczucie, bo kibice nas kochali, wierzyli w nas. My w zamian dawaliśmy im radość i dumę. Ale... zakupów spokojnie nie można było zrobić. Pamiętam relacje kto, gdzie i co kupił w sklepie. Za to wyjścia ogarnialiśmy zawodowo - a trener Andrej Urlep chodził po klubach i sprawdzał, czy nas tam nie ma (śmiech).

Nawet ciężko było mi sobie wyobrazić, żebym grał w innym klubie. To była mocna więź. Praktycznie całą swoją karierę spędziłem w Śląsku. Czułem się jak w domu. Tworzyliśmy jedną, wielką rodzinę. Nie było podziałów na koszykówkę, piłkę nożną, ręczną czy na inne dyscypliny. To od zawsze była potęga. Z drugiej strony, jako drużyna koszykarska, graliśmy w pucharach, w Europie, zdobywaliśmy mistrzostwa Polski. W tamtych czasach to była najlepsza drużyna. Po prostu wielki Śląsk.

Jaka to była koszykówka?

Na koniec lat 80. to była radosna koszykówka. Polegała na tym, aby rzucać jak najwięcej punktów, nikt szczególnie nie przejmował się obroną. Była inna fizyczność, o sędziowaniu nie wspominając - nie raz dostałem z łokcia. Mietek Młynarski kiedyś przyłożył mi tak w zęby, że myślałem, że się nie pozbieram. Na koniec okazało się, że jeszcze był mój faul. To była bardzo twarda koszykówka, chociaż bardziej swobodna. Nie było takiej organizacji jak teraz. Dziś mamy jakieś playbooki, książki pełne zagrywek - kiedyś wystarczyło grać 1na1, mieć dobry rzut - kto rzuci więcej, ten wygrywa i tak to wyglądało.

Młodzież w dzisiejszych czasach jest także bardzo roszczeniowa. Jest młody, nic nie zagrał, ale jest "obiecujący" i jemu się wszystko należy. Kiedyś było tak, że trzeba było wiele udowodnić i przejść naprawdę długą drogę, aby dostać więcej minut, a tym bardziej jakiś większy i lepszy kontrakt. Nie było nic za darmo.

Mając szesnaście lat trafił pan do koszykarskich rozgrywek na najwyższym poziomie krajowym. Co to wtedy znaczyło dla tak młodego chłopaka?

Trener Arkadiusz Koniecki wypatrzył mnie w Olsztynie. Namówił mnie - a przede wszystkim moich rodziców - na przeprowadzkę do Wrocławia. Było to w 1987 roku. Miałem wtedy 16 lat, gdy po raz pierwszy wystąpiłem w barwach Śląska.
Co to wtedy dla mnie znaczyło? To był kosmos. Niesamowite przeżycie. To, że mogłem poznać tych wszystkich zawodników, których znałem tylko z prasy. Zacząłem od koszykarskiej potęgi, grałem przeciwko legendarnym zawodnikom jak Eugeniusz Kijewski czy Jarosław Jechorek z Lecha Poznań, Jerzy Binkowski, ekipa Wisły Kraków czy Gwardii Wrocław. Jak powiedziałem, to było kosmiczne przeżycie, ale i zarazem traumatyczne.

Dlaczego?

Na początku byłem bardzo zestresowany, a trzeba to było jakoś udźwignąć. Przeskok był ogromny. Wcześniej grałem w AZS Olsztyn. To była trzecia liga, występowałem w juniorach. I nagle zacząłem grać w dorosłej, zawodowej koszykówce. Byłem chudym patyczakiem, wyglądałem jak narkoman. Wtedy nikt nie interesował się psychiką zawodników. Każdy po prostu musiał sobie radzić. Była szkoła na zasadzie "słaba kość pęka".

Całe szczęście, że jako młody chłopak przekonał się pan do koszykówki, bo inaczej Śląsk Wrocław nie zastrzegłby numeru "9".

Zacząłem, gdy miałem 14 lat. Najpierw trenowałem piłkę ręczną. Szkoła, do której chodziłem w Olsztynie, specjalizowała się w tej dyscyplinie. Rodzice grali tam w koszykówkę, ale pochodzimy z Wałbrzycha. Ojciec w końcu nie wytrzymał i zaprowadził mnie na treningi koszykówki do AZS Olsztyn. Nie było to łatwe, zwłaszcza że początkowo musiałem pogodzić ze sobą dwa treningi, a do tego... koszykówka mi się wcale nie podobała.

I nie była to miłość od pierwszego wejrzenia.

Potrzebowaliśmy więcej czasu, aby się lepiej poznać. Ja po prostu wolałem grać w piłkę ręczną. Ale tato kilka razy wytargał mnie za ucho i w ten sposób przekonałem się koszykówki.

Mówił pan, że przeprowadzka z Olsztyna do Wrocławia była wyzwaniem... A wyjazd do Stanów Zjednoczonych?

To już w ogóle był kosmos. Dziś trudne do pojęcia. Nie mogłem przecież wyguglować uczelni, na którą jechałem i sprawdzić, jak tam jest. Ale nie żałuję. Ukończyłem naukę, mam dyplom, trenowałem, w kilku meczach miałem okazję wystąpić.

Zobaczyłem, jak wygląda koszykówka zza oceanu. I to był szok. Tam zwracają szczególną uwagę na obronę, przygotowanie fizyczne i siłowe. Mimo że byłem przygotowany, bo wyjechałem tuż po mistrzostwach Europy i można powiedzieć, że byłem w jakimś cyklu treningowym, pierwsze zderzenie było naprawdę ciężkie. Po pierwszych treningach siłowych nie byłem w stanie się ruszyć. Dopiero tam uświadomili mi, że można trenować jeszcze ciężej. Nie było miejsca na sentymenty. Uczelnia ma system stypendialny - na jedno takie miejsce czeka kilkadziesiąt, a nawet kilkuset koszykarzy.

Sport ukształtował pana jako człowieka?

To całe moje życie. Mając 18 lat zadebiutowałem w pierwszej reprezentacji. Na początku, będąc w jednym zespole z o wiele starszymi od siebie facetami, nie wiedziałem nawet, czy mogę zwracać się do nich na ty. Ale mieliśmy bardzo fajną, zgraną ekipę. Można powiedzieć, że byłem wychowywany przez tych zawodników starej koszykówki. Spędzałem z nimi dużo czasu, tak naprawdę więcej niż w szkole. Oprócz treningów i meczów mieliśmy różne obozy i wyjazdy. Oprócz koszykówki uczyli mnie życia. Dawali cenne lekcje, nie tylko koszykarskie, ale i życiowe. To mnie ukształtowało. Dzięki tamtym czasom i ludziom wiedziałem, jak zachowywać się i reagować na pewne sytuacje, a przede wszystkim kiedy powiedzieć "nie" i się postawić.

Albo jesteś zawodnikiem, który mówi: "coś mnie boli, nie dam rady", albo: "boli mnie, ale gram". Wtedy jak ktoś rano się obudził i nic go nie bolało, to oznaczało, że coś było nie tak. "Voltaren" bardzo często się przydawał, szczególnie przed treningiem. Zawodowy sport nie jest zdrowy.

Koszykówka bardzo kształtuje charakter. Trzeba być twardym, walczyć o swoje. To sport drużynowy i nie należy o tym zapominać. Wiadomo, że czasami chce się być najlepszym, pokazać się, ale niekiedy warto poświęcić swoje ambicje po to, aby wygrać - bo to drużyna jest najważniejsza. A trener i zawodnicy będą wiedzieli, czy mogą na Ciebie liczyć.

Było miejsce na chwile słabości?

Bywały chwile słabości, w końcu każdy z nas jest tylko człowiekiem. Często zdarzają się dołki, spadek formy i gorsze momenty - to nieodłączny element. Trzeba walczyć z presją, a ona dziś - w dobie mediów społecznościowych - potrafi przybierać wielkie rozmiary. Natomiast teraz zawodnik otaczany jest większą opieką. Kiedyś problemy trzeba było rozwiązywać samemu - z kolegami i nie zawsze sportowo.

Jest jakiś moment w karierze, w którym podjąłby pan teraz inną decyzję?

Niczego nie żałuję. Nie mam żadnych punktów zwrotnych, które mógłbym po latach rozpatrywać. To, co mogłem, udało się osiągnąć. Jestem zadowolony z tego, jak ułożyło się życie. Wiadomo, każdy ma jakieś marzenia. Jadąc do College, myślałem sobie: "chciałbym kiedyś zagrać w NBA", ale wiedziałem, że jest to marzenie ściętej głowy. Ale nie należy patrzeć w kategoriach, czego nie udało się zrobić, a co udało się dokonać.

Maciej Zieliński (urodzony 5.01.1971 w Wałbrzychu) - koszykarz grający na pozycji rzucającego obrońcy, wielokrotny reprezentant kraju. Mierzący 198 cm koszykarz przez większość swojej kariery grał dla klubu WKS Śląsk Wrocław, z którym święcił największe sukcesy.

Zobacz także: Koszykówka. Robert Kościuk i jego wspomnienia. Mecz, który każdemu z nas śnił się niejednokrotnie

Koszykówka. Zasłona ciszy. Mateusz Czupryn żyje i gra z wadą słuchu

Komentarze (3)
avatar
HalaLudowa
14.05.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Maciej Zieliński mógłby napisać swoje wspomnienia koszykarskie pod warunkiem, że bez przemilczeń i autokreacji. Sportowcy piszą bardzo niewiele takich rzeczy i później wszystko idzie w zapomnie Czytaj całość
Jaycee Karol
13.05.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Ja chciałem być jak Majkel. 
avatar
biedron104
13.05.2020
Zgłoś do moderacji
0
1
Odpowiedz
Murzyńskie obuwie nie pasuje na stopę białych, bo ich palce w stopach są czepne i szponiaste